środa, 29 kwietnia 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 1 - Dziecko dżungli

Dżungla tętniła życiem. Bez ustanku wydawała nowe pokolenia na świat i skazywała na rozpad i zgnicie stare. Dżungla niemal nigdy nie cichła. Ci, którzy przybyli do niej po raz pierwszy, nieustanny szmer lasu nazywali najdoskonalszą melodią, której człowiekowi nie uda się nigdy skopiować. Uszy tubylców ignorowały tą harmonijną kakofonię, pozostając czujne na najdrobniejsze sygnały przerwania monotonii dżungli. Od tego zależało ich życie.
Chłopiec skulony pod wielkim liściem, z którego skapywała woda, zamknął oczy. Nie były mu teraz potrzebne. Cisza. W dżungli nagle zapadła cisza. Tylko „plum plam” kropli uderzających o korzeń. Niemożliwe. To już. Tak, czuł to. Jego mięśnie pozostawały napięte, a włosy na przedramionach nastroszyły się.

W szaleńczym biegu przedzierał się przez dżunglę, by dokonać dni na swój własny sposób. Widział, co starszyzna zrobiła z pozostałymi chłopcami. On miał być następny, więc uciekł. Teraz był tutaj, schowany pod wielkim liściem i czekał. Pod jego zamkniętymi powiekami nadal tkwił obraz rytualnego, kamiennego noża, magicznego kręgu z czaszek i powoli przeżuwających żółtych zębów starszyzny.
W końcu przybył. Ten, przez którego dżungla ucichła. „Może usłyszał mój zew?” – pomyślał chłopiec bez imienia. Był już blisko, paręnaście kroków. Coś było nie tak. Lampart stąpał nierozważnie, głośno. Łamał uschłe gałązki i zahaczał łapami o korzenie. Powinien usłyszeć go znacznie później. Chłopiec otworzył oczy. Czarna pantera podeszła tak blisko, że mógł zobaczyć słabe zarysy cętek na jej łapach. Musiała go czuć, a jednak ignorowała jego obecność pochłonięta czymś zupełnie innym. Samica była widocznie pobudzona. Na przemian przytykała nos do ziemi i unosiła łeb do góry, by głośno wciągnąć powietrze. Zataczała wąskie kręgi i porykiwała cicho. Po chwili chłopiec usłyszał następne kroki, równie głośne i nieostrożne. Przybysz chciał zamanifestować swoje pojawienie. Koło czarnych łap pojawiły się żółte, obsypane cętkami i znacznie większe. Dwa lamparty pomrukiwały, ocierały się głowami i okrążały wzajemnie. Chłopiec przełknął ślinę. Nie rozumiał. Pysk żółtej pantery był pokryty bliznami po walkach w obronie terytorium. Teraz samiec z widocznym zadowoleniem przyjmował ciosy łapą od mniejszej samicy.
Samica zaryczała głośniej, gdy partner uniknął kolejnego uderzenia. Przestraszone ptaki i małpy uciekły. Zostali we troje, ale lamparty widziały teraz tylko siebie. Samiec wspiął się na samicę, która znów ryknęła, ale przyjęła partnera i ich ciała połączyły się na tę krótką chwilę. Później rozejdą się bez oglądania za siebie, by już nigdy się nie spotkać.
Czyli jednak nie usłyszał jego zewu. Chłopiec skulił się pod liściem zbyt wykończony, by dalej uciekać. Jednak nie przyjdzie mu umrzeć na własnych zasadach. Wojownicy dopadli go następnego dnia. Wrzeszczał i się zapierał, gdy wlekli go z powrotem do wioski. Spędził tam trzy dni, a potem wycieńczonego, na skraju śmierci, wyrzucili go z dżungli, jakby nie był godny bycia jej mieszkańcem. Leżał teraz na spalonej, popękanej ziemi przerażony mrokiem pośród dnia. Ostatkiem sił pochwycił kamień i zaczął tłuc nim w maskę, która jednak nie pękła.
***
Gorąco i duchota były nie do zniesienia. Ilu z nich zabił już jad wszystkich tych łuskowatych bestii kryjących się wśród zarośli? Ilu wciąż trawiła gorączka, przez którą maszerowali wolniej? Przestał już liczyć. Czy to było tego warte? Nad tym się nie zastanawiał, on tylko wykonywał rozkazy.
Gdy wyszli na polanę, z ich serc opadł wielki ciężar. Przed nimi rozpościerała się dolina, a za nią majaczyły góry. Byli już blisko.
– Rozbijcie obóz – rozkazał.
Sięgnął do bukłaka przytroczonego do pasa. Przynajmniej wody było tu pod dostatkiem. Upił kilka łyków, a resztę wylał sobie na głowę. Popatrzył w dal. Powinni dotrzeć tam kolejnego dnia. Teraz musieli się zatrzymać. Noc w dżungli była zbyt niebezpieczna. Tego już się nauczyli. I chociaż żaden z jego ludzi by tego nie przyznał, część z nich była zbyt wykończona, by iść dalej. Młody druid stanął obok niego. Jedyny zachwycony tą podróżą. Podał mu garść jakichś świeżo zerwanych liści.
– Weź. Zagnieć i rozsmaruj na skórze – polecił. – Odgania owady.
– Wiele tego zielska nosisz ze sobą – zauważył Ahran. – I wciąż się uśmiechasz. Druid, który się uśmiecha. Kto to widział?
– Och, nie jesteśmy aż tacy smętni, ale masz rację, nigdy nie bawiłem się lepiej. Odkryłem już jakieś dwieście roślin o niesamowitych właściwościach. Na zakażone rany, na ból, na gorączkę, na wykwity. Nawet na potencję. Na wszystko!
Przywódca popatrzył się na niego z ukosa. Papka z liści okropnie śmierdziała, ale przyjemnie chłodziła skórę.
– Na śmierć też? – spytał, chociaż znał odpowiedź.
– Och, na to nie ma lekarstwa.
Dokładnie. Wiedział o tym doskonale.
Spał, gdy postawieni na nocnej warcie wojownicy podnieśli larum. Zanim powróciła mu pełnia świadomości i chwycił za nóż, już nie żyli, a potem następni i następni. Coś rozszarpywało im gardła pazurami. Kryło się w ciemności, poruszało szybko, ale zupełnie chaotycznie. Nie chciało ich pożreć, nie broniło terytorium. Chciało ich zabić.
Druid stanął stworzeniu na drodze i rozłożył dłonie, z których posypały się iskry, ale zaraz i on dławił się własną krwią. Nawet magia nie mogła tego powstrzymać. Dotarło do niego. Ciął nożem, rozdzierając skórę. Jego zaś dosięgły ludzkie dłonie z pokracznie wygiętymi palcami zakończonymi zwierzęcymi szponami. Stworzenie odskoczyło. Przycisnęło dłonie do rany na klatce piersiowej jakby zdziwione, że mogło zostać zranione. Zaraz jednak uniosło głowę i wydało z siebie przeraźliwy krzyk, który odbił się od otaczającej ich dżungli echem.
Ahran czuł wręcz wypalające tkanki gorąco w ranach zadanych przez tę szkaradę. Znów zaatakowała. Tak szybko, że nie mógł wyłapać jej ruchów. Zamachnął się nożem, ale jego ostrze odbiło się od hełmu, który zakrywał twarz demona, bo niczym innym to monstrum nie mogło być. Krew falą wydostała się z jego ust. Spojrzał w dół, by zobaczyć, że szponiasta dłoń jest zanurzona w jego brzuchu aż po nadgarstek. Ściskała go za wnętrzności, by za moment wyrwać je z jego ciała.
– Nie, du… sza – wyjęczał.
Poczwara znów wydała z siebie przeraźliwy krzyk. Upadła na kolana i skuliła się, przyciskając do ubrudzonej krwią klatki piersiowej kikut. Ahran zamglonymi oczami dojrzał jeszcze zbliżającego się druida, a potem zapanowała ciemność. Ach, i jeszcze odciętą dłoń zwisającą z jego rozszarpanego brzucha.
***
Pierwszym, co ujrzał po przebudzeniu, była ta przeklęta dżungla. Odwrócił twarz, by napotkać wzrok druida. Mężczyzna nachylał się nad nim, deklamując jakieś zaklęcia. Na jego długiej szyi widniała poprzeczna rana zszyta czarną nicią.
– Jak…
Druid pomógł mu unieść głowę i wziąć kilka łyków wody. Czuł, że jego ciało trawiła gorączka. Z trudem sięgnął do opatrzonej rany na brzuchu. Nie dotknął jej, ból był już wystarczająco potworny.
– Niedobrze, że się obudziłeś – osądził druid.
Mówił z wielkim trudem. Widać było, że cierpi przy każdym słowie.
– Zaraz przygotuję kadzidło, które pomorze ci zasnąć. Musisz zregenerować siły. Sen ci w tym pomorze i ukoi ból.
– Jak to możliwe, że żyję? Jeszcze wody.
Druid znów go napoił.
– Zszyłem nasze rany nicią, którą zrobiłem z tutejszego bluszczu. Obkurcza naczynia krwionośne i pobudza tkanki do regeneracji. U nas bylibyśmy już obaj martwi. Dżungla nas uratowała.
Wojownik zmusił się do krzywego uśmiechu. Uratowała.
– A ilu pożarła? – spytał.
– Dwóch – odparł druid, okadzając go teraz słodko pachnącym dymem. – Może trzech, jeśli Hara nie przetrwa nocy.
Ahran poczuł, jak jego powieki stają się ciężkie, a jego umysł na powrót ogarnia sen.
– A co to było? – spytał jeszcze. – Demon z dżungli?
– Coś tak ohydnego może być tylko ludzkim tworem.
***
Druid podszedł do szkarady spętanej powrozem z przytroczonymi co długość dłoni drewnianymi płytkami. Na każdej widniał wymalowany krwią z pępowiny magiczny symbol. Po trzech dniach przestało krzyczeć i wreszcie opadło z sił. Dobrze, bo nie miał mocy dłużej utrzymywać tak silnych więzów. Nie jadło i nie piło, a jednak nie umierało. Twarz szkarady zakrywała biała maska przypominająca skorupę. Była zupełnie gładka, nie miała też żadnych otworów.
Cztery dni drogi stąd minęli wioskę tubylców, w której wybito wszystkich mieszkańców, a z ich ciał spuszczono krew. Zastanawiał się, jakie to czarne obrzędy chciano wykonać, aby posunąć się do czegoś takiego. Teraz już wiedział. Chciano stworzyć to, na co teraz patrzył.
Wojownicy nalegali, żeby odciąć szkaradzie głowę, a ciało spalić, ale on kazał czekać. Przywódca podejmie decyzję, gdy się obudzi.
– Co to, kurwa, jest? Ściągnij mu tę maskę.
Druid posłał Ahranowi zblazowane spojrzenie. Nie potrzebował rozkazów. On potrafił myśleć samodzielnie.  W przeciwieństwie do wojowników używał także mózgu do podejmowania decyzji, większość z nich polegała na innych organach – mięśniach i fiucie.
– To pierwsze, co próbowałem zrobić, gdy już przestałem się obawiać, ze stracę życie, gdy tylko się do tego zbliżę. Stworzyła to magia. Czarna magia. Po to, aby nas zabić.
Ahran, którego całe ciało pokrywał pot, przyglądał się wciąż jeszcze otępiałym wzrokiem chłopcu przywiązanemu do drzewa. Ledwo stał. Nieznośny ból szarpał jego bok. Wolał jednak to niż otępiające leki druida.
– Kto taki?
– Ci, którzy zamieszkują tę dżunglę – odparł druid. – Weszliśmy na ich teren. Obserwowali nas już od dawna. Zapewne uznali, że nie dadzą nam rady w walce, więc stworzyli to. Pamiętasz tamtą wyciętą w pień wioskę? Użyli krwi tamtych ludzi, aby stworzyć to.
– Nie obchodzą mnie jakieś małpy z dżungli.
– One tego nie wiedziały.
– Czemu nie umiera? Przecież nie może pić ani jeść.
Druid wskazał na pokryte zaschniętą krwią dłonie zamaskowanego chłopca. Ta przez niego odcięta zdążyła już się zregenerować. Była jednak wątła, jakby pozbawiona większości mięśni.
– Też się zastanawiałem – odparł. – Natura to równowaga. To też ma serce, które wciąż pompuje krew. Żyje, a więc potrzebuje energii, aby to życie utrzymać, nawet jeśli jest magicznym bytem. I wtedy spostrzegłem, że to zabija wszystko, co pojawi się w jego otoczeniu. Siedzi nieruchomo, więc oblazły go owady, potem węże i gryzonie. Morduje to wszystko, miażdży i skręca karki. Żywi się śmiercią. Tak zostało stworzone.
Ahran spojrzał na szkaradę z odrazą. Gdy się do niej zbliżył na krok, szarpnęła się w więzach i wydała z siebie zwierzęcy skrzek zniekształcony przez maskę. Trochę przypominało to ludzki płacz. Wyciągnął nóż, by poderżnąć temu gardło.
– Czemu ci to zrobili? – spytał, przyglądając się z bliska zaskakująco wątłemu ciału chłopca.
Mógł mieć jakieś piętnaście lat. Jego brązowa skóra pokryta była licznymi, zabliźnionymi nacięciami układającymi się w pewien wzór. Chłopiec znów zaskomlał i potrząsnął głową, jakby próbował zrzucić maskę.
– Nie możesz mu tego ściągnąć? – Ahran spytał ponownie druida.
– To zbyt silna magia.
– A Starszy?
Druid spojrzał na niego dwukolorowymi oczami z zaskoczeniem.
– Chyba nie chcesz tego zabrać? Powrót zajmie nam pewnie dwa razy więcej czasu i będę to musiał cały czas więzić magią, bo inaczej dobierze się nam wszystkim do gardeł przy pierwszej okazji. Czy to ma jakiś związek z tym, że straciłeś niedawno syna?
– Nie przekraczaj granicy, druidzie – ostrzegł Ahran, mrużąc groźnie piwne oczy. Tylko druid mógł być na tyle bezczelny, aby zapytać go o coś takiego.
– Z drugiej strony, jeśli wróciłbym z wyprawy z czymś takim, od razu przyjęliby mnie do rady. Ciekawe, czy da się to jakoś okiełznać?
– Dobrze wybrnąłeś – parsknął wojownik. – Możemy zostawić go tutaj, aż nie wrócimy z gór. Jeśli przeżyje, zabierzemy go ze sobą.
– Jeśli to zostawimy, szamani, którzy to stworzyli, mogą go uwolnić, a wtedy pójdzie naszym śladem.
Ahran zastanowił się przez chwilę. Taka potężna magia. Ich plemię, ani żadne inne, nie władało czymś takim. Wielu wojowników chwaliło się, że nie zna strachu przed śmiercią, ale to nie była prawda. Tej nocy chłopiec w masce atakował bezmyślnie, chciał jedynie zabić. Chyba zabrano mu wszystkie uczucia, w tym strach, ale też miłość.
– I tak tylko opóźniałbym marsz przez dolinę. Zostanę tutaj. Przywództwo przejmie Teol.
Polanę otaczał teraz sznur z przytroczonymi drewnianymi płytkami, które klekotały przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Ahran siedział na jej środku, które stanowiło też centrum magicznego kręgu przygotowanego przez druida.
– Spłoniesz żywcem – rzucił do chłopca, który leżał kilka kroków od niego wciąż spętany magicznymi więzami. W miejscu utrzymywał go wbity w ziemię kołek. Teraz jedynie cicho skamlał. – Jeśli mnie zaatakujesz, spłoniesz żywcem.
Skrzywił się, gdy zdejmował opatrunek. Druid kazał mu smarować ranę śmierdzącą papką co kilka godzin. Chyba taka była zasada druidzkiego fachu – żeby działało, musi śmierdzieć. Gdy zbyt gwałtownie się poruszał, spomiędzy szwów wypływała krew, ale nie wydawała się skażona. Teraz też miał ją na palcach.
Zaraz przyszło mu coś do głowy. Spojrzał na chłopca, na jego maskę. Była biała i zupełnie gładka. Szpeciła ją jedynie rysa, którą zrobił ostrzem swojego noża. Wstał, dławiąc przy tym jęk i zbliżył się do niego. Chłopiec momentalnie wyczuł jego obecność i zaczął się mocniej szarpać. Syczał przy tym jak kot.
– Zamilcz! – rozkazał Ahran i nadepnął na jego opleciony tors stopą, by go unieruchomić.
Palcem umorusanym krwią namalował na masce oczy. Nie wyszły mu zbyt równo. Jedno było wyżej od drugiego.
– Szkaradne – ocenił swoje dzieło. – Bardziej szkaradne niż wcześniej.
Czyścił swoją broń i mówił do tego. Nie miał pojęcia, na ile umysł chłopca pozostał ludzki. I tak posługiwali się odmiennymi językami. Nie zrozumiałby go, nawet gdyby zostało z niego coś z chłopca, którymś kiedyś był. Powiedział mu więc wszystko, co go dręczyło. O tym, że Arina nie może urodzić kolejnego dziecka, więc będzie musiał odesłać ją do wioski. Skończy w najnędzniejszej chacie z innymi kobietami uwolnionym od przysięgi przez swoich mężów. Będzie musiała trudnić się prostytucją, aby przetrwać. Powiedział mu też o swoim  starszym bracie. I o swoim synu.
– Jak wołała na ciebie twoja matka? – spytał. – Nie powiesz mi, co?
To raczej nie była reakcja na jego głos, ale chłopiec skierował twarz w jego stronę. Teraz w Ahrana wycelowana była dwójka krzywych, namalowanych krwią oczu.
– Zez. Będziesz się nazywał Zez – zadecydował.
Zbliżył się do chłopca i za pomocą noża zaczął metodycznie rozcinać więzy. Kolejne fragmenty liny opadały na mokrą trawę. Szponiaste dłonie wystrzeliły ku niemu, ale był na to przygotowany.
– Zez, tak nie wolno – skarcił chłopca. Trzymał oba jego wątłe nadgarstki w jednej dłoni. – Jesteś niesamowicie szybki, ale słaby. Może przez to, że tak dawno… nie jadłeś. Wiesz, zabiłeś dwóch moich ludzi. Wojowników. Pewnie nie wiesz. Jeśli zaatakujesz któregoś z nas jeszcze raz, to osobiście pozbawię cię głowy. Rozumiesz? Nie rozumiesz? Ja też nie rozumiem, dlaczego jeszcze cię nie zabiłem.
Gdy puścił jego ręce, zagięte szpony zaraz wbiły się w jego ramiona. Nie było to jednak celowe. Chłopiec zaskomlał, a potem niepewnie zbliżył się do Ahrana i oparł głowę o jego pierś.
– Z…ez.
Bardzo niewyraźne i stłumione przez maskę, ale jednak dające się zrozumieć słowo wydostało się z ust chłopca. Siedzieli tak długo, w zupełnym bezruchu. Ahran obawiał się, że jeśli wykona jakiś ruch przestraszy go niczym oswajanego, zdziczałego psa i chłopiec zaatakuje. Gdy uznał, że chyba zasnął, sięgnął do kieszeni spodni, w której miał resztkę tej śmierdzącej papki od druida i posmarował nimi zadraśnięcia na ramionach. Jednocześnie obserwował krzewiaste zarośla otaczające polanę, za którymi rozpościerała się dżungla. Od jakiegoś czasu żerował tam samiec czegoś, co przypominało znacznie mniejszą, bo sięgającą kolana, wersję jelenia królującemu lasom, z których tu przybyli.
Czekał, aż zwierze przejdzie pod sznurem z przytroczonymi płytkami  i znajdzie się wewnątrz kręgu na polanie. Gdy to się stało, szarpnął chłopca za włosy, by go zbudzić.
– Idź, Zez – rozkazał. – No idź.
Chłopiec przykucnął na trawie, niepewnie robiąc kilka kroków do przodu. Uniósł głowę, przez co przypominał węszącego w powietrzu psa. Nagle zastygł w zupełnym bezruchu na kilka sekund, a potem ruszył. Jelonek nie miał najmniejszych szans. Zez dopadł do niego błyskawicznie. Ahran przyglądał się pilnie, co z nim uczyni. Na szczęście jedynie skręcił mu kark. Przyłożył do ciała dłonie, jakby ogrzewał je ciepłem zwierzęcia, a potem wrócił do wojownika. Przykucnął obok niego i pochylił głowę.
Ahran odetchnął ulgą. Mogło to wyglądać okrutnie, ale skręcenie karku było jedną z najszybszych i najbardziej bezbolesnych metod uśmiercania. Na polowaniach zwierzyna rzadko ginęła od pierwszego strzału z łuku. Najczęściej uciekła niekiedy nawet przez kilka godzin, z wbitym w mięśnie grotem, powoli się wykrwawiając, aż niedopały jej psy myśliwskie. Te uczone były, by jedynie osaczyć ofiarę, ale często kończyło się to zupełnie inaczej. Myśliwi też nierzadko wymyślali sobie różne, mało finezyjne zabawy.
– No to już mam co zjeść na kolację – rzucił, podnosząc się, by podnieść upolowanego przez Zeza jelonka.
Obserwował pilnie chłopca, czy ten pobudzony nie spróbuje go zaatakować. Nic takiego się jednak nie stało. Siedział nieruchomo, podążając jednak głową za wojownikiem, zupełnie jakby go obserwował, mimo że nie było to możliwe.
Trójka wojowników wraz z druidem wrócili tydzień później. Zez wyczuł ich pierwszy, gdy Ahran mógł ledwo dojrzeć ich sylwetki. Zrobił się niespokojny. Gdy przeszli przez sznury, rzucił się w ich stronę, ale Ahran powstrzymał go pociągnięciem sznura, który chłopiec miał obwiązany wokół szyi niczym smycz.
– Zostaw! – rozkazał.
Chłopiec fuknął niezadowolony, ale jednak na powrót przysiadł obok niego. Ahran poczochrał go po zmierzwionej, kręconej czuprynie.
– Ahran, co to tu robi?! Nie zabiłeś go jeszcze?! – spytał Teol.
Łypał swoim jedynym, lewym okiem na szkaradę z prawdziwą nienawiścią. Podobnie jak znacznie niższy od niego Hara, którego ciało przez Zeza zostało oszpecone kolejną blizną. Tak jak u druida przecinała szyję.
– Wódz i starszyzna zadecydują – odparł. – Tego rodzaju magii nie znają nasi druidzi. Na pewno chcieliby go przebadać, ale nieważne. Macie?
– Tak.
Teol przesunął się, a stojący za nim wojownik popchnął ich zdobycz, która upadła przed Ahranem i Zezem na kolana z głuchym jękiem. Na pierwszy rzut oka mogła przypominać wątłą, kilkunastoletnią  dziewczynkę o białej skórze i siwych włosach, jednak z jej czoła wyrastały cztery rogi. Górna para była większa i lekko zagięta ku górze, a dolna przypominała guzki. Pokryte były skórą. Oczy nimfy były wąskie i skośne, dodatkowo obwiedzione fioletowym paskami, które ciągnęły się potem wzdłuż nosa, do połowy jego długości. 
Wyglądała znacznie wątlej, niż się tego spodziewał. Inaczej opisywano je w przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie opowieściach. Czy jej krew naprawdę miała tak potężną moc? Na razie widział tylko zaczerwienienia na jej białych policzkach po wyschniętych już łzach i krew barwiącą sznur, którym miała spętane nadgarstki.
– Ktoś cały czas ma jej pilnować – rozkazał. – Spędzimy tu noc, odpocznijcie, a o świcie wyruszymy w drogę powrotną.
Zez spał przy nim. Na noc Ahran pętał mu ręce sznurem otrzymanym od druida. Drugi miał cały czas na szyi, zawiązany w luźną pętlę. Nie mógłby ściągnąć go przez głowę, ale też jej ściśle nie oplatał. Zez często budził się w nocy, gdy jakieś zwierzę weszło na polanę i chciał je dopaść, więc Ahran przez całą noc trzymał koniec sznura w zaciśniętej pięści. Obwiązywał go sobie wokół nadgarstka, na wypadek gdyby zapadł w naprawdę głęboki sen, chociaż jako wojownik i przywódca wyprawy nigdy sobie na to nie pozwalał.
Szarpnięcia zwykle nie były zbyt silne, a Zez szybko się uspokajał po jednym lub dwóch ostrzegawczych warknięciach Ahrana, tym razem było jednak inaczej. Nastał już świt, gdy przez krzyk Zeza wszyscy podnieśli się z posłań z nożami w dłoniach.
– Wartownik?! – krzyknął Ahran, próbując pojąć, z czym mają do czynienia.
Zez, którego opanował szał zupełnie jak tamtej nocy, wyrwał mu się, nim wojownik zdążył wstać. Popatrzył za nim, ale nie miał już szans, aby go powstrzymać.
– Zetharze! Uważaj!
Nowoprzybyły mężczyzna dał się zaskoczyć. Zez dopadł do jego gardła, jednak słabszą z dłoni, której po regeneracji nie wyrosły jeszcze szpony. Kolejny atak wojownik zdołał już zablokować. Chwycił go za nadgarstek i wygiął, łamiąc przy tym kości z głośnym chrupnięciem. Zez zawył i chciał zaatakować po raz drugi, ale skończył przyciśnięty do ziemi butem mężczyzny, który miał zamiar złamać mu żebra.
– Bracie!
Ahran dobiegł do nich.
– I to jest ta cała nimfa? – spytał jego starszy brat, przyglądając się wijącemu się niczym robak pod jego butem stworzeniu. – Paskudna. I dlaczego ma fiuta?
Był wyższy do Ahrana, ustępował mu jednak muskulaturą i urodą. Jego twarz była bardziej podłużna, nos lekko haczykowaty, a kości policzkowe wyraźnie zaznaczone. W ich plemieniu różnego rodzaju modyfikacje ciała, kolczyki i tatuaże, były powszechne, jednak Zethar szczególnie się w tym lubował. Nos miał przebity na wylot kilkoma prętami na całej długości. Gdy się uśmiechał, jak chociażby teraz, dostrzec można było jego srebrne kły. Mieli tylko te same oczy, piwne, co było powszechne wśród ich ludu i włosy – czarne i proste, sięgające niemal pasa.
Ahran miał nadzieję zobaczyć go dopiero za kilka dni, gdy pokonają dżunglę i wrócą nad ujście rzeki, gdzie czekała łódź.
– Puść go – poprosił, chwytając rozsierdzonego Zeza. – Zostaw! – nakazał chłopcu.
Ten trochę się uspokoił, ale nie na tyle, by mógł zostać niespętany. Zaraz dołączył do nich druid.
– Co tu robisz, tak właściwie? – spytał Ahran. – Czemu nie pilnujesz naszej łodzi?
– Wystarczą te półgłówki, których tam zostawiłem. Wasza wyprawa się przedłużyła, więc myślałem, że coś was pożarło. Jednak wy chyba dobrze się bawiliście. Widziałem tą wyrżniętą wioskę.
– Przestań – syknął Ahran, widząc ten wężowaty uśmiech brata, którego tak nienawidził. – Wyglądała tak, gdy ją mijaliśmy. I mamy już nimfę z gór. Możemy wracać.
Teol przyprowadził spętaną dziewczynę. Dała się ciągnąć niczym krowa na postronku. Według druida ciężko jej było oddychać innym, bardziej wilgotnym powietrzem niż to górskie. Zethar nie poświęcił jej zbyt wiele uwagi.
– A to, co chciało mi się dobrać do gardła? – spytał, wskazując na syczącego niczym kot chłopca, którego twarz zasłaniała maska z namalowanymi krwią oczami. – Co to jest?
– Wytwór czarnej magii tubylców z dżungli – odparł druid. – Chcę to pokazać Starszemu.
– To Zez.
Zethar popatrzył ze wzgardą na młodszego brata.
– Nadałeś temu imię? – spytał, nie powstrzymując parsknięcia. – Oczywiście. Aed też miał takie kręcone włosy.
Uskoczył przed pięścią brata.
– Nie skacz tak jak koziołek, bo ci pękną szwy – poradził bratu, kierując spojrzenie wąskich oczu na zabandażowany brzuch Ahrana. – Ty jesteś przywódcą, więc nie mam prawa się przeciwstawiać, ale zabiję to ohydztwo, jeśli jeszcze raz mnie zaatakuje. 

3 komentarze:

  1. Hejeczka,
    bardzo ciekawe... bardzo o tak to wyglądało jak oswajanie dzikiego zwierzęcia...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, przepraszam za nie odpowiadanie przez tak długi czas na komentarze. Tak miało wyglądać - jak oswajanie dzikiego zwierza. Słowem nie da się porozumieć, to trzeba coś innego wymyślić. Zapomniałam, jakie to opowiadanie urocze było na początku (poza tą górą trupów xd)
      Pozdrawiam :D

      Usuń
  2. Hejeczka,
    bosko, wyglądało to jak osfajanie dzikiego zwierzęcia ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń