– Mówiłeś,
że zdechło.
Zethar
spojrzał krótko na Teola, który sięgnął po najdłuższy ze
swoich noży, a potem na Zeza kryjącego się wśród zarośli na
skraju dżungli. Póki co nie zauważył go nikt inny, poza Zającem.
Nim jednak nie musiał się przejmować. Wojownicy zaś nie zwrócili
uwagi na słowa Teola, zbyt podnieceni pojedynkiem. Uderzali dłońmi
o uda w coraz szybszym rytmie i gwizdali, podjudzając ich do walki.
– Zbratałeś
się z demonem? Znów zdradziłeś?
Miał
jedną szansę. Jeśli nie zabije Teola pierwszym pchnięciem, to sam
zginie. Był w znacznie gorszym stanie niż on. Chwycił za nóż i
zamarkował atak. Teol odsłonił się na moment, przyjmując pozycję
obronną. Zethar wykorzystał to, by wbić stopę w żwir naniesiony
na brzeg przez rzekę. Kamienie posypały się na twarz jego
przeciwnika.
– Skurwielu!
– warknął zaskoczony wojownik, osłaniając twarz wolną dłonią.
Zethar
to wykorzystał i rzucił się na niego, by powalić na ziemię.
Wykręcił mu nadgarstek ręki trzymającej nóż, ale sam poczuł
wtedy uderzenie pięścią w brzuch. Ból rozchodzący się z
naruszonej rany na chwilę aż go oślepił. Szybko jednak odzyskał
rezon. Teol chwycił go za barki z straszną siłą, chcąc uwolnić
się spod niego i przygnieść, więc po postu uderzył go z główki
w czoło. Oczy Teola wywróciły się białkami do góry. Zethar
pchnął go na ziemię, choć sam także czuł efekty uderzenia, a
potem wbił długi nóż Teola w środek jego piersi aż po sam
trzon.
Wojownicy
zabuczeli, niezadowoleni z tak szybkiego zakończenia walki. Jedynie
Zając odetchnął z ulgą, potem jednak jego wzrok pokierował się
tam, gdzie i Zethara. Wojownik wykonał szybki gest, jakby dłonią
strzepywał coś ze swojej twarzy, a potem ruszył biegiem w kierunku
dżungli. Zez nałożył maskę, nim dojrzeli go pozostali wojownicy.
Zethar dopadł do niego i przycisnął do ziemi.
– Głupku!
– syknął. – Co tu, kurwa, robisz?! Udawaj, że nie rozumiesz,
jeśli chcesz żyć!
Docisnął
jego wątłe ciało kolanem do ziemi, gdy dobiegli do nich wojownicy.
Zez zaczął się szarpać i syczeć, grzebiąc pazurami w ziemi,
rwąc liście i korzenie.
– To
to! – zawołał wojownik, który był także członkiem pierwszej
wyprawy i rozpoznał Demona, który zabił dwóch jego kamratów.
– Dajcie
sznur od druidów! – rozkazał Zethar. – Trzeba to unieruchomić,
bo wydrapie nam oczy razem z mózgami.
***
– Mówiłeś,
że zdechło.
– Chuj
wie. Po prostu przestało się ruszać. Myślałem, że zdechło –
odparł zbywająco Zethar.
Zez
siedział przywiązany do pala. Skrępowane miał wszystkie kończyny.
Wojownicy obejrzeli go z ciekawością, a potem wyruszyli do dżungli
zbierać drwa, by przygotować stos pogrzebowy dla Teola. Teraz go
układali, a Zethar i wojownik, który był tu już wcześniej, Aon,
siedzieli, czekając. Pili miód.
– Znów
krwawisz.
Zethar
spojrzał na swój bok. Każe potem opatrzyć się Zającowi. Chłopak
pomagał przygotowywać stos, ale co chwili zerkał na nich oraz
demona. Tym jednak Zethar się nie przejmował.
– Takie
życie wojownika – odparł. – Krwawi, rzyga albo tryska spermą.
Aon
zaśmiał się chrapliwie.
– Śmierć
Teola wzbudzi poruszenie. Był ważnym członkiem plemienia,
wyszkolił wielu wojowników, którzy byli mu bardzo oddani.
– Sugerujesz,
że powinienem spać z nożem pod posłaniem? – spytał Zethar,
unosząc pokpiwająco ostrą brew. – Już to robię.
Wojownik
uniósł w jego kierunku gliniany dzban, po czym się napił.
– Co
chcesz z tym zrobić? – spytał, wskazując na wijącego się w
więzach demona.
– Zabierzemy
go, ale pewnie zdechnie, nim uda nam się wrócić. Tak, jak mówił
druid. Słabnie, gdy nie odbiera życia.
Oddali
ciało Teola płomieniom. Zwykle uroczystości pogrzebowe wojowników
trwały nawet trzy dni. Tutaj, w dżungli, mieli tylko jedną noc na
picie za jego duszę i wspominanie bohaterskich czynów.
Zethar
jako ostatni rzucił kosmyk swoich włosów w płomień. Był synem
wodza, musiał przemówić.
– Nienawidziłem
go, jak wielu innych – zaczął – ale szanowałem, jak prawie
nikogo. Szanowałem jego siłę, ale też to, że zawsze prosto
w twarz mówił mi, że mną gardzi i chce mi wypruć flaki. Miał
jaja, naprawdę wielkie jaja. Może dlatego tak krzywo chodził.
Wojownicy
wybuchli rechotem, a potem wypili za Teola razem z Zetharem.
– Za
jaja! – zawołał któryś z nich.
Kolejne
godziny spędzili na siedzeniu wokół stosu. Pili, jedli i śmiali
się. Wierzyli, że ich mistrz i brat jest już w krainie pełnej
wojny, łowów i wiecznych dziewic. Nie było więc po co się
smucić. Zethar nie towarzyszył im. Udał się do swojego namiotu.
Kiwnął na Zająca, by ten podążył za nim.
– Więc
masz poczucie humoru – prychnął chłopak, gdy znaleźli się już
w środku. Uklęknął koło niego i zaczął zmieniać opatrunki na
brzuchu Zethara. – Dobrze, że nie zginąłeś, bo bym się nie
dowiedział.
Zethar
napił się z bukłaka. Pocił się przez ból. Chłopak znów
brzmiał, jakby miał jakieś pretensje. Był śmieszny. Przecież go
nie trzymał, mógł odejść w każdej chwili.
– Nie
sądziłem, że ten demon będzie taki mały – przyznał Zając. –
Jest bardziej pokraczny niż straszny.
– Zabił
dwóch wojowników znacznie bardziej doświadczonych niż ty. Jesteś
głupi, jeśli lekceważysz przeciwnika przez to, jak wygląda.
Nieważne… Pójdziesz teraz do dżungli i przyniesiesz kocię
lamparta.
Zając
spojrzał na niego zaskoczony.
– Co?
Zethar
zauważył go ukrytego w gąszczu. Mały lampart, który musiał
towarzyszyć Zezowi. Teol zapewne zabił jego matkę i to jej łapę
rzucił przed nogi Zethara. Kocię nie miało szans na przeżycie
samemu w dżungli.
– Powinno
być tam, skąd wyszedł demon – kontynuował. – Przynieś je tu
niepostrzeżenie. Już.
Zając
kiwnął głową, chociaż nie rozumiał i z powrotem przymocował do
pasa swój nóż. Gdy został sam, Zethar zsunął się na posłanie
ze skór. Upał i duchota dżungli były nie do zniesienia. Czuł,
jakby krew w jego ranach się gotowała.
Zethar
zdążył wybudzić się z drzemki, nim Zając wreszcie wrócił do
namiotu. Z jego podrapanych ramion sączyła się krew. Ściskał w
nich rozwścieczonego, małego lamparta. Rzucił go na ziemię z
całej siły. Jego rany były głębokie.
Kocię
zasyczało i rzuciło się na Zethara. Wojownik był jednak szybszy.
Chwycił je za szyję i przydusił do ziemi. Nachylił się nad nim i
spojrzał mu prosto w żółte ślepia. Lampart spróbował dosięgnąć
jego twarzy pazurami, lecz jego łapa jedynie musnęła policzek
wojownika, a potem miękko po nim zjechała. Przestał się wiercić.
Poddał się.
Zethar
puścił szyję kota. Uniósł jego górną wargę, by zobaczyć
zęby. Powinien być zdolny przeżyć, nawet jeśli zbyt szybko
stracił matkę, uznał. Zając przyglądał się temu z mieszaniną
fascynacji i wstydu. Sam najpierw nie mógł dogonić małego
lamparta, a potem go schwytać. W tych jeszcze nierozwiniętych do
końca łapach kryła się niesamowita siła. W oczach zaś zew krwi.
Walka był długa i męcząca, a teraz lamparcie kocię poddało się,
uznając siłę Zethara.
– Trzeba
go czymś nakarmić. Przynieś też wody – polecił syn wodza,
jakby nie widział jego ran.
– Po
co ci on?
– Będzie
grzał moje łoże od strony ugodzonego boku. Rany najlepiej goją
się w cieple.
– A
kto będzie cię grzał po drugiej stronie?
Zethar
zaśmiał się gardłowo. Posłał mu kolejne z tych kpiących,
wężowatych spojrzeń.
– Przemyj
to, żebyś nie zakaził się czymś stąd, czego nasi druidzi nie
potrafią uleczyć – polecił – a potem wróć tutaj.
Gdy
został sam, jedynie w towarzystwie małego lamparta, pozwolił sobie
westchnąć. Głupia szkarada miała uciec, teraz powinna być po
drugiej stronie góry, ale wróciła. Musiał go tam zostawić,
przywiązanego do pala, na pastwę rozsierdzonych śmiercią Teola
wojowników i odważniejszych przez wypity alkohol. Jeśli paskuda
nie była całkowicie głupia, to nie pozwoli, aby odkryli, że
rozumie ich język, a jego umysł jest klarowny. Tylko że, to nie
ratuje go przed nieuniknionym, czyli śmiercią w męczarniach. Jeśli
wrócą z nim z wyprawy, wpadnie w pokraczne ręce druidów. Będą
go torturować, rozczłonkują na najmniejsze możliwe fragmenty,
żeby poznać tajemnice jego ciała lub, jeśli poznają jego
prawdziwą naturę, również skrócą go o głowę albo spróbują
wykorzystać. Wystawią w walkach, w cyrku jak to robiono z
niewolnikami ku uciesze gawiedzi lub zrobią z niego postrach na polu
bitwy. A gdy już im się znudzi, wyrzucą jego truchło na pożarcie
krukom.
Mógłby
go uwolnić po zacumowaniu statku i umożliwić ucieczkę, ale
dzieciak byłby wtedy niczym łasica wypuszczona z klatki na zupełnie
obcej ziemi. Wiłby się jedynie w kółko, aż nie złapałby
własnego ogona. Byłby prostą zdobyczą. Nie poradzi sobie sam,
mimo że był teraz drapieżnikiem, wciąż jednak tylko łasicą.
– Naprawdę
ma rozumek jak pestka – parsknął do siebie Zethar.
To
śmieszne coś uratowało mu jednak życie. Bezinteresownie
opiekowało się nim, gdy trawiła go gorączka. Dlatego nie mógł
zostawić go samego sobie. To był wyrok śmierci, ale on miał wobec
niego dług. Tak przynajmniej tłumaczył sobie to, że nie mógł
tak po prostu porzucić tej szkarady.
Sięgnął
dłonią do ciała lamparta. Kocię ugryzło go w pierwszym odruchu,
ale zaraz poluzowało uścisk szczęki i skuliło się bardziej.
Zamiałczało żałośnie, zupełnie samo na tym świecie. Zethar nie
zwrócił uwagi na krew brudzącą jego dłoń, tylko położył ją
na karku kocięcia. Głaskał go po gładkim futrze. Przymknął
oczy. Niekiedy myślenie było tak strasznie irytujące.
Zając
wrócił z bukłakiem wody i mięsem jelenia, o którym zapomnieli
wojownicy, zbyt pochłonięciu libacją przy stosie pogrzebowym
Teola.
– Ugotowane.
Powinno być surowe?
– To
młode kocię. Powinno być jeszcze karmione przez matkę. Nie jest
jeszcze w stanie jeść surowego mięsa – odparł Zethar.
– Skąd
wiesz takie rzeczy? – zdziwił się Zając. Usiadł i zaczął
rozdrabniać mięso na fragmenty, które mogło połknąć
lamparciątko.
– To
kot, ale młode rozwija się podobnie do szczenięcia. Wiek można
ocenić po łapach i uzębieniu – powiedział Zethar.
– Nie
wiedziałem.
– Wiem
– parsknął Zethar. – Wielu rzeczy nie wiesz i za mało się
tego wstydzisz.
– Kpisz
ze mnie?
– Coś
tam jednak wiesz. – Uśmiechnął się Zethar, nie było w tym
jednak nic przyjemnego. Do naczynia nalał wodę i podstawił pod
pysk kocięciu. To zaczęło nieśmiało chłeptać. – Nakarm go.
Zając
skrzywił się lekko. Nie chciał się do tego zbliżać. Ręce miał
całe podrapane aż do krwi. Podsunął lampartowi skrawek mięsa pod
pysk, a ten zasyczał i pacnął go łapą.
– Kuźwa!
– syknął Zając, masując się po ręce. – Czemu on to robi?
– Bo
się go boisz. Czuje to i przez to tobą gardzi.
– Jak
ty? – spytał z rozgoryczeniem Zając.
– Jak
ja.
Zethar
nie zwracał już na niego uwagi. Był czymś zupełnie pochłonięty.
Myślał. Zwykle ignorował wszystko wokół siebie, jakby na niczym
i na nikim mu nie zależało, a teraz coś zajmowało jego umysł.
Zając przyglądał mu się ukradkiem strapiony. Nie znał go
takiego. To było frustrujące.
– Nad
czym tak myślisz? – zdecydował się zapytać, gdy skończył już
karmić kocię. To ułożyło się na posłaniu przy Zetharze i
zaczęło czyścić swoje czarne futro.
– Nad
tym, jak pokonać biedę, nakarmić wszystkich biednych i ukoić ból
wszystkich wdów i sierot – zakpił wojownik, dając mu jasny znak,
że nie chce z nim rozmawiać.
– Yhm.
Zethar
położył się na posłaniu, a lampart wtulił się w jego bok,
kładąc łeb na jego brzuchu, jakby rzeczywiście chciał go
uleczyć.
– Idź
już – rozkazał chłopakowi. – Sprawdź, czy nie zrobili nic
demonowi. Niech nawet nie próbują, bo będzie trzeba przygotować
kolejne stosy.
Zając
kiwnął głową. Nie rozumiał, skąd takie zachowanie wojownika. Na
pewno nie zależało mu na wypełnieniu misji. Przynajmniej nigdy
dotąd nikt nawet nie podejrzewałby go o poddańczość. Gardził
swoim ojcem tak samo, jak on nim.
***
Wstał
razem ze świtem. Przemył twarz, przepłukał gardło i przytroczył
pas z nożami. Skołtunione włosy zaplótł byle jak.
– Zostań!
– warknął na młodego lamparta, gdy ten poderwał się, by iść
za nim.
Wyszedł
z namiotu. Wojownicy już krzątali się po obozie. Przygotowywali
posiłek, rozmawiali i dopijali resztki alkoholu z wczoraj. Dwóch z
nich stało przy palu, do którego przywiązany był Zez. Chłopak
siedział na klęczkach ze spuszczono głową, nie ruszał się w
ogóle, jego i tak szczupłe barki opadły. Nie zareagował, gdy
wojownik kopnął go w brzuch, a potem na niego napluł. Zethar
przyglądał się wszystkiemu z chłodną, typową dla niego miną.
Nie zrobił nic. Odwrócił wzrok i podszedł do mieszającego w
metalowym, zawieszonym na ogniskiem garze Aona.
– Wyruszamy
zaraz po posiłku. Demon musi dożyć naszego powrotu. Po śmierci
Teola tobie powierzam nadzór nad tymi barbarzyńcami. Ma nie tylko
dożyć, ale zachować wszystkie kończyny i nienaruszoną dupę.
– Postaram
się – odparł Aon, z kwaśną miną próbując potrawki z jelenia,
którą mieszał w garze. – Chyba nas nie zabije. Co prawda,
sraczka na statku, to nic przyjemnego.
Zethar
uśmiechnął się, a potem usiadł ciężko na kamieniu. Gwarne
rozmowy wśród wojowników ucichły, gdy zobaczyli idącego powoli
młodego lamparta o futrze czarnym i złotych ślepiach. Szedł
między nimi w ogóle na nich nie zważając i nie bojąc się nich.
Lekceważył ich, jego ogon falował luźno w tempie jego kroków.
Przysiadł przy palu i głową otarł się o ciało skrępowanego
demona. Jeśli dotąd wojownicy lekceważyli pokraczne, wątłe
stworzenie w masce, które nie reagowało na żadne bodźce i
wydawało się zupełnie pozbawione siły, tak teraz popatrzyli po
sobie niepewnie. Zwierzęta w ich wierze i mitologii miały od zawsze
ważne miejsce. Te najpotężniejsze i najbardziej majestatyczne
wzbudzały respekt. Dzieciom nadawano pochodzące od nich imiona, by
dziewczęta była piękne i smukłe jak łanie, chłopcy odważni i
silni jak wilk lub sokół.
Chłopca
zostawiono w spokoju. Miał już dwóch cerberów.
Łodzią
popłynęli w dół rzeki aż do jej ujścia. Zez spętany linami z
drewnianymi płytkami, na których wyryte były druidzkie runy, leżał
na dnie przy stopach Zethara. Po jego drugiej strony siedział
lampart. Widok był to na tyle osobliwy, że Zając nie mógł
powstrzymać się przed ciągłym zerkaniem na tył łodzi. Obrywał
za to za każdym razem od Aona, którego podniesiony głos nadawał
tempo wiosłowaniu.
Zethar
siedział z tyłu, w ogóle nie zaważając na to, co się wokół
niego dzieje. Spoglądał na Zeza, zastanawiając się, czy jego
niemrawość rzeczywiście wynika z tego, co mu nakazał, czy może
był już u kresu sił, głodny krwi i zmaltretowany. Dziwnie było
na niego patrzeć, gdy nie syczał jak kot, nie biegał wokół
ciebie jak szczeniak, a jego wielkie, sarnie ślepia były zasłonięte
przez smutną maskę, mimo że z namalowanym jego własną krwią
uśmiechem.
Jego
plemię nie znało się na żegludze. Morze uznawali za wrogie i
zdradzieckie. Woleli czuć twardy grunt pod stopami. Inaczej miało
się to w przypadku ludu z Krainy Wiatru, skąd pochodziła matka
Zethara. Oni walkę mieczem uznawali za rodzaj sztuki, lekko stąpali
po ziemi, zawsze w głowami w chmurach i kochali morze. Żagle
statków farbowali na czerwono, taki kolor miały ich włosy i
powiewały też podobnie na wietrze.
Czekali
na nich na statku zacumowanym z dala od mielizny. Nie byli
niewolnikami, jednak ze strony wojowników czekała na nich tylko
pogarda. Nadzorowało ich kilku pobratymców Zethara, którzy zostali
na statku i czekali na powrót wyprawy z dżungli.
Na
szczęście nie musieli czekać na odpływ. Zethar dowództwo
zostawił Aonowi i rozkazał, by mu nie przeszkadzano. Zajął kajutę
kapitana statku, jego samego skazując na wspólne dzielenie kubryku.
Rozplątał więzy krępujące Zeza i ściągnął mu maskę. Chłopak
po chwili otworzył oczy, niepewnie rozejrzał się po pomieszczeniu.
Gdy próbował wstać, zachwiał się. Nigdy wcześniej nie był na
wodzie. Znał przecież tylko dżunglę. W końcu spojrzenie jego
rozbieganych, sarnich oczu skupiło się na Zetharze. Przez chwilę
stał i gapił się na niego bez ruchu, a potem nagle rzucił się w
jego stronę. Wojownik sięgnął po nóż, ale nawet nie zdążył
go wyciągnąć, gdy Zez do niego dopadł i przywarł ciałem do
ciała. Nie pożarł go jednak. Po prostu ściskał go z całych sił.
Jego pazury błądziły po plecach Zethara, drażniąc skórę.
– Jesteś
naiwny – rzucił wojownik, jednak jego ciało się rozluźniło, a
dłoń objęła drobny kark chłopaka. Zanurzył palce w kręconych,
skołtunionych włosach.
Już
zirytowany tym, że nie może się ruszyć, chwycił je mocniej i
odciągnął głowę Zeza od swojej piersi, by móc mu spojrzeć w
twarz. Zobaczył na niej pożądanie. Uśmiechnął się pod nosem,
patrząc w błyszczące ślepia. Uniósł dłoń i podsunął ją pod
nos Zeza, muskając przy tym jego gorące, spierzchnięte usta.
– Masz.
Zez
pokręcił przecząco głową, jego oczy mówiły jednak coś
zupełnie odwrotnego.
– Przecież
mnie nie pożresz – rzucił Zethar. – Każdego, ale nie mnie.
Zez
kiwnął głową, a potem ścisnął jego dłoń w swoich,
drobniejszych. Przesunął po jej wierchu nosem, a potem musnął
skórę językiem. Spojrzał w górę, szukając ponownie w oczach
Zethara zgody. Otrzymał ją.
Wojownik
powstrzymał się przed jęknięciem, gdy poczuł zęby przebijające
jego skórę. Gdy jeszcze przed momentem wyobrażał sobie, jak
rozwiera wargi tej małej szkarady i wsuwa między nie palce, tak
teraz czuł jedynie ból, a cały erotyzm trafił szlag. Zapomniał
jakie to uczucie, znacznie gorsze niż to towarzyszące dźgnięciu
ostrzem. Ręka zdrętwiałą mu aż do łokcia, a pod skórą ukazały
się sine żyły. Czuł, jakby tysiące igieł przeciskało się
przez nie i chciało je rozerwać. Zez za to wyglądał na niezwykle
zadowolonego, trochę jak pies, który ukradł z kuchni płat
surowego mięsa i teraz łapczywie go pożerał, kryjąc się przed
biegnącą za nim staruchą z wałkiem w ręku.
Zethar
spróbował się wyrwać, gdy zaczęło kręcić mu się w głowie,
ale został unieruchomiony. Zez zacisnął dłoń przy jego łokciu z
taką siłą, że wojownik nie mógł ogóle ruszyć dłonią.
– Hej!
– krzyknął wściekły, ale już z nutą paniki. – Bo zdechnę!
Zez
momentalnie się ocknął, puścił rękę Zethara, wyszarpując z
rany zęby. Odskoczył, a gdy uderzył plecami o ścianę, przywarło
do niej. Patrzył przez chwilę na wojownika przerażonym wzrokiem, a
potem przetarł dłońmi swoją twarz. Spojrzał na jej wnętrza
pokryte krwią, a potem znów na Zethara, który ściskał zupełnie
zdrętwiałą rękę. Teraz w ogóle nic nie czuł aż do łokcia.
Zaśmiał się, gdy ruszył ramieniem, a jego dłoń, z której wciąż
skapywała krew, podskoczyła i opadła smutno, zupełnie bezwładnie.
– I…
z czego się śmiejesz! – warknął Zez, jego przerażenie
przemieniło się nagle w złość. To były jego pierwsze słowa od
paru dni. – Mogłem cię… zabić! Kiedyś cię zabiję!
– Każdy
kiedyś umiera – odparł zbywająco Zethar i opadł na posłanie.
Zaczął rwać prześcieradło, pomagając sobie zębami, by zrobić
sobie prowizoryczny opatrunek.
Powstrzymał
go Zez, który usiadł obok i wziął od niego strzępek materiału.
Powoli starł krew cieknącą wzdłuż dłoni Zethara, a potem zaczął
ją opatrywać. Wojownik poddawał się temu spokojnie, odzyskiwał
powoli czucie. Nie potrafił się go bać, nie wierzył w to, że
ten, nawet w szale, byłby zdolny go zabić.
– Dziękuję,
że mnie zabrałeś – szepnął Zez, przykładając dłoń
wojownika do swoich ust. Przeciągnął po wskazującym palcu
językiem.
Zethar
nie odpowiedział. Nie wiedział co, rzadko ktokolwiek mu dziękował
i w momencie o tym zapomniał. Śledził wzrokiem poczynania tej
małej szkarady.
– Oni
tam są, prawda? – spytał cicho Zez, wciąż bawiąc się jego
dłonią. – U góry. Czuję ich.
– Chcesz
ich pożreć? – spytał Zethar, wsuwając wskazujący palec między
jego wargi. Poczuł nieludzko ostre, bardziej zwierzęce zęby, a
potem ciepły, wijący się język.
Uśmiechnął
się w typowy dla siebie sposób, mrużąc przy tym oczy. Nie
wyglądał jednak na złego. Zez kiwnął twierdząco głową.
Patrząc na niego, zacisnął lekko zęby. Na tyle mocno, by Zethar
to odczuł, ale na tyle słabo, by go nie zranić.
Zethar
pochylił się ku niemu. Uwolnił się z uścisku, by położyć
zranioną dłoń na jego policzku. Pocałował go. Zez wpierw na
moment się spiął, ale zaraz zaczął oddawać pieszczotę,
nieumiejętnie, ale bardzo zachłannie.
Może
część jego pożądania dało się inaczej ukierunkować.
Hmmm no interesujaca koncóweczka aż mnie ciekawi czy uda się to jakoś zrobić żeby Zez nie został jednakejednak druidów...
OdpowiedzUsuńBędzie się musiał postarać! Pewnie będzie to skutkować przynajmniej paroma trupami :D
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńrozdział fantastyczny, no końcówka może jednak uda się że Zez nie dostanie się w rece druidów i ta walka z lamparciątkiem naprawdę bosko wyszła... no nie żal mi zająca...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, no końcówka może jednak uda się, że Zez to nie dostanie się w rece druidów... a walka z tym lamparciątkiem bosko wyszła...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka