Arina spojrzała na siedzącego po drugiej stronie długiego stołu brata swego męża. Od ich pierwszego spotkania budził w niej lęk zmieszanym z czymś jeszcze, czego nie miała odwagi nazwać. Zethar różnił się od wojowników z ludu Tyrów, również od swego przyrodniego brata, Ahrana. Może była to wina zmieszania z krwią ludzi traw, może zaś boskie fatum. Przy pierwszym spotkaniu wydawał jej się w pewien sposób pokraczny, nieprzyjemnie wręczy wysoki, chyba najwyższy ze wszystkich wojowników, a przy tym szczuplejszy, węższy w pasie, bardziej żylasty, jakby pod jego bladą skórą były tylko mięśnie. Ciemnych, sięgających pasa włosów nigdy nie zaplatał, a jego szczupłą twarz przebijało więcej kościanych i metalicznych kolczyków niż pozostałych mężczyzn z ich nieokrzesanego ludu.
Przypominał jej węża, też tak atakował. Potrafił całe, kilkugodzinne uczty przesiedzieć w kącie z kielichem w ręku, nie zważając na nic, co działo się wokół niego, aż nagle jedno słowo padające z ust nierozważnego wojownika, który przez wino stracił rozum, budziło w nim jego prawdziwą naturę, bestię. Pamiętała to, jak dziś. To było wesele jej i Ahrana. Zethar wyzwał na pojedynek jednego z wojowników, który nazwał go dzieciobójcą. Okrążali się z nożami w dłoniach na ubitej ziemi, a wojownicy krzyczeli, zagrzewając ich do walki. I nagle Zethar zaatakował, jego ruchy były błyskawiczne jak węża, który dopada mysz. Rzucił noże na ziemię i chwycił drugiego wojownika za gardło gołymi rękami, miażdżąc je. Drugą dłonią wyrwał mu język, rzucił go w płomienie i odszedł, pozostawiając za sobą wykrwawione truchło i pannę młodą porażoną lękiem i czymś jeszcze, czego nie umiała nazwać.
Patrzyła teraz na niego i zastanawiała się, czy jej dzieci byłyby silniejsze, gdyby to on był ich ojcem. Dwójka urodziła się martwa, syna straciła niedawno. Spadł z konia, chociaż w tym wieku powinien mieć na tyle siły, by utrzymać się w siodle, nawet w galopie.
Zethar siedział po drugiej stronie stołu i rzucał co moment fragmenty mięsa kocięciu warującemu przy jego nogach, czarnemu lampartowi. Jego koszula była rozpięta, a brzuch oplatały bandaże. Arina odwróciła wzrok i spojrzała krótko na swego męża. W wielkiej sali, jadalni zamku na klifie, panowała niemal zupełna cisza. Przerywał ją jedynie brzdęk naczyń i chrzęst kości łamanych przez zęby małego lamparta. Oprócz ich trójki pośrodku stołu siedział jeszcze opasły mężczyzna, któremu powierzono zarządzanie zdobytymi ziemiami. Niegdyś potężny wojownik teraz pewnie sam bez pomocy nie wsiądzie na konia.
– Czemu tu więcej wody niż wina? – spytał zarządcę Zethar, wylewając zawartość czary na kamienną podłogę. – Można tym konie poić.
– W tym roku mało było deszczu, winorośle słabo obrodziły – wytłumaczył mężczyzna.
– Ta, czy może sprzedajesz wino tym psom zza gór za naszymi plecami? – parsknął wojownik.
– W twoim stanie w ogóle nie powinieneś pić, bracie – wtrącił Ahran.
– W jakim staniem? – spytał zimo Zethar. – Sugerujesz coś? Że jestem teraz słaby? Chcesz…
– Nie sprowokujesz mnie. Przestań zachowywać się jak bachor zza muru, Zetharze.
Zethar roześmiał się na te słowa brata, a potem zarzucił głową do tyłu. Spoglądał teraz na kamienny sufit, z którego zwisały na stalowych łańcuchach obręcze ze świecami.
– Jesteś taki strasznie nudny – sapnął. – Długo jeszcze mamy udawać rodzinę? Chciałbym kogoś zabić albo kogoś przelecieć.
– Ogranicz się tylko do tego drugiego.
Zethar zaśmiał się mrukliwie. Rzucił lampartowi ostatnią kość i dopił resztkę rozwodnionego wina. Wstał od stołu i bez słowa udał się ku wyjściu. Minął przy tym jednego ze strażników, którzy stali pod ścianami ogromnej jadalni. Mężczyzna udał się za nim na korytarz.
– Chcesz mnie dźgnąć w plecy? – spytał Zethar. – Czemu za mną idziesz?
– Chciałem zobaczyć, co też wydała na świat na moja ukochana siostra. Czy jest to tak szalone i dzikie, jak niosą plotki.
Zethar odwrócił się gwałtownie. Spojrzał na mężczyznę z szokiem w oczach. Rzadko dał się tak ponosić emocją. Zwykle trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy. Stał przed nim mężczyzna koło pięćdziesiątki. Jego broda była ruda, poprzetykana siwymi kępkami. Włosy miał schowane pod hełmem. Część jego twarzy była pokryta bliznami, jakby po poparzeniu. Większość ludzi z Krainy Traw miała włosy w różnych odcieniach czerwieni i brązu, ale Zethar mógł stwierdzić, że mężczyzna mówił prawdę. Był podobny do jego matki.
– Więc to ty powinieneś władać tą krainą, a zostałeś sługą opasłego przydupasa człowieka, który zagarnął twoje ziemie i twoją koronę. Nie wstyd ci? – spytał, uśmiechając się już z wyższością. – Zabrakło ci jaj, żeby skoczyć z klifu do morza? Mniej by to było hańbiące, niż ta służba.
– Język masz po matce – odparł strażnik, w ogóle niepomny na obrazę. – Zastanawiam się, czy odziedziczyłeś po niej coś jeszcze.
– Niby co?
Strażnik uśmiechnął się krótko, a potem chwycił za miecz, który miał w pochwie dotroczonej do skórzanego pasa. Zethar w pierwszej chwili miał sięgnąć po nóż, ale nie zrobił tego. Uniknął ciosu, a potem obezwładnił mężczyznę, wykręcając mu brutalnie rękę do tyłu, prawdopodobnie coś mu przy tym łamiąc. Strażnik upadł na jedno kolano. Zaśmiał się.
– Z czego rżysz? – warknął Zethar. – Zaraz wyrwę ci to łapsko i rzucę mojemu lampartowi na pożarcie.
– Znasz miecz – odparł strażnik. – Uniknąłeś mojego ciosu jak ktoś, kto sam włada mieczem. Moja kochana Salma przekazała ci spuściznę naszego rodu. Cieszę się.
– Co masz na myśli? – spytał Zethar, wciąż trzymając go w stalowym uścisku i nie pozwalając unieść mu się z kolan.
– Zapytałeś, czy nie jest mi wstyd. Oczywiście, że tak. Gdy twoi krajanie tu przybyli, wyrżnęli prawie całą szlachtę, spalili ich domostwa, spalili pola. Mordowali i gwałcili. Siła naszego ludu, siła ducha została całkowicie zmiażdżona. Przez lata nawet nie próbował się buntować, najpierw ze strachu, później z pragmatyzmu. Teraz jednak nadeszło nowe pokolenie, a w nim nowa siła. Powinienem ich prowadzić, ale mój czas już przeminął. Nie ma we mnie ognia.
– Co sugerujesz, głupcze? Życie aż tak ci nie miłe?
– Mówią, że jesteś najstarszym synem przywódcy Tyrów, ale nie obejmiesz po nim schedy. Podobno zwą cię szaleńcem i dzieciobójcą. Myślę, że go nienawidzisz, twojego brata z innej krwi. Twojego ojca, który zrobił z mojej siostry, twojej matki, kurwę. I ich wszystkich, którzy nie mają odwagi spojrzeć ci w oczy, więc spluwają za twoimi plecami. Myślę, że jest w tobie to, co we mnie już wygasło. I jest w tobie nasza krew.
– Nawet za te półsłówka czekałoby cię ścięcie, gdyby ktoś cię usłyszał. – Zethar puścił mężczyznę, przesuwając przy tym placami po klindze jego miecza. – Mylisz się, jeśli uważasz, że pragnę zmiażdżyć mego brata i ojca. Nie w taki sposób, nie interesuje mnie tron, ani władza. Nie interesuje mnie życie tutejszych ludzi, tego czy są ciemiężeni, czy umierają z głodu. Jeśli zabiję kiedykolwiek mojego brata, to tylko dlatego, że akurat tego dnia miałem taką zachciankę.
Zostawił klęczącego na kamiennej podłodze mężczyznę, nie poświęcając mu nawet krótkiego spojrzenia. Szedł długim korytarzem, a odgłos jego kroków odbijał się echem od pustych ścian.
– Więc co cię interesuje?! – krzyknął za nim jego wuj. – Bękarcie!
– Jest jedna taka rzecz – odparł do siebie Zethar – i właśnie zamierzam ją odzyskać.
Udał się schodami do swojej komnaty. Przed drzwiami, oparty o kamienną ścianę czekał na niego Zając. Przysypiał, a jego głowa kiwała się śmiesznie. Ostatnie dwanaście godzin spędził na straży. Pilnował Zeza zamkniętego w lochach. Ahran kazał warować przy nim całą dobę, mimo że był zamknięty i skrępowany. Na szczęście w jego oczach Zając nie miał żadnej wartości jako wojownik, więc nie widział nic dziwnego w posłaniu go do tej podłej roboty. Nie było zbyt wielu chętnych do stania kilkanaście godzin w podziemiach, gdzie powietrze było zatęchłe i wilgotne, a po ziemi biegały szczury.
– Następny? – mruknął Zethar, gdy go zauważył. Sięgnął do kieszeni spodni po mosiężne klucze. – Ty też przyszedłeś wbić mi miecz we flaki?
– Nie mam miecza – odparł Zając głupio, wie wiedząc, o co chodzi wojownikowi.
– I dobrze. I tak nie zrobiłbyś z niego żadnego pożytku.
Zethar otworzył ciężkie drzwi na oścież i wszedł do komnaty.
– Włazisz, czy nie?! – syknął, bo Zając nadal stał na korytarzu.
Młodzieniec kiwnął głową i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nie chciał rozłościć Zethara swoimi nieroztropnymi czynami, co niekiedy kończyło się jeszcze gorzej. Wojownik sięgnął do dzbana z winem i rozlał je do czarek. Wskazał Zającowi krzesło.
– Więc? – spytał, gdy ten już ugasił pragnienie.
– Co?
– Pytam, czy podobają ci się tutejsze dziewki – parsknął Zethar. Trochę już dzisiaj wypił, a alkohol na szczęście tłumił jego gniew. – Widziałeś go?
Zając dopił wino. Dalej czuł pragnienie, ale nie zapytał o dolewkę, ani sam sobie nie dolał. Był też głodny. To jednak nie miało znaczenia dla Zethara.
– Widziałem – odparł. – Siedzi w kącie celi, z maską na twarzy. Jedną rękę ma przykutą do ściany, drugą wolną. Nic nie robił, chyba spał.
– Mój brat ma miękkie serce. Ale po co zostawił mu jedną rękę wolną? Żeby mógł sobie walić konia? – parsknął Zethar.
Zastanawiał się, ile jego bestyjka wytrzyma, nim sen zmieni się w coś innego. W śmierć albo szaleństwo. Ile wytrzyma bez krwi? Dni, tygodnie?
– Mówił coś?
– Jak? Cały czas jest tam drugi strażnik.
Zethar sfrustrowany przejechał dłonią po policzkach. Mógł przesunąć Zająca na nocną zmianę. Zabić drugiego ze strażników i uwolnić Zeza. Umknęliby z zamku pod osłoną nocy. Byłoby to możliwe. Wystarczy paru ludzi przekupić, paru zabić. O ich zniknięciu Ahran dowiedziałby się dopiero przy zmianie wachty. To dałoby im kilka godzin przewagi. Jednak Zez nie umiał jeździć konno, nawet nie widział w życiu konia, a on sam nie znał tutejszych terenów. Lepiej byłoby zaczekać, aż Ahran nakaże powrót do zamku Tyr i uciec dopiero na ich ziemiach. Jednak wtedy za plecami będą mieli całe plemię.
Nie, nie mógł czekać. Zez długo nie wytrzyma. Ludzie w samotności tracili zmysły.
– Gdy będziesz miał kolejną wachtę przed lochem, musisz poznać plan podziemi. Gdzie są wyjścia i czy są strzeżone. Ile jest do głównej bramy.
– Jak mam to zrobić? – spytał Zając. – Mówiłem, że…
– Że co? Że będzie z tobą drugi strażnik? To jest jeden człowiek.
– Może i jeden, ale nie mogę go tak po prostu zabić! Wtedy ja stracę łeb i może dla ciebie jest gówno warty, ale nie dla mnie. Nie będę nadstawiał karku dla twojej zabaweczki!
Zając wypluwając te słowa, wstał gwałtownie z fotela, jakby miał zamiar wyjść, trzaskając za sobą drzwiami najmocniej, jak się dało, albo uderzyć Zethara w twarz. Nie zrobił jednak ani pierwszego, ani drugiego. Stał teraz, nie wiedząc, jak powinien się zachować. I z obawą, ale Zethar jedynie spojrzał na niego z politowaniem.
– Ale wiesz… – zaczął, uśmiechając się – że z twoją pomocą, czy bez niej i tak to zrobię, a wtedy to ty będziesz głównym podejrzanym. Dla Ahrana twój łeb też jest gówno warty.
Zająć zaśmiał się z rezygnacją.
– Jesteś... po prostu zły.
– Och, nie musisz mnie tak wychwalać.
– Pieprz się.
Miał już wychodzić, ale jednak zatrzymał się z dłonią na klamce.
– Co jest? – spytał Zethar. Był dzisiaj dziwnie łagodny. Zwykle nie miał tyle cierpliwości. Dżungla go zmieniła. – Tylko nie zadawaj mi pytania typu „czemu on”. Bo mnie wkurwiasz, to raz. I dwa, bo nie wiem. Jestem tylko rzeźnikiem. Przyjemność daje mi jedynie walka, seks i ganianie z tym idiotą po dżungli, czy gdziekolwiek indziej. Dlaczego? Nie mam, kurwa, pojęcia.
Zając uśmiechnął się krzywo, pozwalając swojemu czołu opaść na drzwi. Zethara znał tylko z łoża, w jego ciasnej komnacie w osamotnionej wieży, gdzie nie wpuszczał prawie nikogo. Zamykał się w niej, ale tek naprawdę chciał wyfrunąć z niej jak sokół i odlecieć gdzieś daleko. Zając, leżąc raz zmęczony i obolały w jego łożu, miał sen. W nim Zethar wspiął się na dach wieży, a potem z niej skoczył. Jednak nie poleciał, tylko rozbił się o ziemię.
Zethar był zawsze zły, zawsze wulgarny i był sadystą. Wziął sobie jego, sierotę spoza zamku, bo tak było najłatwiej. Wychował go jak chciał, za jedzenie, ubranie i możliwość zostania kimś więcej niż pastuchem świń, otrzymał jego wdzięczność i oddanie. I choć tego nie chciał, chyba też miłość, a przynajmniej coś, co ją przypominało.
– W miłosnych pieśniach tak uwielbianych przez młode dziewczyny nazywają to przeznaczeniem.
– Tylko przez dziewczęta? – sarknął Zethar. Przekręcił się na krześle, by patrzeć wprost na niego. Uśmiechnął się, pokazując przy tym swoje srebrne kły. – I jak myślisz, jakie jest twoje? Czy może już się dokonało… Zając, przez chwilę znany jako dziwka dzieciobójcy, a zaraz po śmierci zapomniany przez wszystkich.
– Lepiej być dziwką dzieciobójcy, niż dzieciobójcą.
Zethar zaskoczony tą pyskówką podążył wzrokiem za wychodzącym z jego komnaty Zającem. Niemal zachciało mu się klaskać. Godne pożegnanie. Chłopak mu zaimponował. Gdyby dał mu w pysk, nawet byłby z niego dumny. Uśmiechnął się, gdy drzwi, uderzając o framugę, huknęły tak głośno, że po korytarzu aż rozeszło się echo.
Nalał sobie jeszcze jeden kielich tych rozwodnionych szczyn, które zwano tu winem. Spojrzał na lamparta, który jeszcze przed chwilą siedział u jego stóp i mierzył Zająca wzrokiem drapieżnika. Teraz ganiał po pokoju za szczurem. Gdy tylko go złapał, nie zagryzał go, tylko puszczał, by móc go dalej gonić.
– Miałem cię nazwać – przypomniał sobie Zethar. – Zez, Zethar, Ze… zenit, zenza, zew, zefir? A może skoro jest Zez, to niech będzie też Zaćma. Chcesz się nazywać Zaćma?
Kocię zupełnie zignorowało jego starania.
– Zostawię to komuś z większą wyobraźnią – mruknął Zethar i rzucił się na łóżko. – Twojemu panu.
Był najedzony, trochę podpity. Brakowało mu jednego. Podniósł się na chwilę, podpierając przy tym łokciem. Odciągnął bandaże na brzuchu i spojrzał na ranę. Miewał gorsze. Opadł głową z powrotem na twarde łoże. Mógł mieć każdego, jednych pociągała jego siła, innych pieniądze, niektórych nawet uroda. Nie chciał jednak nikogo. Chyba nie mógł dłużej wykpiwać oddania Ahrana jednej kobiecie, przez co ten nie miał syna.
Zaśmiał się pod nosem na te idiotyczne myśli. Przekręcił się na bok. Musiał pomyśleć. Gdy lampart wskoczył na łóżko, usłyszał za sobą skrzypienie.
– Nie za dużo sobie pozwalasz? – mruknął. – Zaćmo?
***
Zając wyszedł na rozległy plac przed zamkiem. Były tu kramy z jedzeniem i alkoholem, na podwyższeniach stali ludzie nawołujący do przyjścia na jakieś atrakcje. Nie rozumiał języka ludu z Krainy Traw, więc były to tylko jego domysły. Dalej, wzdłuż uliczko odchodzącej z rynku, stały karczmy, a jeszcze dalej od klifu, na wielkim pustkowiu miasto z kamienia.
Był głodny, ale nie miał pieniędzy. Pozostali wojownicy się tym przejmowali. Wchodzili, gdzie chcieli i brali, co chcieli – jedzenie, alkohol, córki. Bogaci mieszczanie sami zapraszali wojowników do swych domostw. Gościli ich, mając nadzieję zdobyć tym przychylność Tyryjczyków. Niekiedy się udawało, niekiedy nie dostawali w zamian nic, prócz pohańbionych córek, a czasami też synów.
Zając nie umiał tak. Jakim prawem miałby wejść do karczmy, rozsiąść się i zażądać najlepszego jadła i napitku? Może ci ludzie się go obawiali, może wierzyli w jego siłę, ale on nie wierzył w swoją. Odpiął od pasa metalowy kubek, który był częścią wyposażenia strażnika i napełnił go wodą z oczka. Smakowała ptasim gównem. Przysiadł na jego ceglanym obmurowaniu i obserwował ludzi. Pracujących dorosłych i bawiące się dzieci.
Był wojownikiem dzięki Zetharowi, ale tak naprawdę nikt go za niego nie uważał. Jego życie składało się z powtarzających się scen. Dwanaście godzin dziennie pilnował murów zamku Tyr. Nikt nie śmiał przekroczyć ich bez pozwolenia, więc jedynie odganiał pijanych mężczyzn, którzy chcieli na niego naszczać. Po warcie sam na niego szczał. Później szedł do Zethara. Ten czasami kazał mu wypierzać, czasami zostać. Zethar odnajdywał przyjemność w trzech rzeczach – walce, seksie i czytaniu. Dużo czytał, sprowadzał książki z odległych krain, co sporo kosztowało.
Raz, gdy Zethara pochłonęła go lektura, a on czekał, nie wiedząc, czy zostać, czy odejść, wojownik powiedział mu, żeby się czymś zajął. Najlepiej coś przeczytał. Nie umiał czytać. Zethar go wykpił, gdy się przyznał. „Więc, co robisz, kiedy nie stoisz pod murem albo nie leżysz na moim łożu?” – spytał. Zając wzruszył ramionami. Nic.
– Więc znajdź sobie coś, co sprawia ci przyjemność i zacznij to robić – powtórzył na głos słowa Zethara z tamtego dnia. Z jakiegoś powodu utkwiły mu w pamięci.
Co niby miałoby to być? Nie wiedział. Schował kubek i udał się do zamkowej kuchni. Tam dadzą mu coś do jedzenia. Resztki ze stołów panów. Resztę dnia przespał na świeżym sianie w stajni. Było znacznie wygodniejsze niż śmierdząca prycza, która czekała na niego w zamku.
Zethar go porzucił, ale nie miał do niego żalu. Nabluzgał go, bo był przerażony tym, co bez niego zrobi. Nie kochał go, nie tak, jak opisywano to w pieśniach. Po prostu nie miał pojęcia, jak bez niego żyć.
O zmroku zaczęła się jego kolejna wachta w lochach. Gdy szli z drugim wojownikiem korytarzem, trzymając w rękach pochodnie, szczury rozpierzchły się pod ich stopami. Zając sapnął pod nosem, gdy zimna kropla spadła mu na czoło. Cela, w której siedział Zez, miała półkoliste, zakratowane wejście. Włożyli pochodnie w metalowe koszyki przymocowane do kamiennej ściany. Wojownik uderzył kubkiem w metalowe kraty, ale skryty w mroku chłopiec, siedzący z opuszczoną głową pod przeciwległą ścianą, nawet nie drgnął. Ledwo mogli go dostrzec, tylko jego biała maska o gładkiej powierzchni błyszczała lekko.
– Może nie żyje? – mruknął Zając i usiadł pod ścianą.
– Nie – odparł wojownik, samemu sięgając po bukłak z winem. – Byłem wtedy z Ahranem, gdy się pojawił, wyszedł z mroku dżungli. To demon, zabił trzech naszych braci. Wyrwał im flaki. Żyje, tylko po prostu jest głodny.
– Nie chcesz się zemścić?
– Z chęcią poderżnąłbym mu gardło, ale to zasługuje na gorszą śmierć, w większych cierpieniach. Nikt nie ma zaś takiej wyobraźni jak druidzi, popieprzone dziady – parsknął wojownik. – Byłeś kiedyś w ich laboratoriach?
Zając pokręcił przecząco głową.
– W wielkich słoikach trzymają płody, które martwe wyciągniętą z matek albo które martwe się narodziły. Nie wiem, co jest w tych słojach, jakaś oleista ciecz, ale przez nią ciała się nie rozkładają. Robią też smoki. Urządzają sobie zawody, który najdłużej przeżyje.
– Smoki? – zdziwił się Zając. Przecież one nie istniały, to były tylko legendy.
– Łapią jaszczurki i przyszywają im skrzydła nietoperzy. A niekiedy biorą głowę jaszczurki, przyszywają ją do ciała szczura, i jeszcze skrzydła. Chuj wie, co robili z dziećmi, które rodziły się żywe, ale zniekształcone.
– To chore – skomentował Zając.
– Teraz będą mieli prawdziwą czarodziejską istotę, nie będą musieli zadowalać się imitacjami smoków, które i tak zdychały po paru dniach.
***
Spał przez tysiąc lat, tak mu się wydawało. Naprawdę nie było to więcej niż trzysta. Jego skamieniałe ciało, które stopiło się z białą skałą klifu, porosły bluszcze, które kaskadami długimi na dwadzieścia metrów opadały aż do plaży. To u jego stóp zaprzysiężano nowych królów, ściętą ostatniego. Tu szlachetnie urodzeni brali śluby. U jego stóp zawsze świeciły się kolorowe światła. Obudziła go moc. Była niedaleko, gdzieś ukryta za kamieniem budującym klif. Otworzył oczy, w których odbijał się kosmos i pozwolił rozprostować się skrzydłom.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, a czyżby przebudził się smok dzięki mocy Zeza co to za imie dla lamparta... zwiać tutaj to chyba będzie chyba tak łatwo...
jeszcze malutka prośba podlinkuj ten rozdział w spisie dobrze, bo wyświetla ze spisu brak rozdziału, jedynie z dziewiątego poprzez bowszy da się tutaj dostać...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Nie miałam pojęcia o tym linku. Dzięki za info :) P.S. Opowiadanie jest w przedłużającym się zawieszeniu. Także ten... Pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, czyżby przebudził się smok? co to za imię dla lamparta... zwiać to chyba nie będzie tak łatwo...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka