piątek, 24 lipca 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 7 - Krwistoczerwone żagle


– Mówiłeś, że zdechło.
Zethar spojrzał krótko na Teola, który sięgnął po najdłuższy ze swoich noży, a potem na Zeza kryjącego się wśród zarośli na skraju dżungli. Póki co nie zauważył go nikt inny, poza Zającem. Nim jednak nie musiał się przejmować. Wojownicy zaś nie zwrócili uwagi na słowa Teola, zbyt podnieceni pojedynkiem. Uderzali dłońmi o uda w coraz szybszym rytmie i gwizdali, podjudzając ich do walki.

– Zbratałeś się z demonem? Znów zdradziłeś?
Miał jedną szansę. Jeśli nie zabije Teola pierwszym pchnięciem, to sam zginie. Był w znacznie gorszym stanie niż on. Chwycił za nóż i zamarkował atak. Teol odsłonił się na moment, przyjmując pozycję obronną. Zethar wykorzystał to, by wbić stopę w żwir naniesiony na brzeg przez rzekę. Kamienie posypały się na twarz jego przeciwnika.
– Skurwielu! – warknął zaskoczony wojownik, osłaniając twarz wolną dłonią.
Zethar to wykorzystał i rzucił się na niego, by powalić na ziemię. Wykręcił mu nadgarstek ręki trzymającej nóż, ale sam poczuł wtedy uderzenie pięścią w brzuch. Ból rozchodzący się z naruszonej rany na chwilę aż go oślepił. Szybko jednak odzyskał rezon. Teol chwycił go za barki z straszną siłą, chcąc uwolnić się spod niego i przygnieść, więc po postu uderzył go z główki w czoło. Oczy Teola wywróciły się białkami do góry. Zethar pchnął go na ziemię, choć sam także czuł efekty uderzenia, a potem wbił długi nóż Teola w środek jego piersi aż po sam trzon.
Wojownicy zabuczeli, niezadowoleni z tak szybkiego zakończenia walki. Jedynie Zając odetchnął z ulgą, potem jednak jego wzrok pokierował się tam, gdzie i Zethara. Wojownik wykonał szybki gest, jakby dłonią strzepywał coś ze swojej twarzy, a potem ruszył biegiem w kierunku dżungli. Zez nałożył maskę, nim dojrzeli go pozostali wojownicy. Zethar dopadł do niego i przycisnął do ziemi.
– Głupku! – syknął. – Co tu, kurwa, robisz?! Udawaj, że nie rozumiesz, jeśli chcesz żyć!
Docisnął jego wątłe ciało kolanem do ziemi, gdy dobiegli do nich wojownicy. Zez zaczął się szarpać i syczeć, grzebiąc pazurami w ziemi, rwąc liście i korzenie.
– To to! – zawołał wojownik, który był także członkiem pierwszej wyprawy i rozpoznał Demona, który zabił dwóch jego kamratów.
– Dajcie sznur od druidów! – rozkazał Zethar. – Trzeba to unieruchomić, bo wydrapie nam oczy razem z mózgami.
***
– Mówiłeś, że zdechło.
– Chuj wie. Po prostu przestało się ruszać. Myślałem, że zdechło – odparł zbywająco Zethar.
Zez siedział przywiązany do pala. Skrępowane miał wszystkie kończyny. Wojownicy obejrzeli go z ciekawością, a potem wyruszyli do dżungli zbierać drwa, by przygotować stos pogrzebowy dla Teola. Teraz go układali, a Zethar i wojownik, który był tu już wcześniej, Aon, siedzieli, czekając. Pili miód.
– Znów krwawisz.
Zethar spojrzał na swój bok. Każe potem opatrzyć się Zającowi. Chłopak pomagał przygotowywać stos, ale co chwili zerkał na nich oraz demona. Tym jednak Zethar się nie przejmował.
– Takie życie wojownika – odparł. – Krwawi, rzyga albo tryska spermą.
Aon zaśmiał się chrapliwie.
– Śmierć Teola wzbudzi poruszenie. Był ważnym członkiem plemienia, wyszkolił wielu wojowników, którzy byli mu bardzo oddani.
– Sugerujesz, że powinienem spać z nożem pod posłaniem? – spytał Zethar, unosząc pokpiwająco ostrą brew. – Już to robię.
Wojownik uniósł w jego kierunku gliniany dzban, po czym się napił.
– Co chcesz z tym zrobić? – spytał, wskazując na wijącego się w więzach demona.
– Zabierzemy go, ale pewnie zdechnie, nim uda nam się wrócić. Tak, jak mówił druid. Słabnie, gdy nie odbiera życia.
Oddali ciało Teola płomieniom. Zwykle uroczystości pogrzebowe wojowników trwały nawet trzy dni. Tutaj, w dżungli, mieli tylko jedną noc na picie za jego duszę i wspominanie bohaterskich czynów.
Zethar jako ostatni rzucił kosmyk swoich włosów w płomień. Był synem wodza, musiał przemówić.
– Nienawidziłem go, jak wielu innych – zaczął – ale szanowałem, jak prawie nikogo.  Szanowałem jego siłę, ale też to, że zawsze prosto w twarz mówił mi, że mną gardzi i chce mi wypruć flaki. Miał jaja, naprawdę wielkie jaja. Może dlatego tak krzywo chodził.
Wojownicy wybuchli rechotem, a potem wypili za Teola razem z Zetharem.
– Za jaja! – zawołał któryś z nich.
Kolejne godziny spędzili na siedzeniu wokół stosu. Pili, jedli i śmiali się. Wierzyli, że ich mistrz i brat jest już w krainie pełnej wojny, łowów i wiecznych dziewic. Nie było więc po co się smucić. Zethar nie towarzyszył im. Udał się do swojego namiotu. Kiwnął na Zająca, by ten podążył za nim.
– Więc masz poczucie humoru – prychnął chłopak, gdy znaleźli się już w środku. Uklęknął koło niego i zaczął zmieniać opatrunki na brzuchu Zethara. – Dobrze, że nie zginąłeś, bo bym się nie dowiedział.
Zethar napił się z bukłaka. Pocił się przez ból. Chłopak znów brzmiał, jakby miał jakieś pretensje. Był śmieszny. Przecież go nie trzymał, mógł odejść w każdej chwili.
– Nie sądziłem, że ten demon będzie taki mały – przyznał Zając. – Jest bardziej pokraczny niż straszny.
– Zabił dwóch wojowników znacznie bardziej doświadczonych niż ty. Jesteś głupi, jeśli lekceważysz przeciwnika przez to, jak wygląda. Nieważne… Pójdziesz teraz do dżungli i przyniesiesz kocię lamparta.
Zając spojrzał na niego zaskoczony.
– Co?
Zethar zauważył go ukrytego w gąszczu. Mały lampart, który musiał towarzyszyć Zezowi. Teol zapewne zabił jego matkę i to jej łapę rzucił przed nogi Zethara. Kocię nie miało szans na przeżycie samemu w dżungli.
– Powinno być tam, skąd wyszedł demon – kontynuował. – Przynieś je tu niepostrzeżenie. Już.
Zając kiwnął głową, chociaż nie rozumiał i z powrotem przymocował do pasa swój nóż. Gdy został sam, Zethar zsunął się na posłanie ze skór. Upał i duchota dżungli były nie do zniesienia. Czuł, jakby krew w jego ranach się gotowała.
Zethar zdążył wybudzić się z drzemki, nim Zając wreszcie wrócił do namiotu. Z jego podrapanych ramion sączyła się krew. Ściskał w nich rozwścieczonego, małego lamparta. Rzucił go na ziemię z całej siły. Jego rany były głębokie.
Kocię zasyczało i rzuciło się na Zethara. Wojownik był jednak szybszy. Chwycił je za szyję i przydusił do ziemi. Nachylił się nad nim i spojrzał mu prosto w żółte ślepia. Lampart spróbował dosięgnąć jego twarzy pazurami, lecz jego łapa jedynie musnęła policzek wojownika, a potem miękko po nim zjechała. Przestał się wiercić. Poddał się.
Zethar puścił szyję kota. Uniósł jego górną wargę, by zobaczyć zęby. Powinien być zdolny przeżyć, nawet jeśli zbyt szybko stracił matkę, uznał. Zając przyglądał się temu z mieszaniną fascynacji i wstydu. Sam najpierw nie mógł dogonić małego lamparta, a potem go schwytać. W tych jeszcze nierozwiniętych do końca łapach kryła się niesamowita siła. W oczach zaś zew krwi. Walka był długa i męcząca, a teraz lamparcie kocię poddało się, uznając siłę Zethara.
– Trzeba go czymś nakarmić. Przynieś też wody – polecił syn wodza, jakby nie widział jego ran.
– Po co ci on?
– Będzie grzał moje łoże od strony ugodzonego boku. Rany najlepiej goją się w cieple.
– A kto będzie cię grzał po drugiej stronie?
Zethar zaśmiał się gardłowo. Posłał mu kolejne z tych kpiących, wężowatych spojrzeń.
– Przemyj to, żebyś nie zakaził się czymś stąd, czego nasi druidzi nie potrafią uleczyć – polecił – a potem wróć tutaj.
Gdy został sam, jedynie w towarzystwie małego lamparta, pozwolił sobie westchnąć. Głupia szkarada miała uciec, teraz powinna być po drugiej stronie góry, ale wróciła. Musiał go tam zostawić, przywiązanego do pala, na pastwę rozsierdzonych śmiercią Teola wojowników i odważniejszych przez wypity alkohol. Jeśli paskuda nie była całkowicie głupia, to nie pozwoli, aby odkryli, że rozumie ich język, a jego umysł jest klarowny. Tylko że, to nie ratuje go przed nieuniknionym, czyli śmiercią w męczarniach. Jeśli wrócą z nim z wyprawy, wpadnie w pokraczne ręce druidów. Będą go torturować, rozczłonkują na najmniejsze możliwe fragmenty, żeby poznać tajemnice jego ciała lub, jeśli poznają jego prawdziwą naturę, również skrócą go o głowę albo spróbują wykorzystać. Wystawią w walkach, w cyrku jak to robiono z niewolnikami ku uciesze gawiedzi lub zrobią z niego postrach na polu bitwy. A gdy już im się znudzi, wyrzucą jego truchło na pożarcie krukom.
Mógłby go uwolnić po zacumowaniu statku i umożliwić ucieczkę, ale dzieciak byłby wtedy niczym łasica wypuszczona z klatki na zupełnie obcej ziemi. Wiłby się jedynie w kółko, aż nie złapałby własnego ogona. Byłby prostą zdobyczą. Nie poradzi sobie sam, mimo że był teraz drapieżnikiem, wciąż jednak tylko łasicą.  
– Naprawdę ma rozumek jak pestka – parsknął do siebie Zethar.
To śmieszne coś uratowało mu jednak życie. Bezinteresownie opiekowało się nim, gdy trawiła go gorączka. Dlatego nie mógł zostawić go samego sobie. To był wyrok śmierci, ale on miał wobec niego dług. Tak przynajmniej tłumaczył sobie to, że nie mógł tak po prostu porzucić tej szkarady.
Sięgnął dłonią do ciała lamparta. Kocię ugryzło go w pierwszym odruchu, ale zaraz poluzowało uścisk szczęki i skuliło się bardziej. Zamiałczało żałośnie, zupełnie samo na tym świecie. Zethar nie zwrócił uwagi na krew brudzącą jego dłoń, tylko położył ją na karku kocięcia. Głaskał go po gładkim futrze. Przymknął oczy. Niekiedy myślenie było tak strasznie irytujące.
Zając wrócił z bukłakiem wody i mięsem jelenia, o którym zapomnieli wojownicy, zbyt pochłonięciu libacją przy stosie pogrzebowym Teola.
– Ugotowane. Powinno być surowe?
– To młode kocię. Powinno być jeszcze karmione przez matkę. Nie jest jeszcze w stanie jeść surowego mięsa – odparł Zethar.
– Skąd wiesz takie rzeczy? – zdziwił się Zając. Usiadł i zaczął rozdrabniać mięso na fragmenty, które mogło połknąć lamparciątko.
– To kot, ale młode rozwija się podobnie do szczenięcia. Wiek można ocenić po łapach i uzębieniu – powiedział Zethar.
– Nie wiedziałem.
– Wiem – parsknął Zethar. – Wielu rzeczy nie wiesz i za mało się tego wstydzisz.
– Kpisz ze mnie?
– Coś tam jednak wiesz. – Uśmiechnął się Zethar, nie było w tym jednak nic przyjemnego. Do naczynia nalał wodę i podstawił pod pysk kocięciu. To zaczęło nieśmiało chłeptać. – Nakarm go.
Zając skrzywił się lekko. Nie chciał się do tego zbliżać. Ręce miał całe podrapane aż do krwi. Podsunął lampartowi skrawek mięsa pod pysk, a ten zasyczał i pacnął go łapą.
– Kuźwa! – syknął Zając, masując się po ręce. – Czemu on to robi?
– Bo się go boisz. Czuje to i przez to tobą gardzi.
– Jak ty? – spytał z rozgoryczeniem Zając.
– Jak ja.
Zethar nie zwracał już na niego uwagi. Był czymś zupełnie pochłonięty. Myślał. Zwykle ignorował wszystko wokół siebie, jakby na niczym i na nikim mu nie zależało, a teraz coś zajmowało jego umysł. Zając przyglądał mu się ukradkiem strapiony. Nie znał go takiego. To było frustrujące.
– Nad czym tak myślisz? – zdecydował się zapytać, gdy skończył już karmić kocię. To ułożyło się na posłaniu przy Zetharze i zaczęło czyścić swoje czarne futro.
– Nad tym, jak pokonać biedę, nakarmić wszystkich biednych i ukoić ból wszystkich wdów i sierot – zakpił wojownik, dając mu jasny znak, że nie chce z nim rozmawiać.
– Yhm.
Zethar położył się na posłaniu, a lampart wtulił się w jego bok, kładąc łeb na jego brzuchu, jakby rzeczywiście chciał go uleczyć.
– Idź już – rozkazał chłopakowi. – Sprawdź, czy nie zrobili nic demonowi. Niech nawet nie próbują, bo będzie trzeba przygotować kolejne stosy.
Zając kiwnął głową. Nie rozumiał, skąd takie zachowanie wojownika. Na pewno nie zależało mu na wypełnieniu misji. Przynajmniej nigdy dotąd nikt nawet nie podejrzewałby go o poddańczość. Gardził swoim ojcem tak samo, jak on nim.
***
Wstał razem ze świtem. Przemył twarz, przepłukał gardło i przytroczył pas z nożami. Skołtunione włosy zaplótł byle jak.
– Zostań! – warknął na młodego lamparta, gdy ten poderwał się, by iść za nim.
Wyszedł z namiotu. Wojownicy już krzątali się po obozie. Przygotowywali posiłek, rozmawiali i dopijali resztki alkoholu z wczoraj. Dwóch z nich stało przy palu, do którego przywiązany był Zez. Chłopak siedział na klęczkach ze spuszczono głową, nie ruszał się w ogóle, jego i tak szczupłe barki opadły. Nie zareagował, gdy wojownik kopnął go w brzuch, a potem na niego napluł. Zethar przyglądał się wszystkiemu z chłodną, typową dla niego miną. Nie zrobił nic. Odwrócił wzrok i podszedł do mieszającego w metalowym, zawieszonym na ogniskiem garze Aona.
– Wyruszamy zaraz po posiłku. Demon musi dożyć naszego powrotu. Po śmierci Teola tobie powierzam nadzór nad tymi barbarzyńcami. Ma nie tylko dożyć, ale zachować wszystkie kończyny i nienaruszoną dupę.
– Postaram się – odparł Aon, z kwaśną miną próbując potrawki z jelenia, którą mieszał w garze. – Chyba nas nie zabije. Co prawda, sraczka na statku, to nic przyjemnego.
Zethar uśmiechnął się, a potem usiadł ciężko na kamieniu. Gwarne rozmowy wśród wojowników ucichły, gdy zobaczyli idącego powoli młodego lamparta o futrze czarnym i złotych ślepiach. Szedł między nimi w ogóle na nich nie zważając i nie bojąc się nich. Lekceważył ich, jego ogon falował luźno w tempie jego kroków. Przysiadł przy palu i głową otarł się o ciało skrępowanego demona. Jeśli dotąd wojownicy lekceważyli pokraczne, wątłe stworzenie w masce, które nie reagowało na żadne bodźce i wydawało się zupełnie pozbawione siły, tak teraz popatrzyli po sobie niepewnie. Zwierzęta w ich wierze i mitologii miały od zawsze ważne miejsce. Te najpotężniejsze i najbardziej majestatyczne wzbudzały respekt. Dzieciom nadawano pochodzące od nich imiona, by dziewczęta była piękne i smukłe jak łanie, chłopcy odważni i silni jak wilk lub sokół.
Chłopca zostawiono w spokoju. Miał już dwóch cerberów.
 
Łodzią popłynęli w dół rzeki aż do jej ujścia. Zez spętany linami z drewnianymi płytkami, na których wyryte były druidzkie runy, leżał na dnie przy stopach Zethara. Po jego drugiej strony siedział lampart. Widok był to na tyle osobliwy, że Zając nie mógł powstrzymać się przed ciągłym zerkaniem na tył łodzi. Obrywał za to za każdym razem od Aona, którego podniesiony głos nadawał tempo wiosłowaniu.
Zethar siedział z tyłu, w ogóle nie zaważając na to, co się wokół niego dzieje. Spoglądał na Zeza, zastanawiając się, czy jego niemrawość rzeczywiście wynika z tego, co mu nakazał, czy może był już u kresu sił, głodny krwi i zmaltretowany. Dziwnie było na niego patrzeć, gdy nie syczał jak kot, nie biegał wokół ciebie jak szczeniak, a jego wielkie, sarnie ślepia były zasłonięte przez smutną maskę, mimo że z namalowanym jego własną krwią uśmiechem.
Jego plemię nie znało się na żegludze. Morze uznawali za wrogie i zdradzieckie. Woleli czuć twardy grunt pod stopami. Inaczej miało się to w przypadku ludu z Krainy Wiatru, skąd pochodziła matka Zethara. Oni walkę mieczem uznawali za rodzaj sztuki, lekko stąpali po ziemi, zawsze w głowami w chmurach i kochali morze. Żagle statków farbowali na czerwono, taki kolor miały ich włosy i powiewały też podobnie na wietrze.
Czekali na nich na statku zacumowanym z dala od mielizny. Nie byli niewolnikami, jednak ze strony wojowników czekała na nich tylko pogarda. Nadzorowało ich kilku pobratymców Zethara, którzy zostali na statku i czekali na powrót wyprawy z dżungli.
Na szczęście nie musieli czekać na odpływ. Zethar dowództwo zostawił Aonowi i rozkazał, by mu nie przeszkadzano. Zajął kajutę kapitana statku, jego samego skazując na wspólne dzielenie kubryku. Rozplątał więzy krępujące Zeza i ściągnął mu maskę. Chłopak po chwili otworzył oczy, niepewnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Gdy próbował wstać, zachwiał się. Nigdy wcześniej nie był na wodzie. Znał przecież tylko dżunglę. W końcu spojrzenie jego rozbieganych, sarnich oczu skupiło się na Zetharze. Przez chwilę stał i gapił się na niego bez ruchu, a potem nagle rzucił się w jego stronę. Wojownik sięgnął po nóż, ale nawet nie zdążył go wyciągnąć, gdy Zez do niego dopadł i przywarł ciałem do ciała. Nie pożarł go jednak. Po prostu ściskał go z całych sił. Jego pazury błądziły po plecach Zethara, drażniąc skórę.
– Jesteś naiwny – rzucił wojownik, jednak jego ciało się rozluźniło, a dłoń objęła drobny kark chłopaka. Zanurzył palce w kręconych, skołtunionych włosach.
Już zirytowany tym, że nie może się ruszyć, chwycił je mocniej i odciągnął głowę Zeza od swojej piersi, by móc mu spojrzeć w twarz. Zobaczył na niej pożądanie. Uśmiechnął się pod nosem, patrząc w błyszczące ślepia. Uniósł dłoń i podsunął ją pod nos Zeza, muskając przy tym jego gorące, spierzchnięte usta.
– Masz.
Zez pokręcił przecząco głową, jego oczy mówiły jednak coś zupełnie odwrotnego.
– Przecież mnie nie pożresz – rzucił Zethar. – Każdego, ale nie mnie.
Zez kiwnął głową, a potem ścisnął jego dłoń w swoich, drobniejszych. Przesunął po jej wierchu nosem, a potem musnął skórę językiem. Spojrzał w górę, szukając ponownie w oczach Zethara zgody. Otrzymał ją.
Wojownik powstrzymał się przed jęknięciem, gdy poczuł zęby przebijające jego skórę. Gdy jeszcze przed momentem wyobrażał sobie, jak rozwiera wargi tej małej szkarady i wsuwa między nie palce, tak teraz czuł jedynie ból, a cały erotyzm trafił szlag. Zapomniał jakie to uczucie, znacznie gorsze niż to towarzyszące dźgnięciu ostrzem. Ręka zdrętwiałą mu aż do łokcia, a pod skórą ukazały się sine żyły. Czuł, jakby tysiące igieł przeciskało się przez nie i chciało je rozerwać. Zez za to wyglądał na niezwykle zadowolonego, trochę jak pies, który ukradł z kuchni płat surowego mięsa i teraz łapczywie go pożerał, kryjąc się przed biegnącą za nim staruchą z wałkiem w ręku.
Zethar spróbował się wyrwać, gdy zaczęło kręcić mu się w głowie, ale został unieruchomiony. Zez zacisnął dłoń przy jego łokciu z taką siłą, że wojownik nie mógł ogóle ruszyć dłonią.
– Hej! – krzyknął wściekły, ale już z nutą paniki. – Bo zdechnę!
Zez momentalnie się ocknął, puścił rękę Zethara, wyszarpując z rany zęby. Odskoczył, a gdy uderzył plecami o ścianę, przywarło do niej. Patrzył przez chwilę na wojownika przerażonym wzrokiem, a potem przetarł dłońmi swoją twarz. Spojrzał na jej wnętrza pokryte krwią, a potem znów na Zethara, który ściskał zupełnie zdrętwiałą rękę. Teraz w ogóle nic nie czuł aż do łokcia. Zaśmiał się, gdy ruszył ramieniem, a jego dłoń, z której wciąż skapywała krew, podskoczyła i opadła smutno, zupełnie bezwładnie.
– I… z czego się śmiejesz! – warknął Zez, jego przerażenie przemieniło się nagle w złość. To były jego pierwsze słowa od paru dni. – Mogłem cię… zabić! Kiedyś cię zabiję!
– Każdy kiedyś umiera – odparł zbywająco Zethar i opadł na posłanie. Zaczął rwać prześcieradło, pomagając sobie zębami, by zrobić sobie prowizoryczny opatrunek.
Powstrzymał go Zez, który usiadł obok i wziął od niego strzępek materiału. Powoli starł krew cieknącą wzdłuż dłoni Zethara, a potem zaczął ją opatrywać. Wojownik poddawał się temu spokojnie, odzyskiwał powoli czucie. Nie potrafił się go bać, nie wierzył w to, że ten, nawet w szale, byłby zdolny go zabić.
– Dziękuję, że mnie zabrałeś – szepnął Zez, przykładając dłoń wojownika do swoich ust. Przeciągnął po wskazującym palcu językiem.
Zethar nie odpowiedział. Nie wiedział co, rzadko ktokolwiek mu dziękował i w momencie o tym zapomniał. Śledził wzrokiem poczynania tej małej szkarady.
– Oni tam są, prawda? – spytał cicho Zez, wciąż bawiąc się jego dłonią. – U góry. Czuję ich.
– Chcesz ich pożreć? – spytał Zethar, wsuwając wskazujący palec między jego wargi. Poczuł nieludzko ostre, bardziej zwierzęce zęby, a potem ciepły, wijący się język.
Uśmiechnął się w typowy dla siebie sposób, mrużąc przy tym oczy. Nie wyglądał jednak na złego. Zez kiwnął twierdząco głową. Patrząc na niego, zacisnął lekko zęby. Na tyle mocno, by Zethar to odczuł, ale na tyle słabo, by go nie zranić.
Zethar pochylił się ku niemu. Uwolnił się z uścisku, by położyć zranioną dłoń na jego policzku. Pocałował go. Zez wpierw na moment się spiął, ale zaraz zaczął oddawać pieszczotę, nieumiejętnie, ale bardzo zachłannie.
Może część jego pożądania dało się inaczej ukierunkować.  

4 komentarze:

  1. Hmmm no interesujaca koncóweczka aż mnie ciekawi czy uda się to jakoś zrobić żeby Zez nie został jednakejednak druidów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie się musiał postarać! Pewnie będzie to skutkować przynajmniej paroma trupami :D

      Usuń
  2. Hejeczka,
    rozdział fantastyczny, no końcówka może jednak uda się że Zez nie dostanie się w rece druidów i ta walka z lamparciątkiem naprawdę bosko wyszła... no nie żal mi zająca...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniale, no końcówka może jednak uda się, że Zez to nie dostanie się w rece druidów... a walka z tym lamparciątkiem bosko wyszła...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka 

    OdpowiedzUsuń