piątek, 17 lipca 2020

Rahzel - ROZDZIAŁ 8 - Trojaczki


Zabrał wszystkie pieniądze ze skrytek, biżuterię i broń. Opuścił fawelę z tylko jedną myślą. Wreszcie czegoś pragnął i była to zemsta. Wiedział, że bez niej nie uda mu się zakończyć tego rozdziału swojego życia i rozpocząć następnego. Wiedział to od dawna, ale wreszcie miał motywację. Wreszcie chciał zacząć żyć, tak jak powiedział to Rahzel.

Przez kilka najbliższych tygodni będą przeczesywać fawelę, by się upewnić, że on, kundel, uciekł z niej z podwiniętym ogonem, ale szybko o nim zapomną, bo przecież nie był wart zapamiętania. I wtedy wróci, stanie z nim z twarzą w twarz. Z tym, który nazywał się bratem Santoro, a potem go zdradził, i wreszcie pochowa wspomnienia o swoim ukochanym. Tak sądził, był wręcz przekonany, że ma na tyle sił. Jednak z każdym dniem, które spędzał w stolicy, w podrzędnym motelu, tracił tę pewność. Bezsenne noce spędzał z głową na poduszce, pod którą leżał pistolet. Czuł jego twardy kształt. Sięgał do niego dłonią i przejeżdżał palcami po zimnej stali z czułością, zupełnie jakby był to mężczyzna.
Jego wola słabła jednak z każdą samotnie spędzoną nocą, a może po prostu otrzeźwiał. Czerwień furii przestała zalewać jego umysł. Był przecież taki słaby, był tchórzem i był sam. Był dzieciakiem, którym trzeba się opiekować. Santoro przecież robił to nawet po swojej śmierci.
– Rahzel – szepnął w ciemność kolejnej nocy, powoli przesuwając palce po czarnej lufie pistoletu.
Już nigdy więcej go nie zobaczy. Właściwie, nie umiał nawet wytłumaczyć, co go tak ciągnęło do tego mężczyzny. Nic o nim nie wiedział. Równie dobrze mógł każdą noc spędzać na gadaniu do szafy i uzyskałby taką samą reakcję, jednak Rahzel słuchał. I to wystarczało. To, że ktoś go wreszcie wysłuchał. Rahzel był mordercą, jak oni wszyscy, jednak Andre czuł się przy nim dziwnie bezpiecznie, jakby to właśnie w jego ramionach mógł spędzić pierwszą od lat przespaną noc. Tylko że nie wierzył, że dostałby od tego mężczyzny to, o co chciałby poprosić.
Nadszedł kolejny dzień, a on siedział przy stoliku w ogródku restauracji. Pił mrożoną kawę, jadł rogalika z dżemem i patrzył na drugą stronę ulicy. Dokładnie naprzeciwko stał budynek ambasady amerykańskiej. Kilkanaście minut temu podjechała pod nią czarna limuzyna i wysiadło z niej kilku ważniaków w czarnych garniturach. Weszli do środka. Gdyby i on tam wszedł, uzyskałby pomoc. Odzyskałby swoją tożsamość i mógłby wrócić do domu.
– Tylko po co? – spytał sam siebie.
Nie miał rodziców ani rodzeństwa. Została mu tylko daleka rodzina, której nawet dobrze nie znał. Wróciłby do Ameryki i co miałby tam robić? Nie miał żadnego wykształcenia, był sam i nie widział w tym żadnego sensu. Gdyby przekroczył tamte drewniane, zdobione drzwi, na które teraz patrzył, musiałby też wyznać wszystko. Przyznać się do swojego tchórzostwa. Że przez ostanie lata nie zrobił dokładnie nic, by pomścić swoich rodziców i swojego ukochanego.
Gdy jednak kobieta w średnim wieku, ubrana w garsonkę, wyszła z budynku w towarzystwie młodszego, równie eleganckiego mężczyzny, Andre bez zastanowienia wstał i przebiegł przez ulicę, prawie przy tym wpadając pod samochód. Kierowca, który musiał gwałtownie się zatrzymać, by go nie przejechać, wypluł wiązkę przekleństw w jego kierunku, nim ponownie ruszył. Andre nie zwrócił na to uwagi, tylko dopadł do kobiety.
– Czy pani… czy pani jest ambasadorem Stanów Zjednoczonych? – spytał.
Chciał ją zatrzymać, ale mężczyzna mu na to nie pozwolił. Wyciągnął spod marynarki broń i wycelował nią w Andre.
– Stój! – rozkazał. – Kim jesteś?! Pokaż ręce!
Zaskoczony Andre uniósł dłonie do góry i stanął jak wryty.
– Ja tylko… – zaczął się tłumaczyć, ale wtedy kobieta klepnęła swojego ochroniarza w ramię i spojrzała przepraszająco na Andre.
– Najpierw mówisz „dzień dobry”, potem podajesz rękę, a spluwę wyciągasz w ostateczności – pouczyła go.
– Po ostatnim dostaliśmy rozkaz wzmożonej czujności…
– Tak, tak – zbyła go – ale popatrz na niego.
Andre stał jak słup soli, a w oczach zebrały mu się łzy i to wcale nie z przerażenia. Ta kobieta wyglądała zupełnie jak jego matka. Miała włosy pofarbowane na rudo i zebrane w ciasny kok. Delikatny, klasyczny makijaż z przydymionym okiem i ustami przeciągniętymi brązową szminką dodawał jej jeszcze więcej klasy. Była wykształconą, dystyngowaną kobietą, zupełnie jak jego matka. Wreszcie ktoś, kto nie zarabiał na życie odbieraniem go innym lub dawaniem dupy.
– Jak się nazywasz? – spytała, patrząc miłym, pokrzepiającym wzrokiem na jego zmęczoną twarz.
– Jestem Andre Stewart i chcę wrócić do domu.
Dali mu się umyć, przebrać, nakarmili go, a potem kazali usiąść w fotelu naprzeciwko wielkiego, rzeźbionego biurka. Ambasador złożyła wypielęgnowane dłonie na blacie i uśmiechnęła się miło.
– Nie za duszno? – spytała. – Mogę podkręcić klimatyzację.
– Nie, jest dobrze – odparł szybko.
Znów był w tym świecie, o którym zapomniał. Zapomniał, jak pachniał – płynem do mycia podług, odświeżaczem powietrza, perfumami Hugo Bossa, parzoną w ekspresie próżniowym kawą. Wszystkie te aromaty uspokajały jego duszę. Sprawiały, że czuł się bezpieczny.
– Znalazłam pana dokumenty w bazie zaginionych obywateli Stanów Zjednoczonych. – Kobieta wyciągnęła plik kartek z teczki i przesunęła go po blacie w stronę Andre. – Niech mi pan powie, gdzie pan był przez tyle lat?
Andre spojrzał na pierwszą stronę. Jego zdjęcie jeszcze z liceum, w mundurku prywatnej szkoły. Później opis – wzrost, waga, kolor włosów i oczu, a dalej fraza „syn pary profesorów archeologii zamordowanych na wykopaliskach w Rio de Janeiro”. 
– Ja… – Andre uśmiechnął się kpiąco do siebie samego. – Prowadziłem burdel.
– Słucham? Tutaj, w Rio? Dlaczego?
Andre wzruszył ramionami.
– Nie wiem – przyznał szczerze. – Po prostu nie miałem sił, żeby robić cokolwiek. Wylądowałem tam i tam już zostałem.
Znów spojrzał na dokumenty. O mordercach jego rodziców napisano „sprawcy niezidentyfikowani”, czyli nie tylko on nie robił nic przez te lata.
– Minęło tyle czasu, a zabójcy moich rodziców są nadal na wolności?
– Nie znam szczegółów, zadzwonię do odpowiednich brazylijskich jednostek. Jednak, jak wiadomo, nie wszystkie sprawy kryminalne udaje się rozwiązać. Musisz wziąć to pod uwagę.
Andre prychnął i rzucił kartki z powrotem na biurko. Rozsypały się we wszystkie strony, część spadła na podłogę.
– Jasne – syknął. – Nie da się, czy się nie chce?
Kobieta uśmiechnęła się smutno, czy bardziej, pocieszająco. Rozsypane kartki nie zrobiły na niej wrażenia.
– Jest pan tu dłużej ode mnie, więc wie nawet lepiej, jak działa to miasto.
– A jeśli powiem pani, że znam twarze, nazwiska, adresy ludzi, którzy handlują narkotykami, handlują ludźmi, mordują. Że mogę powiedzieć dokładnie, co robią o danej godzinie, to co wtedy? – spytał, chociaż znał przecież odpowiedź.
– Wtedy przekażę te zeznania tutejszemu wymiarowi sprawiedliwości, aby pokierował dalszymi procedurami i poprowadził śledztwo.
Andre zaśmiał się i schował twarz w dłoniach. Pachniały mydłem.
– Po co ja tu w ogóle przyszedłem? – zapytał rozgoryczony. – Będą musieli udawać, że coś robią, bo sprawa przyjdzie od Amerykańców i ważniaki będą patrzeć na ręce, ale nie znajdą dowodów, ani świadków, bo ci będą milczeć jak grób, przekupieni lub zbyt przerażeni, by cokolwiek powiedzieć. I w końcu nie stanie się nic. Więc pytam się pani, po co ja tu w ogóle przyszedłem?
Kobieta wstała zza biurka i podeszła do niego. Położyła Andre dłoń na ramieniu i ścisnęła je lekko.
– Pomogę panu tak, jak tylko zdołam. Wróci pan do domu, do swojej rodziny. Zaczniesz nowe życie, Andre. Niestety, pewnie to musi ci wystarczyć, choć zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ludzie odpowiedzialni za śmierć twoich rodziców i to, co cię spotkało, ponieśli karę. Zostaw to nam. Odpocznij, a potem zacznij do nowa.
Dali mu pokój. Przestronny, wygodny i czysty. W telewizji było kilkaset amerykańskich kanałów i Netflix. Słyszał o tej platformie, ale nigdy jej nie używał. Tam było wszystko. Oglądnął „Matrixa”. Leżał na łóżku z głową złożoną na poduszkach wypchanych prawdziwym pierzem. Zabrali mu pistolet, więc już nie czuł niczego twardego.
Nie musiał się już niczym przejmować, ale jednak czuł ciężar na piersi. Dzisiaj raczej też nie uda mu się usnąć, a barek był pusty. Kolejne dni spędził na odpowiadaniu na pytania. Maglowały go jakieś amerykańskie urzędasy, potem brazylijskie, następnie policja. Zrobili mu badania, odnowili szczepienia. Sprawdzili nawet, czy nie ma wszy.
Nie miał.
Więcej nie widział już pani ambasador. Odwiedzali go ponurzy mężczyźni w garniturach, nazywali „panem Stewartem” i patrzyli nieprzyjemnym spojrzeniem. Coś sobie o nim myśleli, tylko nie mówili o tym głośno. Może, że mają przez niego więcej pracy.
Był wśród swoich, a jednak czuł się sam. Tak jak w swoim pokoju w burdelu, póki nie pojawił się „turysta” o oczach tygrysa. Tylku tu nie było wódki.
– Chcę iść na cmentarz – powiedział, gdy po trzech tygodniach znów usiadł naprzeciwko rzeźbionego biurka pani ambasador. – Moich rodziców chyba gdzieś pochowano?
– No tak, oczywiście – odparła zaskoczona kobieta. Wyglądała na rozkojarzoną. Na biurku leżało jeszcze więcej teczek z papierami niż ostatnio. No tak, był w końcu tylko jedną z wielu spraw. – Dowiem się, gdzie ich pochowano. Coś jeszcze?
Tak, pomyślał Andre, wódki, seksu i spluwy.
– Nie, tylko to.
Kilka dni zajęło urzędnikom znalezienia cmentarza, na którym zostali pochowani jego rodzice. Miejsce było ogromne, teren należał do uczelni, z którą współpracowali rodzice Andre jako archeologowie. Wielki, z pozoru niekończący się łan przystrzyżonej trawy z płaskimi, betonowymi płytami. Tyle zostało z jego rodziców, betonowa płyta obrośnięta chwastami, bo nikt o nią nie dbał, nikt tu przecież nie zaglądał.
Urzędnik, z którym tu przyjechał, taktownie się odsunął, gdy Andre zaczął płakać, bo co innego miałby robić? Ryczał więc, patrząc tępo na wygrawerowane litery układające się w „Państwo Stewart”.
Urzędnik był zaskoczony, gdy podszedł do niego i zapytał, czy mogliby podjechać do jakiegoś sklepu, żeby kupić płyn do czyszczenia i ścierki, ale się zgodził. Gdy po półgodzinie Andre klęczał na trawie, pucując betonową płytę, myślał o tym, jak złym był synem. Gdy był nastolatkiem miał wielki żal do swoich rodziców i wieczne pretensje. O to, że wysłali go do prywatnej szkoły z tysiącem nadprogramowych zajęć, że chcieli znać znajomych, z którymi się włóczył. Ciągle narzekali na jego przeciętne oceny i kazali zastanawiać się nad przyszłością. Czasami wręcz ich nienawidził. Raz nawet wykrzyczał im to w twarz podczas kolejnej sprzeczki. Nigdy za to nie powiedział im, że ich kocha. Stracił swoją szansę. Ich śmierć powinna być dla niego otrzeźwieniem i nauczką. Zasłużyli na dobrego syna, a on nie został nim, nawet po ich śmierci. Teraz miał szansę wreszcie się nim stać, jednak zdrapując z ich imion zaschnięty kurz, myślał o tym, że chciałby położyć kwiaty na jeszcze jednym grobie. O to, gdzie leżał ten drugi, nie mógł zapytać urzędników.
Czuł, jakby zaraz miała pęknąć mu czaszka. Od płaczu, złości, rozgoryczenia i tego, że nie umiał podjąć decyzji. Źle, wiedział czego chce, tylko bał się po to sięgnąć. Był w końcu tylko tchórzem.
– Panie Stewart? – Usłyszał za sobą.
To urzędnik dotąd spokojnie stojący parę kroków z tyłu, teraz się nad nim pochylał.
– Ta..k? – rzucił, wstydząc się nawet na niego spojrzeć. Oczy już go bolały od płaczu.
– Otrzymałem telefon, że ambasadzie udało się wreszcie połączyć z pańską ciotką w Stanach.
– Z ciotką Amber? – spytał. Chyba tak miała na imię siostra jego ojca.
– Dokładnie. Chce pan z nią teraz porozmawiać?
– Teraz? – zdziwił się, urzędnik jednak podał mu telefon.
Wziął go niepewnie do ręki i przyłożył do ucha.
– Halo?
– Och… – Po drugiej sobie usłyszał żeński, pełen emocji głos. – Andre, to naprawdę ty?
– Tak. Chyba tak.
– To ja, ciocia Amber. Boże, Andre, nawet nie wiesz, jaka byłam zaskoczona, gdy do mnie zadzwonili… My wszyscy myśleliśmy… Bo twoi rodzice... mój brat Harry. Zadzwonili wtedy, żeby powiadomić o ich śmierci i że zaginąłeś, a potem już nic… Prawie zawału teraz dostałam – spróbowała zażartować. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się wszyscy cieszymy.
Jacy my? – pomyślał. Jego rodzice nie utrzymywali zbyt silnych relacji z krewnymi. On sam z trudem kojarzył ciotkę Amber, ale to wszystko. Nie pamiętał żadnych kuzynów. Na pewno jakiś miał, ale byli to dla niego praktycznie obcy ludzie, na pewno teraz.
– Ja też się cieszę – odparł automatycznie.
Teraz w słuchawce nastała chwila ciszy. Andre aż spojrzał na telefon zdziwiony, z myślą, że może przerwało połączenie. Tak jednak nie było.
– Pewnie tego nie wiesz, Andre, ale twoi rodzice mieli kilka funduszy. Prawie czterysta tysięcy dolarów. Po ich śmierci przekazano je mnie. I… Czekałam, aż wrócisz do domu, ale nie było żadnych nowych wieści, a potem Michaelowi urodziły się trojaczki… Rozumiesz… – plątała się kobieta.
Liczył na słowa wyrażające ulgę i radość. Na pocieszenie. To, czego można spodziewać się od rodziny. Dostał w zamian to. Przygryzł dolną wargę do krwi. Czuł rozgoryczenie.
– Trójka dzieci na raz… To było zaskoczenie. – Zaśmiała się. – Miała być dwójka… Potrzebowali większego domu… Chyba nie masz żalu, Andre? Możesz mieszkać ze mną.
– Dziękuję za propozycję. Szkoda, że taka wymuszona – syknął, po czym wcisnął telefon urzędnikowi.
Był rozgoryczony, ale przede wszystkim wściekły i już pewny tego, co chciał. Na szczęście nie był całkowitym idiotą, bo przed zgłoszeniem się do ambasady pieniądze i pozostałą broń zostawił w skrytce. Gdy wyszli z urzędasem za bramę cmentarza, zamiast podążyć za nim w stronę parkingu, zaczął biec w przeciwnym kierunku.
– Hej, co jest?! – rzucił zdezorientowany mężczyzna, a potem zaczął go gonić.
Nie miał jednak szans. Był w znacznie gorszej kondycji. Dał sobie spokój po paru zakrętach i chwycił za telefon, by zapewne poinformować o sytuację górę. Andre odbiegł jeszcze trochę i ukrył się cały zziajany we wnęce między dwoma budynkami. Po pierwsze musiał zorientować się, gdzie jest. Potem przedrzeć się przez miasto do miejsca, gdzie zostawił pieniądze i broń. Miał nadzieję, że nikt ich jeszcze nie znalazł i nadal tam będą. A potem wrócić do faweli, pokonać jej kręte uliczki i zdobyć, to czego pragnął.
Chciał zemsty i miłości. Teraz już był pewien.
***
Najprostszą, najszybszą i dającą największe prawdopodobieństwo powodzenia metodą byłoby użycie karabinku snajperskiego. Położyłyby się na tym dachu, przyłożył oko do lunety, wymierzył i strzelił prosto w łeb Jacka Hetfielda. I tyle.
Nigdy nie decydował się na takie rozwiązanie. Było zbyt łatwe i zbyt bzepieczne. Z przeciwnikiem trzeba stanąć oko w oko, inaczej nie można było nazwać się mężczyzną. Tak go uczono. Dlatego teraz jedynie siedział na dachu czyjegoś domu, palił skręta i patrzył na imprezę odbywającą się kilka poziomów niżej, również na dachu faweli. Spotkania miały miejsce co kilka dni i zawsze ten sam, powtarzający się schemat – drogi alkohol i tanie panienki. Monotonię zakłócał tylko on jeden – białas nonszalancko trzymający ręce w kieszeniach dżinsów. Nie pasował do reszty zgrai. Nie nosił złotej biżuterii, a jednak wyglądał na zamożniejszego od reszty gangsterów na imprezie. Był znacznie bardziej wyrafinowany od nich, nie potrzebował błyskotek. Pochodził z innego świata i to czyniło go łatwym celem.
Podobno uciekł ze Stanów Zjednoczonych przed wymiarem sprawiedliwości. Gdyby był mądrym i pokornym białasem po prostu wtopiłby się w tłum. Kupiłby sobie fałszywą tożsamość i został handlarzem egzotycznych owoców albo właścicielem restauracji z hamburgerami. Ale nie był mądry, bo był dumny. Musiał sobie i wszystkim innym udowodnić swoją wartość. Tak robią mężczyźni. Pewnie ojciec mu to wpoił. Dołączył więc do mafii, szybko się tu umościł, bo był znacznie mniej narwany niż ci ludzie, lubił mieć plan i zapewne umiał udawać pokornego, gdy trzeba było. Przynosił kasę, więc na razie przymykali oko na to, że nie jest stąd.
Rahzel nie miał problemu ze znalezieniem go w gąszczu faweli Rio de Janeiro. Wyróżniał się i wielu go przez to kojarzyło. Podążał za nim przez ostanie dni. Poznał jego przyzwyczajenia, co robił w ciągu dnia, gdzie chodził i z kim. Hetfield zwykle otaczał się swoimi ludźmi. Gdyby robił to przez cały czas, Rahzel musiałby kupić karabinek snajperski. Jednak Jack Hetfield był głupi. Nie pochodził stąd, bieda i przemoc tego świata nie zdążyły uczynić go silnym, czyli nieczułym, wypranym z emocji, więc kochał. I co jakiś czas opuszczał swoich ludzi i pokonywał kręte uliczki faweli zupełnie sam. Szedł, by na chwilę odpocząć w piegowatych ramionach. Śmieszny, naiwny chłopak z burzą rudych włosów uczył tutejsze dzieciaki angielskiego, opiekował się bezdomnymi psami i czekał wiernie.
Dzieciak był słabością Jacka Hetfielda. Wiedział o tym, a jednak wciąż do niego wracał, ryzykując przy tym swoją pozycję, a nawet życie. Rahzel jeszcze nie tak dawno temu nie mógłby tego pojąć. Teraz jednak chyba zaczynał rozumieć.
Od opuszczenia burdelu sypiał, gdzie akurat zmorzył go sen, zawsze jednak pozostawał czujny. I od tego czasu z nikim nie rozmawiał, nikt do niego nie mówił. Wcześniej mu to nie przeszkadzało, więcej, ludzie nadmiernie nim zainteresowani irytowali go. Zwykle szukał samotności, ale teraz jakoś było za cicho. W jego głowie zaś było za głośno.
Wiedział więc, gdzie po imprezie uda się Jack Hetfield. I będzie przemierzał ulicy faweli w samotności. Całkowicie sam, a potem zapomni się jeszcze bardziej i będzie zupełnie bezbronny w ramionach tego dzieciaka. Zabicie go nie byłoby wtedy trudne, ale łączyłoby się z czymś, czego Rahzel teraz nie chciał. Nie miałby więcej po co siedzieć w fawelach Rio de Janeiro. Po wykonaniu zadania powinien wrócić do domu. Był przecież wierny gangowi i temu, kogo nazywał ojcem.
Spojrzał jeszcze raz na Jacka Hetfielda.
– Ciesz się z czasu, który ci pozostał – poradził, chociaż mężczyzna nie mógł go usłyszeć.
Wyrzucił resztę skręta, wstał, po czym zeskoczył z dachu. Zdziczały kot z sykiem uciekł niemal spod jego stóp, gdy twardo wylądował na ziemi.
Nie miał pojęcia, gdzie był teraz Andre, ale nie zamierzał go też szukać. Jeśli chciał przeżyć, chłopak opuścił fawelę. Musiał przeczekać w ukryciu do czasu, gdy o nim zapomną.
Znalezienie jednego człowieka w Rio było niemożliwe. Jednak Andre wróci tutaj i Rahzel wiedział dokładnie, gdzie na niego czekać.

5 komentarzy:

  1. Co tu się dziwić, że ciotka wydała pieniądze - dostała, to wydała na swoje dzieci. Ale mogła chociaż obiecać, że w jakiś sposób spróbuje oddać te pieniądze Andre. No ale tak to jest jak w grę wchodzi kasa... Z drugiej strony to był bodziec dla Andre, żeby jednak zostać i dokończyć swoje sprawy :) A jak juz zacznie działać to czeka go niespodzianka w postaci Rahzela 😁 Spryciarz - doskonale wie, że Andre będzie czekał na odpowiedni czas do zemsty :) Ciekawe czy on daruje życie temu Hetfildowi? Bo skoro odwróci się od gangu, to może i odpuści to zadanie? Fajny rozdział 😍 Dziękuję bardzo i pozdrawiam ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najetyczniej byłoby trzymać tę kasę, jeśli była jakaś szansa, że bratanek nadal żyje. Ale jak napisałaś, gdy w grę wchodzi kasa... Mogę obiecać, że spotkanie z Rahzelem będzie bardzo owocne w różnych wymiarach :D
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Tylko: Rahzel miał polować na Jacka dopiero po śmierci Falco, a Jack i Josh w w/w wyglądają jak świeżo po ucieczce z USA, przed tym jak Jackowi zupełnie odbiło i zabił Falco. Czy mogę prosić o doprecyzowanie chronologiczne?
    pozdrawiam ^.^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. UWAGA! SPOJLER dla tych, którzy nie czytali opowiadań z drugiego bloga (Texas Brothers)
      Hej :) W drugim tomie "Atsah" Jack zabił Falco, a potem sprzymierzył się z Ahigą, który umożliwił mu ponowne spotkanie z Joshem i obmiecał pomóc w powrocie do USA - na tym się skończyło. Jesteśmy więc teraz w momencie po zakończeniu fabuły w "Atsah II", jednak Jack i Josh nadal są w Brazylii. Daczego tak jest, to jeszcze będzie wytłumaczone :D
      Dzięki za komentarz (bardzo zaskujący! :D ) i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Dziękuję ^_^
    Miło wiedzieć, że im wyszło!

    OdpowiedzUsuń