Zabrał wszystkie pieniądze ze
skrytek, biżuterię i broń. Opuścił fawelę z tylko jedną myślą.
Wreszcie czegoś pragnął i była to zemsta. Wiedział, że bez niej
nie uda mu się zakończyć tego rozdziału swojego życia i
rozpocząć następnego. Wiedział to od dawna, ale wreszcie miał
motywację. Wreszcie chciał zacząć żyć, tak jak powiedział to
Rahzel.
Przez kilka najbliższych
tygodni będą przeczesywać fawelę, by się upewnić, że on,
kundel, uciekł z niej z podwiniętym ogonem, ale szybko o nim
zapomną, bo przecież nie był wart zapamiętania. I wtedy wróci,
stanie z nim z twarzą w twarz. Z tym, który nazywał się bratem
Santoro, a potem go zdradził, i wreszcie pochowa wspomnienia o swoim
ukochanym. Tak sądził, był wręcz przekonany, że ma na tyle sił.
Jednak z każdym dniem, które spędzał w stolicy, w podrzędnym
motelu, tracił tę pewność. Bezsenne noce spędzał z głową na
poduszce, pod którą leżał pistolet. Czuł jego twardy kształt.
Sięgał do niego dłonią i przejeżdżał palcami po zimnej stali z
czułością, zupełnie jakby był to mężczyzna.
Jego wola słabła jednak z
każdą samotnie spędzoną nocą, a może po prostu otrzeźwiał.
Czerwień furii przestała zalewać jego umysł. Był przecież taki
słaby, był tchórzem i był sam. Był dzieciakiem, którym trzeba
się opiekować. Santoro przecież robił to nawet po swojej śmierci.
– Rahzel – szepnął w
ciemność kolejnej nocy, powoli przesuwając palce po czarnej lufie
pistoletu.
Już nigdy więcej go nie
zobaczy. Właściwie, nie umiał nawet wytłumaczyć, co go tak
ciągnęło do tego mężczyzny. Nic o nim nie wiedział. Równie
dobrze mógł każdą noc spędzać na gadaniu do szafy i uzyskałby
taką samą reakcję, jednak Rahzel słuchał. I to wystarczało. To,
że ktoś go wreszcie wysłuchał. Rahzel był mordercą, jak oni
wszyscy, jednak Andre czuł się przy nim dziwnie bezpiecznie, jakby
to właśnie w jego ramionach mógł spędzić pierwszą od lat
przespaną noc. Tylko że nie wierzył, że dostałby od tego
mężczyzny to, o co chciałby poprosić.
Nadszedł kolejny dzień, a on
siedział przy stoliku w ogródku restauracji. Pił mrożoną kawę,
jadł rogalika z dżemem i patrzył na drugą stronę ulicy.
Dokładnie naprzeciwko stał budynek ambasady amerykańskiej.
Kilkanaście minut temu podjechała pod nią czarna limuzyna i
wysiadło z niej kilku ważniaków w czarnych garniturach. Weszli do
środka. Gdyby i on tam wszedł, uzyskałby pomoc. Odzyskałby swoją
tożsamość i mógłby wrócić do domu.
– Tylko po co? – spytał sam
siebie.
Nie miał rodziców ani
rodzeństwa. Została mu tylko daleka rodzina, której nawet dobrze
nie znał. Wróciłby do Ameryki i co miałby tam robić? Nie miał
żadnego wykształcenia, był sam i nie widział w tym żadnego
sensu. Gdyby przekroczył tamte drewniane, zdobione drzwi, na które
teraz patrzył, musiałby też wyznać wszystko. Przyznać się do
swojego tchórzostwa. Że przez ostanie lata nie zrobił dokładnie
nic, by pomścić swoich rodziców i swojego ukochanego.
Gdy jednak kobieta w średnim
wieku, ubrana w garsonkę, wyszła z budynku w towarzystwie
młodszego, równie eleganckiego mężczyzny, Andre bez zastanowienia
wstał i przebiegł przez ulicę, prawie przy tym wpadając pod
samochód. Kierowca, który musiał gwałtownie się zatrzymać, by
go nie przejechać, wypluł wiązkę przekleństw w jego kierunku,
nim ponownie ruszył. Andre nie zwrócił na to uwagi, tylko dopadł
do kobiety.
– Czy pani… czy pani jest
ambasadorem Stanów Zjednoczonych? – spytał.
Chciał ją zatrzymać, ale
mężczyzna mu na to nie pozwolił. Wyciągnął spod marynarki broń
i wycelował nią w Andre.
– Stój! – rozkazał. –
Kim jesteś?! Pokaż ręce!
Zaskoczony Andre uniósł dłonie
do góry i stanął jak wryty.
– Ja tylko… – zaczął się
tłumaczyć, ale wtedy kobieta klepnęła swojego ochroniarza w ramię
i spojrzała przepraszająco na Andre.
– Najpierw mówisz „dzień
dobry”, potem podajesz rękę, a spluwę wyciągasz w ostateczności
– pouczyła go.
– Po ostatnim dostaliśmy
rozkaz wzmożonej czujności…
– Tak, tak – zbyła go –
ale popatrz na niego.
Andre stał jak słup soli, a w
oczach zebrały mu się łzy i to wcale nie z przerażenia. Ta
kobieta wyglądała zupełnie jak jego matka. Miała włosy
pofarbowane na rudo i zebrane w ciasny kok. Delikatny, klasyczny
makijaż z przydymionym okiem i ustami przeciągniętymi brązową
szminką dodawał jej jeszcze więcej klasy. Była wykształconą,
dystyngowaną kobietą, zupełnie jak jego matka. Wreszcie ktoś, kto
nie zarabiał na życie odbieraniem go innym lub dawaniem dupy.
– Jak się nazywasz? –
spytała, patrząc miłym, pokrzepiającym wzrokiem na jego zmęczoną
twarz.
– Jestem Andre Stewart i chcę
wrócić do domu.
Dali mu się umyć, przebrać,
nakarmili go, a potem kazali usiąść w fotelu naprzeciwko
wielkiego, rzeźbionego biurka. Ambasador złożyła wypielęgnowane
dłonie na blacie i uśmiechnęła się miło.
– Nie za duszno? – spytała.
– Mogę podkręcić klimatyzację.
– Nie, jest dobrze – odparł
szybko.
Znów był w tym świecie, o
którym zapomniał. Zapomniał, jak pachniał – płynem do mycia
podług, odświeżaczem powietrza, perfumami Hugo Bossa, parzoną w
ekspresie próżniowym kawą. Wszystkie te aromaty uspokajały jego
duszę. Sprawiały, że czuł się bezpieczny.
– Znalazłam pana dokumenty w
bazie zaginionych obywateli Stanów Zjednoczonych. – Kobieta
wyciągnęła plik kartek z teczki i przesunęła go po blacie w
stronę Andre. – Niech mi pan powie, gdzie pan był przez tyle lat?
Andre spojrzał na pierwszą
stronę. Jego zdjęcie jeszcze z liceum, w mundurku prywatnej szkoły.
Później opis – wzrost, waga, kolor włosów i oczu, a dalej fraza
„syn pary profesorów archeologii zamordowanych na wykopaliskach w
Rio de Janeiro”.
– Ja… – Andre uśmiechnął
się kpiąco do siebie samego. – Prowadziłem burdel.
– Słucham? Tutaj, w Rio?
Dlaczego?
Andre wzruszył ramionami.
– Nie wiem – przyznał
szczerze. – Po prostu nie miałem sił, żeby robić cokolwiek.
Wylądowałem tam i tam już zostałem.
Znów spojrzał na dokumenty. O
mordercach jego rodziców napisano „sprawcy niezidentyfikowani”,
czyli nie tylko on nie robił nic przez te lata.
– Minęło tyle czasu, a
zabójcy moich rodziców są nadal na wolności?
– Nie znam szczegółów,
zadzwonię do odpowiednich brazylijskich jednostek. Jednak, jak
wiadomo, nie wszystkie sprawy kryminalne udaje się rozwiązać.
Musisz wziąć to pod uwagę.
Andre prychnął i rzucił
kartki z powrotem na biurko. Rozsypały się we wszystkie strony,
część spadła na podłogę.
– Jasne – syknął. – Nie
da się, czy się nie chce?
Kobieta uśmiechnęła się
smutno, czy bardziej, pocieszająco. Rozsypane kartki nie zrobiły na
niej wrażenia.
– Jest pan tu dłużej ode
mnie, więc wie nawet lepiej, jak działa to miasto.
– A jeśli powiem pani, że
znam twarze, nazwiska, adresy ludzi, którzy handlują narkotykami,
handlują ludźmi, mordują. Że mogę powiedzieć dokładnie, co
robią o danej godzinie, to co wtedy? – spytał, chociaż znał
przecież odpowiedź.
– Wtedy przekażę te zeznania
tutejszemu wymiarowi sprawiedliwości, aby pokierował dalszymi
procedurami i poprowadził śledztwo.
Andre zaśmiał się i schował
twarz w dłoniach. Pachniały mydłem.
– Po co ja tu w ogóle
przyszedłem? – zapytał rozgoryczony. – Będą musieli udawać,
że coś robią, bo sprawa przyjdzie od Amerykańców i ważniaki
będą patrzeć na ręce, ale nie znajdą dowodów, ani świadków,
bo ci będą milczeć jak grób, przekupieni lub zbyt przerażeni, by
cokolwiek powiedzieć. I w końcu nie stanie się nic. Więc pytam
się pani, po co ja tu w ogóle przyszedłem?
Kobieta wstała zza biurka i
podeszła do niego. Położyła Andre dłoń na ramieniu i ścisnęła
je lekko.
– Pomogę panu tak, jak tylko
zdołam. Wróci pan do domu, do swojej rodziny. Zaczniesz nowe życie,
Andre. Niestety, pewnie to musi ci wystarczyć, choć zrobię
wszystko co w mojej mocy, żeby ludzie odpowiedzialni za śmierć
twoich rodziców i to, co cię spotkało, ponieśli karę. Zostaw to
nam. Odpocznij, a potem zacznij do nowa.
Dali mu pokój. Przestronny,
wygodny i czysty. W telewizji było kilkaset amerykańskich kanałów
i Netflix. Słyszał o tej platformie, ale nigdy jej nie używał.
Tam było wszystko. Oglądnął „Matrixa”. Leżał na łóżku z
głową złożoną na poduszkach wypchanych prawdziwym pierzem.
Zabrali mu pistolet, więc już nie czuł niczego twardego.
Nie musiał się już niczym
przejmować, ale jednak czuł ciężar na piersi. Dzisiaj raczej też
nie uda mu się usnąć, a barek był pusty. Kolejne dni spędził na
odpowiadaniu na pytania. Maglowały go jakieś amerykańskie
urzędasy, potem brazylijskie, następnie policja. Zrobili mu
badania, odnowili szczepienia. Sprawdzili nawet, czy nie ma wszy.
Nie miał.
Więcej nie widział już pani
ambasador. Odwiedzali go ponurzy mężczyźni w garniturach, nazywali
„panem Stewartem” i patrzyli nieprzyjemnym spojrzeniem. Coś
sobie o nim myśleli, tylko nie mówili o tym głośno. Może, że
mają przez niego więcej pracy.
Był wśród swoich, a jednak
czuł się sam. Tak jak w swoim pokoju w burdelu, póki nie pojawił
się „turysta” o oczach tygrysa. Tylku tu nie było wódki.
– Chcę iść na cmentarz –
powiedział, gdy po trzech tygodniach znów usiadł naprzeciwko
rzeźbionego biurka pani ambasador. – Moich rodziców chyba gdzieś
pochowano?
– No tak, oczywiście –
odparła zaskoczona kobieta. Wyglądała na rozkojarzoną. Na biurku
leżało jeszcze więcej teczek z papierami niż ostatnio. No tak,
był w końcu tylko jedną z wielu spraw. – Dowiem się, gdzie ich
pochowano. Coś jeszcze?
Tak, pomyślał Andre, wódki,
seksu i spluwy.
– Nie, tylko to.
Kilka dni zajęło urzędnikom
znalezienia cmentarza, na którym zostali pochowani jego rodzice.
Miejsce było ogromne, teren należał do uczelni, z którą
współpracowali rodzice Andre jako archeologowie. Wielki, z pozoru
niekończący się łan przystrzyżonej trawy z płaskimi, betonowymi
płytami. Tyle zostało z jego rodziców, betonowa płyta obrośnięta
chwastami, bo nikt o nią nie dbał, nikt tu przecież nie zaglądał.
Urzędnik, z którym tu
przyjechał, taktownie się odsunął, gdy Andre zaczął płakać,
bo co innego miałby robić? Ryczał więc, patrząc tępo na
wygrawerowane litery układające się w „Państwo Stewart”.
Urzędnik był zaskoczony, gdy
podszedł do niego i zapytał, czy mogliby podjechać do jakiegoś
sklepu, żeby kupić płyn do czyszczenia i ścierki, ale się
zgodził. Gdy po półgodzinie Andre klęczał na trawie, pucując
betonową płytę, myślał o tym, jak złym był synem. Gdy był
nastolatkiem miał wielki żal do swoich rodziców i wieczne
pretensje. O to, że wysłali go do prywatnej szkoły z tysiącem
nadprogramowych zajęć, że chcieli znać znajomych, z którymi się
włóczył. Ciągle narzekali na jego przeciętne oceny i kazali
zastanawiać się nad przyszłością. Czasami wręcz ich
nienawidził. Raz nawet wykrzyczał im to w twarz podczas kolejnej
sprzeczki. Nigdy za to nie powiedział im, że ich kocha. Stracił
swoją szansę. Ich śmierć powinna być dla niego otrzeźwieniem i
nauczką. Zasłużyli na dobrego syna, a on nie został nim, nawet po
ich śmierci. Teraz miał szansę wreszcie się nim stać, jednak
zdrapując z ich imion zaschnięty kurz, myślał o tym, że chciałby
położyć kwiaty na jeszcze jednym grobie. O to, gdzie leżał ten
drugi, nie mógł zapytać urzędników.
Czuł, jakby zaraz miała pęknąć
mu czaszka. Od płaczu, złości, rozgoryczenia i tego, że nie umiał
podjąć decyzji. Źle, wiedział czego chce, tylko bał się po to
sięgnąć. Był w końcu tylko tchórzem.
– Panie Stewart? – Usłyszał
za sobą.
To urzędnik dotąd spokojnie
stojący parę kroków z tyłu, teraz się nad nim pochylał.
– Ta..k? – rzucił, wstydząc
się nawet na niego spojrzeć. Oczy już go bolały od płaczu.
– Otrzymałem telefon, że
ambasadzie udało się wreszcie połączyć z pańską ciotką w
Stanach.
– Z ciotką Amber? – spytał.
Chyba tak miała na imię siostra jego ojca.
– Dokładnie. Chce pan z nią
teraz porozmawiać?
– Teraz? – zdziwił się,
urzędnik jednak podał mu telefon.
Wziął go niepewnie do ręki i
przyłożył do ucha.
– Halo?
– Och… – Po drugiej sobie
usłyszał żeński, pełen emocji głos. – Andre, to naprawdę ty?
– Tak. Chyba tak.
– To ja, ciocia Amber. Boże,
Andre, nawet nie wiesz, jaka byłam zaskoczona, gdy do mnie
zadzwonili… My wszyscy myśleliśmy… Bo twoi rodzice... mój brat
Harry. Zadzwonili wtedy, żeby powiadomić o ich śmierci i że
zaginąłeś, a potem już nic… Prawie zawału teraz dostałam –
spróbowała zażartować. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się
wszyscy cieszymy.
Jacy my? – pomyślał. Jego
rodzice nie utrzymywali zbyt silnych relacji z krewnymi. On sam z
trudem kojarzył ciotkę Amber, ale to wszystko. Nie pamiętał
żadnych kuzynów. Na pewno jakiś miał, ale byli to dla niego
praktycznie obcy ludzie, na pewno teraz.
– Ja też się cieszę –
odparł automatycznie.
Teraz w słuchawce nastała
chwila ciszy. Andre aż spojrzał na telefon zdziwiony, z myślą, że
może przerwało połączenie. Tak jednak nie było.
– Pewnie tego nie wiesz,
Andre, ale twoi rodzice mieli kilka funduszy. Prawie czterysta
tysięcy dolarów. Po ich śmierci przekazano je mnie. I… Czekałam,
aż wrócisz do domu, ale nie było żadnych nowych wieści, a potem
Michaelowi urodziły się trojaczki… Rozumiesz… – plątała się
kobieta.
Liczył na słowa wyrażające
ulgę i radość. Na pocieszenie. To, czego można spodziewać się
od rodziny. Dostał w zamian to. Przygryzł dolną wargę do krwi.
Czuł rozgoryczenie.
– Trójka dzieci na raz… To
było zaskoczenie. – Zaśmiała się. – Miała być dwójka…
Potrzebowali większego domu… Chyba nie masz żalu, Andre? Możesz
mieszkać ze mną.
– Dziękuję za propozycję.
Szkoda, że taka wymuszona – syknął, po czym wcisnął telefon
urzędnikowi.
Był rozgoryczony, ale przede
wszystkim wściekły i już pewny tego, co chciał. Na szczęście
nie był całkowitym idiotą, bo przed zgłoszeniem się do ambasady
pieniądze i pozostałą broń zostawił w skrytce. Gdy wyszli z
urzędasem za bramę cmentarza, zamiast podążyć za nim w stronę
parkingu, zaczął biec w przeciwnym kierunku.
– Hej, co jest?! – rzucił
zdezorientowany mężczyzna, a potem zaczął go gonić.
Nie miał jednak szans. Był w
znacznie gorszej kondycji. Dał sobie spokój po paru zakrętach i
chwycił za telefon, by zapewne poinformować o sytuację górę.
Andre odbiegł jeszcze trochę i ukrył się cały zziajany we wnęce
między dwoma budynkami. Po pierwsze musiał zorientować się, gdzie
jest. Potem przedrzeć się przez miasto do miejsca, gdzie zostawił
pieniądze i broń. Miał nadzieję, że nikt ich jeszcze nie znalazł
i nadal tam będą. A potem wrócić do faweli, pokonać jej kręte
uliczki i zdobyć, to czego pragnął.
Chciał zemsty i miłości.
Teraz już był pewien.
***
Najprostszą, najszybszą i
dającą największe prawdopodobieństwo powodzenia metodą byłoby
użycie karabinku snajperskiego. Położyłyby się na tym dachu,
przyłożył oko do lunety, wymierzył i strzelił prosto w łeb
Jacka Hetfielda. I tyle.
Nigdy nie decydował się na
takie rozwiązanie. Było zbyt łatwe i zbyt bzepieczne. Z
przeciwnikiem trzeba stanąć oko w oko, inaczej nie można było
nazwać się mężczyzną. Tak go uczono. Dlatego teraz jedynie
siedział na dachu czyjegoś domu, palił skręta i patrzył na
imprezę odbywającą się kilka poziomów niżej, również na dachu
faweli. Spotkania miały miejsce co kilka dni i zawsze ten sam,
powtarzający się schemat – drogi alkohol i tanie panienki.
Monotonię zakłócał tylko on jeden – białas nonszalancko
trzymający ręce w kieszeniach dżinsów. Nie pasował do reszty
zgrai. Nie nosił złotej biżuterii, a jednak wyglądał na
zamożniejszego od reszty gangsterów na imprezie. Był znacznie
bardziej wyrafinowany od nich, nie potrzebował błyskotek. Pochodził
z innego świata i to czyniło go łatwym celem.
Podobno uciekł ze Stanów
Zjednoczonych przed wymiarem sprawiedliwości. Gdyby był mądrym i
pokornym białasem po prostu wtopiłby się w tłum. Kupiłby sobie
fałszywą tożsamość i został handlarzem egzotycznych owoców
albo właścicielem restauracji z hamburgerami. Ale nie był mądry,
bo był dumny. Musiał sobie i wszystkim innym udowodnić swoją
wartość. Tak robią mężczyźni. Pewnie ojciec mu to wpoił.
Dołączył więc do mafii, szybko się tu umościł, bo był
znacznie mniej narwany niż ci ludzie, lubił mieć plan i zapewne
umiał udawać pokornego, gdy trzeba było. Przynosił kasę, więc
na razie przymykali oko na to, że nie jest stąd.
Rahzel nie miał problemu ze
znalezieniem go w gąszczu faweli Rio de Janeiro. Wyróżniał się i
wielu go przez to kojarzyło. Podążał za nim przez ostanie dni.
Poznał jego przyzwyczajenia, co robił w ciągu dnia, gdzie chodził
i z kim. Hetfield zwykle otaczał się swoimi ludźmi. Gdyby robił
to przez cały czas, Rahzel musiałby kupić karabinek snajperski.
Jednak Jack Hetfield był głupi. Nie pochodził stąd, bieda i
przemoc tego świata nie zdążyły uczynić go silnym, czyli
nieczułym, wypranym z emocji, więc kochał. I co jakiś czas
opuszczał swoich ludzi i pokonywał kręte uliczki faweli zupełnie
sam. Szedł, by na chwilę odpocząć w piegowatych ramionach.
Śmieszny, naiwny chłopak z burzą rudych włosów uczył tutejsze
dzieciaki angielskiego, opiekował się bezdomnymi psami i czekał
wiernie.
Dzieciak był słabością Jacka
Hetfielda. Wiedział o tym, a jednak wciąż do niego wracał,
ryzykując przy tym swoją pozycję, a nawet życie. Rahzel jeszcze
nie tak dawno temu nie mógłby tego pojąć. Teraz jednak chyba
zaczynał rozumieć.
Od opuszczenia burdelu sypiał,
gdzie akurat zmorzył go sen, zawsze jednak pozostawał czujny. I od
tego czasu z nikim nie rozmawiał, nikt do niego nie mówił.
Wcześniej mu to nie przeszkadzało, więcej, ludzie nadmiernie nim
zainteresowani irytowali go. Zwykle szukał samotności, ale teraz
jakoś było za cicho. W jego głowie zaś było za głośno.
Wiedział więc, gdzie po
imprezie uda się Jack Hetfield. I będzie przemierzał ulicy faweli
w samotności. Całkowicie sam, a potem zapomni się jeszcze bardziej
i będzie zupełnie bezbronny w ramionach tego dzieciaka. Zabicie go
nie byłoby wtedy trudne, ale łączyłoby się z czymś, czego
Rahzel teraz nie chciał. Nie miałby więcej po co siedzieć w
fawelach Rio de Janeiro. Po wykonaniu zadania powinien wrócić do
domu. Był przecież wierny gangowi i temu, kogo nazywał ojcem.
Spojrzał jeszcze raz na Jacka
Hetfielda.
– Ciesz się z czasu, który
ci pozostał – poradził, chociaż mężczyzna nie mógł go
usłyszeć.
Wyrzucił resztę skręta,
wstał, po czym zeskoczył z dachu. Zdziczały kot z sykiem uciekł
niemal spod jego stóp, gdy twardo wylądował na ziemi.
Nie miał pojęcia, gdzie był
teraz Andre, ale nie zamierzał go też szukać. Jeśli chciał
przeżyć, chłopak opuścił fawelę. Musiał przeczekać w ukryciu
do czasu, gdy o nim zapomną.
Znalezienie jednego człowieka w
Rio było niemożliwe. Jednak Andre wróci tutaj i Rahzel wiedział
dokładnie, gdzie na niego czekać.
Co tu się dziwić, że ciotka wydała pieniądze - dostała, to wydała na swoje dzieci. Ale mogła chociaż obiecać, że w jakiś sposób spróbuje oddać te pieniądze Andre. No ale tak to jest jak w grę wchodzi kasa... Z drugiej strony to był bodziec dla Andre, żeby jednak zostać i dokończyć swoje sprawy :) A jak juz zacznie działać to czeka go niespodzianka w postaci Rahzela 😁 Spryciarz - doskonale wie, że Andre będzie czekał na odpowiedni czas do zemsty :) Ciekawe czy on daruje życie temu Hetfildowi? Bo skoro odwróci się od gangu, to może i odpuści to zadanie? Fajny rozdział 😍 Dziękuję bardzo i pozdrawiam ❤️
OdpowiedzUsuńNajetyczniej byłoby trzymać tę kasę, jeśli była jakaś szansa, że bratanek nadal żyje. Ale jak napisałaś, gdy w grę wchodzi kasa... Mogę obiecać, że spotkanie z Rahzelem będzie bardzo owocne w różnych wymiarach :D
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Tylko: Rahzel miał polować na Jacka dopiero po śmierci Falco, a Jack i Josh w w/w wyglądają jak świeżo po ucieczce z USA, przed tym jak Jackowi zupełnie odbiło i zabił Falco. Czy mogę prosić o doprecyzowanie chronologiczne?
OdpowiedzUsuńpozdrawiam ^.^
UWAGA! SPOJLER dla tych, którzy nie czytali opowiadań z drugiego bloga (Texas Brothers)
UsuńHej :) W drugim tomie "Atsah" Jack zabił Falco, a potem sprzymierzył się z Ahigą, który umożliwił mu ponowne spotkanie z Joshem i obmiecał pomóc w powrocie do USA - na tym się skończyło. Jesteśmy więc teraz w momencie po zakończeniu fabuły w "Atsah II", jednak Jack i Josh nadal są w Brazylii. Daczego tak jest, to jeszcze będzie wytłumaczone :D
Dzięki za komentarz (bardzo zaskujący! :D ) i pozdrawiam!
Dziękuję ^_^
OdpowiedzUsuńMiło wiedzieć, że im wyszło!