sobota, 12 września 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 9 - Tęsknota za dżunglą

Niedługo dopłyną, ale do ich fortecy, domu Zethara, choć on nigdy jej tak nie nazwał i za niego nie uważał, jeszcze bardzo długa droga. Dobiją do portu w Krainie Traw, niegdyś pięknego, tętniącego miasta, nad którym górował zamek postawiony na skraju stromego klifu. Jego głębokie fundament zdawały się niczym korzenie wrastać w niemal pionową skałę. Niegdyś błękitne flagi powiewały majestatycznie noszone morską bryzą przymocowane do białych murów zamku. Niebieskie chorągwie spalono, gdy miasto zostało zdobyte. Głowa lorda tych ziem potoczyła się po podłodze głównej sali, pozostawiając krwawą ścieżkę. Jedyna córka władcy została zniewolona, by po roku urodzić syna, a kilka lat później umrzeć porażona chorobą wiele kilometrów stąd, wśród szarych murów znacznie mniej majestatycznego zamku. Zetharowi po matce został jedynie miecz i miłość do piwnej polewki z kozim serem, tutejszego przysmaku.

Podejrzewał, że druid wraz ze złowioną przez nich nimfą wyruszył od razu do głównej twierdzy jego plemienia. Nie miał jednak pojęcia, co zrobił Ahran. Mógł nadal być w zamku na klifie. To wszystko komplikowało. Zez będzie musiał udawać, nałożyć maskę z powrotem, zostanie spętany i wrzucony do najgłębszej, najciaśniejszej celi, aż nie wyruszą w dalszą drogę. A gdy już dotrą do tej smętnej twierdzy, którą jej mieszkańcy nazywali Tyr, druidzi z wywalonymi z podniecenia językami rzucą się na niego, rozczłonkują, a potem jego części zakonserwują i będą trzymać na kominku jako ozdobę.

Teraz, na statku rządził on. Dlatego mógł trzymać Zeza przy sobie, w kajucie. Nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Zapewne myśleli sobie, że robi tu z nim jakieś zwyrodniałe rzeczy. Za takiego go uważali. Dzikiego, niepoczytalnego, mściwego i żądnego krwi.

Zostawisz mnie? Nie zostawisz, prawda?

Głos oderwał Zethara od tych ponurych myśli. Spojrzał na swoje udo. Ciemna dłoń ściskała je za nie. Uśmiechnął się pod nosem. Ludzie bali się go dotykać. Bali się nawet do niego odezwać. I dobrze. Większości z nich nie lubił ich. Jednak dla tego chuchra istniał jedynie Zethar z dżungli, który robił rzeczy, jakich sam nie umiał wytłumaczyć. Biegał jak cymbał po lesie, śmiał się, a nawet był gotów umrzeć, by chronić to pocieszne stworzenie. Nawet chciał się zemścić za jego krzywdę. Dlaczego? Nie miał pojęcia.

Włożył palce pomiędzy tę kręcone jak u baranka włosy. Miały zupełnie inną strukturę niż jego własne. Były miększe, a skóra głowy przyjemnie ciepła. Nie patrzył mu w oczy.

Nie wiem – odpowiedział na pytanie po dłuższej przerwie.

Jeśli Ahran został w twierdzy na skale i czekał na powrót wyprawy, to on będzie podejmował decyzje. Los Zeza będzie w jego rękach. Zethar mógł sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało. Do czasu wyruszenia w drogę do Tyr, Zeza będą trzymać skrępowanego w jakiejś najciemniejszej celi, gdzie towarzyszyć mu będą jedynie szczury próbujące zjeść go żywcem. Będzie cierpiał z bólu i głodu tylko po to, by później zaznać jeszcze większego cierpienia. Jednak ucieczka z nim zaraz po zejściu z pokładu i postawieniu stóp na lądzie nie miała najmniejszego sensu. Zethar wciąż odczuwał ból, jego rany nie były w pełni zagojone. Nie znał tutejszego terenu. Szybko by ich złapali. Jego uznaliby za zdrajcę i pewnie skazali na śmierć. Los Zeza byłby jeszcze gorszy.  

Nawet nie był pewien, czy byłby zdolny to zrobić. Musiałby przecież poświęcić całe swoje dotychczasowe życie. Wyruszyć gdzieś w nieznane, w zasadzie bez logicznego powodu. Tylko by uratować to małe, pokraczne coś. Takie rzeczy działy się tylko w legendach, romantycznych baśniach, które wciąż matki opowiadały swoim córkom i które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością.

Tylko, co takiego musiałby poświęcić? Chyba najbardziej żałowałby miecza po matce, który został w twierdzy. Konia. I dumy wojownika. To nie tak dużo.

Naprawdę nie wiedział. To mu się nigdy nie zdarzało. Zawsze szedł w zaparte, nawet gdy wiedział, że robił źle. Duma nigdy nie pozwalała mu przyznać się do błędu albo słabości.

Puścił małą, kształtną głowę Zeza i spojrzał w drugą stronę.

Niedługo dopłyniemy. Tam nie będziesz miał żadnych sojuszników. Każdego musisz traktować jak wroga – powiedział. – Nie możesz się zdradzić, że rozumiesz nasz język. Musisz udawać, że wciąż jesteś tamtym czymś. Szczególnie, jeśli w zamku wciąż jest druid. Oni wszyscy są popieprzeni. Rozumiesz?

Patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz – niemal rozkazał Zez, zamiast odpowiedzieć.  

Zaskoczony Zethar mimowolnie wykonał polecenie. Nie ruszył się, gdy dłoń sięgnęła jego policzka. Dał się głaskać, niczym ujarzmione dzikie zwierze. Zez uśmiechał się do niego. Jego oczy były ciemnie. Zupełnie, jakby to on go uspokajał.

Nie zostawisz.

Zethar też się uśmiechnął, choć nie tak, jak miał to w zwyczaju przy innych. Nie było w tym jego zwyczajowego szaleństwa. Nachylił się bardziej w stronę Zeza, dając objąć się za szyję.

Nie zostawię – powtórzył. – Co robisz?

Nie wiem – odparł Zez, przesuwając wargami po jego policzku, aż natrafił na usta. – Nie wiem, ale chcę właśnie tego. Coś ściska moje gardło, a na skórze czuję spływające krople potu, jakbyśmy znów byli w dżungli.

Jak poetycko – zakpił Zethar, jednak czuł coś zupełnie innego. Nie chciało mu się śmiać.

Dla Zeza był jedynie człowiekiem, którego poznał w mroku dżungli. Dla niego inny on nie istniał. Nie było bękarta, dzieciobójcy ani szaleńca. Tamten Zethar nie istniał, gdy byli tylko we dwójkę tu, czy tam, wśród gęstych zarośli dżungli. Aż trochę do niej tęsknił, gdy o tym myślał.  

Pocałował go, nie obawiając się o swoje życie. Mała bestia była teraz głodna, ale chciała czegoś innego niż zwykle. Sama chyba nie wiedziała, czym dokładnie to było, jednak instynkt robił swoje. Wczepił się mocniej w Zethara, aż boleśnie ciągnąc go za włosy. Wspiął się na niego, by objąć jego uda swoimi. Całował go niezdarnie, ale zachłannie. Wojownik zaś błądził dłońmi po jego ciele, palcami mimowolnie przesuwał po wzorach zdobiących skórę. Pod opuszkami palców były chropowate i prowadziły go licznymi ścieżkami w rejony ciała, których jeszcze nie znał.

Zastanawiał się, co powinien zrobić, a czego nie. Na ile to był po prostu instynkt, na ile pożądanie. Prowokował go przez ostanie dni, niczym dzieciak, i dostał dokładnie to, czego pragnął. Właśnie. Pragnął. Wreszcie mu na czymś zależało, wreszcie czegoś chciał. I było to to śmieszne stworzenie z dżungli. Jego paplanina, jego wzrok wiernie za nim podążający, ale też to ciało tak przyjemnie spalone słońcem, którego tutaj, gdzie on się wychował, tak bardzo brakowało.

Odczepił ręce Zeza od swojego karku, by móc spojrzeć mu w oczy. Były rozbiegane i rozszerzone, ale wciąż błyszczały czernią. Nie chciał jego krwi.

Nie patrz tak – powiedział Zez, uśmiechając się szeroko. – Ja wiem. Niekiedy szliśmy z chłopkami na polowanie, a wracaliśmy z niczym.  

Zethar zaśmiał się chrypliwie. Szkaradztwo było coraz bardziej elokwentne, a jeszcze niedawno ledwie dukało słowa. Wciąż śmieszyło go to, co usłyszał od niego kilka dni temu i co było wyrazem zazdrości.

Więc ty jesteś owocem z samego szczytu drzewa? – spytał, nawiązując do jego słów o Zającu.

Dokładnie – odparł z uśmiechem Zez, sięgając do opaski przewiązanej wokół jego bioder. Ozdobiona była barwnymi piórami papug i koralikami. – Tak pysznym, że sok spływa ci po brodzie, gdy go próbujesz.

Uniósł się na chwilę, by całkiem się oswobodzić i rzucić materiał niedbale za siebie. Był teraz nagi. Zethar powędrował tam wzrokiem. Jakoś nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok silnie kręconych włosów, prawie jak na łepetynie jego krwiopijcy. Kciuk wbił w zagłębienie między udem, a miednicą i pomasował gorącą, mokrą już skórę. W ciasnej kajucie panowała niesamowita duchota. Zez sapnął, przekręcając przy tym głowę w ten typowy dla siebie, upodobniający go do dzikiego zwierzęcia sposób.

Bardziej – jęknął.

Zethar pocałował go w podbródek i jeszcze chwilę błądził palcami po ciele chłopka. W końcu jednak objął dłonią jego jądra, a potem penisa. Zastanawiał się chwilę, co powinien zrobić. Najchętniej po prostu przyszpiliłby go do podłogi i zdominował. Chciał trzymać mocno jego ciało, tak by mógł jedynie wić się pod nim. Chciał słyszeć jego zduszone jęknięcia niemal na granicy paniki. Nie wiedział. Chyba nie chciał go skrzywdzić. Za bardzo go obchodził.

Dziwne uczucie.

Zez paznokciami przejechał wzdłuż ramienia, a potem przedramienia Zethara, aż do jego nadgarstka, którego oplatały dwa wytatuowane paski. Zostawił różowe ślady na jego skórze. Miał ochotę trzasnąć go teraz w twarz. Chciał tamtego wojownika z dżungli, który nie bał się śmierci, a kochał przede wszystkim walkę. I chyba nawet trochę pokochał jego.

Zrobił jednak coś innego. Zethar był jak dziki kot. Wystarczyło go tylko trochę podjudzić. Z premedytacją wbił palce w brzuch Zethara, zaraz przy jego ranie. Wojownik syknął i skrzywił się groźnie. Popatrzył spod brwi na chłopaka, ale nie zdążył nic zrobić. Wylądował na plecach z dłonią ściskającą go aż do bólu za nabrzmiałe jądra.

Kurwa! Wredna pokrako!

Wykręcił mu rękę, a potem, jakby przerzucał nie mężczyznę, a ledwie kilkunasto kilowy worek ze zbożem, to on znalazł się na górze.

Mała suko, tego chcesz?

Tak – odparł Zez. Jego oczy w ciemności zdawały się świecić. – Bardzo.

I czego się tak szczerzysz jak głupi? – parsknął Zethar. – Jak te roześmiane małpy na drzewach w tej paskudnej dżungli?

Gdy pochylał się nad Zezem, jego długie włosy spłynęły mu z silnych ramion i opadły na twarz chłopaka. Zez zamrugał, bo go podrażniły, wplątały między rzęsy, a potem uśmiechnął się zadowolony, gdy poczuł dłonie przejeżdżające wzdłuż jego boków. Badały fakturę jego skóry, jego mięśni, kości i rytualnych blizn. Obawiał się. Mężczyzna nad nim nie był chłopcem z jego wioski. Nie będą razem odkrywać. Obawiał się, ale nie czuł wstydu. Może właśnie ten strach i poczucie uniżenia robiły to tak ekscytującym. A najbardziej to, że Zethar patrzył na niego zupełnie inaczej niż na tego wartego jedynie pogardy chłopaka ze śmieszną blizną. Chciał go. Właśnie jego najbardziej ze wszystkich. Widział to w jego zafascynowanym spojrzeniu i szerokim uśmiechu, aż ukazującym jego srebrne kły.

Cieszył się mrowieniem, które objęło całe jego ciało. Z zapachu mężczyzny. Przyjął pocałunek, nie wiedząc do końca, jak na niego odpowiedzieć. Gubił się w nim, bo wśród jego ludu nie było takich zwyczajów. Podobało mu się. To parzące gorąco warg, ostrość zębów, a nawet ten charakterystyczny dźwięk, jak gdyby wysysał sok z owocu. Tego, który lubił Zethar.

W końcu zabrakło mu tchu. Zethar stuknął się jeszcze z nim czołem, a potem ścisnął go mocno za udo. Dłoń zsunął do jego pośladka. Podobało mu się to ciało łączące dwie przeciwności – było drobne, znacznie mniejsze od jego własnego, a zarazem twarde i zahartowane.

Zez zamknął oczy. Jeszcze przez dłuższą chwilę miał pod powiekami obraz Zethara. Wyglądał dziko i silnie. Zapierał mu dech w piersi. Cieszył się z pocałunków na szyi, które może zostawią na jego skórze ślady. Nosiłby je wtedy z dumą. Jęknął na uczucie mocnego ugryzienia. Otworzył wtedy gwałtownie oczy. Spojrzał wprost w już zamglone ślepia Zethara. Mężczyzna uniósł się na chwilę, by ściągnąć spodnie. Zezowi wydawało się, że rozwiązywanie rzemyków trwa całą wieczność. Obserwował pilnie ruchy palców Zethara, mimowolnie wyobrażając je sobie na swoim członku, jądrach i jeszcze dalej.

Mruczysz jak zadowolony kotek – skomentował Zethar. – Chcę usłyszeć coś innego.

Masował jego mocne, umięśnione pośladki. Smakował jego ciemną skórę. Wypukłe, rytualne blizny drażniły jego język. Cieszył się ze skurczów mięśni brzucha, nad którymi nie mógł zapanować chłopak. Niemal słyszał jego serce, które zaczęło tłuc się jak szalone. Klęknął i chwycił go za kolana zgiętych nóg. Przejechał palcami wzdłuż jego łydek aż do kostek, a potem z powrotem. Trzymał go za uda, gdy rozchylał szerzej jego nogi. Patrzył wtedy nieustępliwym wzrokiem wprost w jego oczy. Twarz potworka płonęła. Wreszcie zaczął czuć wstyd.

Zethar spojrzał w dół, między jego uda. Uśmiechnął się. Czyli fiuty były takie same, niezależnie od rasy. Ten, zupełnie jak miał to w zwyczaju jego właściciel, stał wyprostowany dumnie, lekko tylko przechylał się w bok.

Chciał robić z nim tyle rzeczy. Nie znali się przecież. Swoich ciał, swoich potrzeb. Mieli tyle do poznania, do nauczenia się o sobie nawzajem. I obaj patrzyli na siebie z tym samym ogniem w ślepiach. Ale nie mieli czasu, ani teraz, ani może już nigdy. Zetharowi nagle przed oczami stanął obraz tego małego głupkach znów w tej ohydnej masce, znów zdziczałego, niemego, skrępowanego i zamkniętego gdzieś w jakiejś ohydnej celi.

Kurwa! – syknął.

Nagle ogarnęła go wściekłość. Nienawidził, gdy chciano mu coś odebrać. To on był przecież zdobywcą.

Opadł na Zeza, wcisnął się biodrami pomiędzy jego nogi. Położył się na nim, by ich ciała do siebie przywarły. Przydusił go do łóżka i znów gwałtownie pocałował.

Zez zadrżał. Czuł, jakby cały płonął. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Nawet nie potrafił poznać swojego zachrypniętego głosu. Zacisnął spazmatycznie palce u stóp, gdy ich genitalia się o siebie otarły. W ogóle nie myślał o krwi. Robił to właściwie bez przerwy, ale teraz miał w głowie coś zupełnie innego. Sam zwinął koc pod sobą, by podłożyć go pod dół swoich pleców, gdy Zethar sięgał po wytwór druidów, którym nawilżał swoje rany. Otworzył jeszcze na moment oczy, by jeszcze raz nacieszyć się pięknym ciałem wojownika i spojrzeć na jego nabrzmiałego, czerwonego penisa, który lekko się chybotał przy poruszaniu się mężczyzny. Potem już zacisnął oczy. Zadrżał, gdy mokry, ale gorący penis otarł się o jego udo, a potem jądra. Następnie wślizgnął się między jego pośladki. Wydawało się to trwać całą wieczność.

Jeszcze będzie inaczej – powiedział Zethar, jakby coś obiecywał.

Zez wyprężył się pod nim, gdy poczuł, ja penis wciska się w jego wnętrze. Na ślepo sięgnął do wytatuowanych ramion wojownika, zacisnął na nich dłonie. Czuł ból, ale to nie było teraz ważne. Ważne było pożądanie, jakim obdarzał go Zethar. Jego zaborczość dawała mu rozkosz. Byli znów tylko we dwoje, zupełnie jak w dżungli. Jakby nic innego i nikt inny nie istniał.

Kolejny z szorstkich pocałunków Zethara skończył wszystko. Orgazm rozlał się po jego ciele. Czuł się przyjemnie lekki, a pod powiekami widział ich dwoje, skrytych w przyjemnej ciemności dżungli. Rzeczywistość wróciła, dopiero gdy znów poczuł gorące, spocone ciało Zethara, który oddychał ciężko, na swoim własnym. Wojownik jednak szybko się podniósł i położył obok, by to Zez mógł złożyć głowę na jego piersi. Wsunął palce w jego kręcone włosy.

Nie zostawię – powtórzył cicho to, co powiedział jakiś czas temu. To była obietnica.

Wiem – odparł Zez.

Wciąż jeszcze rozgrzanym policzkiem przywarł do piersi Zethara. Gdy jego oddech w końcu się uspokoił, przymknął oczy. Nagle poczuł się senny.

***

Wojownicy cieszyli się, że wreszcie statek dobił do brzegu. Zwinięto żagle, przywiązano cumy. Gdy wyjdą na brzeg, wreszcie pod stopami przestaną czuć kołysanie, ich żołądki się uspokoją, a potem zostaną wypełnione świeżym mięsiwem i alkoholem.

Zethar usiadł na jednym z drewnianych pudeł, w którym transportowano egzotyczne owoce, a przed chwilą zostało zaniesione na ląd przez jednego z marynarzy, mieszkańca podbitej przez nich Krainy Traw i tego portu, nad którym górował piękny zamek wyrastający z klifu. Obok niego stanął Aon, wojownik.

Nie śpieszno ci do sytego jadła, miękkiego łoża, kąpieli? – spytał.

O pięknych dziewkach nie wspominasz? – parsknął Zethar.

Cóż… – Aon zawiesił głos. – To chyba nie miałoby sensu.

Zethar odpowiedział jedynie skąpym półuśmieszkiem. Z pozoru zblazowanym i obojętnym wzrokiem obserwował wojowników oraz już tutejszych marynarzy znoszących z pokładu pakunki. Dwóch mężczyzn prowadziło także skrępowanego, zamaskowanego chłopca, jednym z nich był Zając. Minę miał bardziej niechętną i pogardliwą niż drugi z wojowników. Młody lampart został przy Zetharze, siedział teraz u jego stóp, z prowizoryczną obrożą na szyi, i oglądał się ciekawsko. W przystani panował spory harmider. Było tu głośno, śmierdziało sprzedawanymi na kramach rybami i ludźmi. To była zupełna nowość, zarówno dla niego jak i dla Zeza.

A co ma sens? – rzucił filozoficzną frazą Zethar, a potem wstał. Pociągnął za sobą kota, którego trzymał na postronku.

Czekały już na nich konie przyprowadzone przez wojownika z zamku, gdy dostrzeżono przybijający do brzegu statek. Zrobiono na polecenie Ahrana, brata Zethara, a w przyszłości przywódcy ich ludu. Jego obecność tutaj wszystko komplikowała.

Młody Lampart zasyczał na widok konia, potem jednak skrył się za Zetharem. Siwy ogier zaś zarzucił głową i uderzył kopytem o bruk, dając znak, że się nie obawia i jest gotowy walczyć. Zethar z powątpiewaniem spojrzał za siebie.

Co z ciebie za drapieżnik? – spytał kota.

Musiał mu nadać jakieś imię. Wsiadł na konia. Ruszył szeroką, wybrukowaną ulicą w górę, w stronę zamku. Ludzi stawali, by przyjrzeć się czarnemu kocięciu wielkości sporego psa, który szedł tuż przy nogach ogiera. Poruszał się lekko, prawie jakby unosił się nad ulicą.

W zamku na Zethara czekali lekarze, którzy jeszcze raz oczyścili, zszyli i opatrzyli jego rany. Następnie kąpiel w podgrzewanej bali. Tutaj mieli nawet prawdziwe gąbki złowione z oceanu. Wtedy też jego spokój został przerwany. Do łaźni wszedł Ahran.

Zabiłeś Teola.

Zethar niechętnie uniósł na niego spojrzenie.

Sam się o to prosił.

Ahran pokręcił głową. Wiedział, że nie było sensu o tym mówić. Zethar nie słynął z racjonalności.

Dobrze, że wróciłeś.

Jasne.

Później słudzy zaprowadzą cię do komnaty, gdzie czeka na ciebie strawa. Kazałem też przygotować coś dla twojego nowego pupila, jednak tylko siedzi w kącie i syczy.

Zethar, słysząc to, pomyślał, że ma teraz więcej niż jednego pupila. Jednak tylko do tego mógł się przyznać.

A co zrobiłeś z tym? – spytał.

Z Zezem? – spytał Ahran. Sam w końcu nadał mu to imię. – Jest niebezpieczny. Kazałem go zamknąć i pilnować.

2 komentarze:

  1. Hejeczka,
    wspaniale, co za och Zez ty w ogóle wiesz co się działo... co za instykt... niech ucieka w strone słońca, chyba Ahran specjalnie czekał w twierdzy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, co za och Zez ty w ogóle wiesz co się działo... co za instykt... niech ucieka w strone słońca, chyba Ahran specjalnie czekał w twierdzy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń