środa, 29 kwietnia 2020

Trzy światy - CZĘŚĆ I (Rozdziały 1-4)


Rozdział 1
Nieprzytomnego, zakrwawionego mężczyznę znalazł jeszcze przed wschodem słońca biegacz, który jak co dzień wybrał się na jogging przed pracą. Zapewne by go przegapił, gdyby nie zatrzymał się przed koszem na śmieci, do którego zamierzał wyrzucić gumę do żucia. Oczywiście, jak przystało na porządnego obywatela, natychmiast zadzwonił na numer alarmowy. Zgodnie z poleceniami zbadał funkcje życiowe mężczyzny, a potem czekał na przyjazd służb.

Dwie godziny później na komendzie, która miała pod opieką ten rejon, pojawił się człowiek twierdzący, że może znać napastnika. Był młodym, przystojnym mężczyzną. Policjantowi, który go przyjął, przypominał jednego z tych specjalistów, jakich można było zobaczyć na bilbordach i ulotkach różnych prywatnych przychodni medycznych, czy gabinetów medycyny niekonwencjonalnej i estetycznej. Jasne, gęste włosy miał zaczesane do tyłu. Jego zdrowa, pozbawiona przebarwień skóra na policzkach była gładko ogolona, a jego zęby, choć na pewno prawdziwe, były tak proste i białe, że przypominały protezę.
Mężczyzna nazywał się Sebastian Czerniecki i wyemigrował do Szwecji trzy lata temu. Pracował jako optyk w jednym z lokalnych zakładów okulistycznych.
– Czer... – zaczął policjant, próbując odczytać nazwisko z dowodu osobistego, ale już w trakcie wiedział, że nie uda mu się poprawnie go wymówić. Uniósł więc wzrok na swojego petenta, a w jego spojrzeniu kryła się niema prośba o pomoc.
– Czerniecki – podpowiedział Polak, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
– Tak. Zgłosił się pan, ponieważ uważa, że może znać człowieka, który napadł na... – Policjant spojrzał na monitor. – Na Hansa Knutssona. Skąd pan w ogóle wie o tym incydencie? Na lokalnych portalach internetowych nie zamieszczono jeszcze żadnych informacji.
– Rano minąłem się w klatce schodowej z Larsem, moim sąsiadem. To on zadzwonił na policję. Opowiedział mi o tym, co się wydarzyło, a ja po opisie skojarzyłem, że to może być Hans. Był wczoraj u mnie w nocy. W celach towarzyskich.
Policjant zachwycił się płynnością, z jaką mężczyzna posługiwał się szwedzkim. Świat byłby o wiele prostszy, gdyby wszyscy imigranci, a szczególnie ci z Afryki, tak łatwo się asymilowali, pomyślał. Tą uwagą nie mógł podzielić się z nikim głośno.
– Skąd się panowie znają?
– Pracujemy razem. Po pracy zaprosiłem go do siebie. Wyszedł trochę po północy. Miał iść pieszo do swojego mieszkania. Mieszka niedaleko, za parkiem.
– Od tamtej pory, gdy opuścił pańskie mieszkanie, kontaktował się z panem w jakiś sposób? Dzwonił albo pisał?
– Nie.
– A słyszał pań coś po jego wyjściu? – dopytał policjant. – Na przykład krzyk?
– Nie, nic takiego nie słyszałem.
– No dobrze. Dlaczego uważa pan, że może znać napastnika?
Polak wyraźnie się spiął. Jego idealnie białe zęby przestały oślepiać policjanta, gdy zacisnął wargi. Poprawił się na krześle.
– Myślę, że to może być ktoś, kto przyjechał za mną z Polski – przyznał. – Myślę, że mógł obserwować moje mieszkanie.
Kilka lat temu
Sebastian Czerniecki czekał na przystanku na busa, który zawiezie go do jego rodzinnego wypizdowa. Był dopiero początek czerwca, a nieznośny upał już lał się z nieba. Z założonymi na uszy słuchawkami kalkulował, ile będzie go kosztował warunek z materiałoznastwa. Dużo hajsu, pomyślał strapiony. Za dużo. Przydałoby się zaliczyć przynajmniej zajęcia projektowe, bo już nie miał złudzeń, że uda mu się z egzaminem. Jednak dzisiejsze spotkanie z drugim terminem zaliczenia znacząco skurczyło jego nadzieje. Czuł ogromne zniechęcenie na myśl, że w przyszłym roku będzie musiał jeszcze raz przechodzić to piekło na zajęciach projektowych. Jego rozmyślania przerwało wyjechanie zza zakrętu busa, na którego pomachał ręką.
Oprócz rozczarowanego rzeczywistością studenta w bardzo kiepskim humorze na busa czekały jeszcze dwie inne osoby. Kiedy Sebastian miał już otwierać drzwi, wcisnęła się przed niego korpulentna dziewczyna. Pierwsza wsiadła do starego, zapewne ściągniętego z Niemiec, gdzie miał iść na złomowanie, busa i zajęła ostatnie z wolnych miejsc siedzących. Sebastian przeklął pod nosem i zapłacił u kierowcy za przejazd. Nie miał innego wyboru, więc przeszedł na koniec pojazdu, jedną ręką chwycił się oparcia siedzenia i pogłośnił w telefonie muzykę. Przedtem upchał jeszcze swoją torbę na półce pod sufitem. Dostrzegł wtedy, że pod pachami ma plamy potu. Skrzywił się. Dzień jest coraz lepszy, sapnął w myślach.
Gdy bus włączył się do ruchu, lekko nim zarzuciło. Przeprosił drugiego ze stojących pasażerów, ponieważ na niego wpadł, a potem przymknął oczy. Zatopiony w „Balladach”* Kata zamierzał przetrwać podróż do rodzinnego miasta. Może nie całą, bo płyta miała tylko pięćdziesiąt pięć minut długości, a jeśli korki będą małe, dojadą za jakieś półtora godziny. Później coś wymyśli, uznał.
Cudownie, parsknął w myślach po kilkunastu minutach jazdy w tym nieznośnym ścisku i smrodzie. Po prostu cudownie. Powinien się przyzwyczaić, ale jakoś nie mógł. W busie bez klimatyzacji było jakieś czterdzieści stopni. W takiej temperaturze i w takim ścisku, jaki tu panował, ludzie zaczynali śmierdzieć. Szczególnie ci starzy, a głównie oni wracali od lekarza wczesno popołudniowym kursem na swoje zadupie. W busie panowała do tego potworna duchota, a przez stare zawieszenie na każdej nierówności niemiecki grat podrzucał swoimi pasażerami tak, że po kilkunastu minutach Sebastianowi zrobiło się niedobrze. Jednak to nie było nic nowego, nic niezwykłego. Przetrzymałby codzienną mękę w ciszy, jak robił to zazwyczaj, ale dzisiaj jeszcze jeden, niespodziewany element drażnił jego nerwy. Spojrzał w jego stronę zirytowany.
Na końcu busa siedziało czterech gości. Byli bardzo głośni, ich głosy przebijały się nawet przez skrzek elektrycznych gitar w słuchawkach Sebastiana. Rozwalili się na tylnych siedzeniach jak panowie świata i głęboko w poważaniu mieli pozostałych pasażerów. Śmiali się i przekrzykiwali, a co drugie słowo, które opuszczało ich gardła, było przekleństwem. Najbardziej irytujący był najmniejszy z całej zgrai. Wyglądało na to, że jego kumple go podpuszczali, a on reagował za każdym razem kolejną falą przekleństw. Gestykulował też przy tym bardzo mocno.
– No pierdol się, Monter! – zawołał już po raz któryś, kierując te słowa do mężczyzny obok, a pozostała trójka się roześmiała.
Nikt z pasażerów nie zareagował. Zapewne przez to, że czwórka rozwalonych na tylnych siedzeniach busa mężczyzn mogła pochwalić się groźną aparycją. Wszyscy byli w skórach nabitych ćwiekami, mimo tych nieznośnych upałów. Ten najmniejszy, a zarazem najgłośniejszy, miał nawet glany.
Sebastian obserwował ich ukradkiem. Coś mu mówiło, że ich spodnie i kurtki to była ręczna, samodzielna robota. Obok kurdupla, którego rudawa, nieujarzmiona fryzura upodobniała go do lwa lub orangutana, siedział znacznie wyższy facet, brunet o długich, falowanych włosach. Wyglądało na to, że to on miał ksywę Monter. Po drugiej stronie pokurcza siedział ogolony na zero gościu. Miał dość długą bródkę przeplecioną w kilku miejscach gumkami recepturkami. Obok niego siedział najspokojniejszy z całej bandy, w ogóle się nieodzywający facet. Miał niesamowicie długie, bo chyba sięgające pasa włosy w kolorze miodowego brązu. Jego kości policzkowe były bardzo wyraźnie zarysowane, co wynikało z jego chorobliwej wręcz chudości.
Gdyby nie to pieprzone zaliczenie z materiałoznastwa, pewnie jakoś by to przetrwał. W każdy inny dzień, ale nie dzisiaj. Kiedy do jego uszu dotarła kolejna wiązanka przekleństw tego kurdupla skomentowana głośnym rechotem pozostałej trójki, wybuchnął:
– Czy wiecie, że człowiek jest stworzeniem społecznym, a życie w społeczeństwie wymaga dostosowania się do pewnych norm? Przede wszystkim dobrze byłoby zacząć od nieuprzykrzania innym życia, czyli mówiąc po waszemu, od zamknięcia mordy.
Wielkie, zielone i przekrwione oczy, co zapewne łączyło się ze stanem nietrzeźwości ich posiadacza, skupiły się teraz na nim, a ich intensywne spojrzenie wierciło w nim dziurę. Cała czwórka ucichła i patrzyła na niego, jednak to wzrok kurdupla sprawił, że Sebastian zaczął żałować swoich słów.
– Bo co? – warknął tamten. – Bo ja niby jestem głupi? A pan taki mądry, panie doktorowy?
„Panie doktorowy”, powtórzył w myślach Sebastian, zastanawiając się, co to miało znaczyć. Po chwili uświadomił sobie, że dziś nie założył soczewek, więc na nosie miał okulary o bardzo grubych szkłach. Jego wada wzroku rosła aż do osiemnastego roku życia, kiedy to zatrzymała się na minus siedmiu dioptriach. W prymitywnym umyśle kurdupla zapewne czyniło go to „panem doktorowym”.
– Nie wiem, czy na co dzień jesteś głupi, czy nie, bo cię nie znam – odparł. – Wiem za to, że teraz zachowujesz się jak idiota.
– Więc nie jestem głupi? – spytał podejrzliwym tonem chłopak.
– Tego nie wiem – powtórzył Sebastian, marszcząc przy tym jasne brwi. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierzała ta konwersacja.
Rudy kurdupel patrzył się na niego jeszcze przez chwilę, po czym niespodziewanie szeroko się uśmiechnął.
– A chcesz się dowiedzieć, panie doktorowy? – spytał i przysunął się bardziej w stronę łysego gościa. Poklepał miejsce obok siebie w zapraszającym geście.
Sebastian dopiero teraz dojrzał, że w czwórkę zajmowali pięć siedzeń. Zawahał się przez chwilę. Nie bardzo miał ochotę spędzać w towarzystwie tej zgrai kolejną godzinę. Jeszcze bardziej jednak nie chciało mu się stać do końca podróży, wciąż było mu niedobrze. Postanowił więc skorzystać z propozycji. Wcisnął się między kurdupla i jego kumpla. Od razu owiała go mieszanka zapachu skórzanych ubrań, papierosów, potu i jakiegoś taniego jabola.
– Sorry za niego – odezwał się niespodziewanie brunet i poklepał swojego żywiołowego kolegę po rudej czuprynie. – On już tak ma. Jestem Monter, a to Apacz. Ten łysy to Glaca. Zaś ta sierotka w kąciku to Mona.
Chudy chłopak w tych niesamowicie długich włosach pokazał mu środkowy palec, ale się nie odezwał.
– Sebastian – rzucił Czerniecki i posłał ulotne spojrzenie facetowi, który najwyraźniej był przywódcą tej zdziczałej bandy.
Monter, czy jak mu tam było, dostał w jego osobistym rankingu cztery i pół gwiazdki. Kawał przystojnego skurwiela.
– Spoko, tylko już tak nie kurwuj – rzucił do rudego.
– Ha, sam właśnie przekląłeś! – odparł bojowniczo chłopak. – Ale dobra, będę grzeczny, jak zdradzisz, co ci tam burczało w tych słuchawkach.
– Hm? Ach, „Legenda wyśniona”.
– Klasyka – ucieszył się kurdupel. – No to szanuję, panie doktorowy.
– Nie jestem doktorem.
– Ale tak gadasz! I te bryle!
– Apacz, przymknij się – wtrącił się Monter, po czym rzucił do Sebastiana: – Po jakimś czasie idzie się przyzwyczaić do jego pieprzenia.
Sebastian wahał się, czy w ogóle ciągnąć tę rozmowę, ale coś musiał robić przez godzinę, a jedna rzecz go strasznie nurtowała.
– Skąd wy w ogóle wracacie busem o czternastej? – zapytał. – Rano mogliście iść co najwyżej na prymarię.
– Na co? – zdziwił się Apacz.
– Byliśmy wczoraj na Acidach**, a potem walnęliśmy o parę za dużo jaboli i przekimaliśmy w parku – wytłumaczył Monter z rozbrajającymi szczerością oraz uśmiechem.
– I was nie zgarnęli?
– Był mecz, więc psy pewnie rozganiały kiboli po lasach – wtrącił ten łysy, na którego wołali Glaca.
– To stąd te aromaty – rzucił Sebastian, co zostało skomentowane śmiechem.
Co za bezproblemowe życie, pomyślał, patrząc po tych obdartusach. Sam coraz częściej miał ochotę rzucić „to wszystko”, zaczynając od studiów, a kończąc na Grzesiu, w pizdu, ale wiedział, że nigdy się nie zdecyduje. Był zbyt odpowiedzialny i za bardzo się przejmował.
Nigdy nie był na żadnym koncercie, poza tymi na różnych festiwalach, jak „dni miasta”, czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, więc zapytał o to, jak było. Później gadali jeszcze więcej o muzyce i nim się zorientował, byli już na miejscu, czyli dawnym przystanku PKS, gdzie teraz zatrzymywały się busy.
– To siema – rzucił obleczonej w czarne skóry ekipie po wylądowaniu stopami na płycie przystanku.
Bez oglądania się za siebie ruszył w kierunku osiedla kilkunastopiętrowych wieżowców z wielkiej płyty. Odwrócił się zaskoczony, gdy usłyszał głośne „No zostaw pana doktorowego”. Ujrzał, jak Monter chwytał za kołnierz Apacza, który najwyraźniej chciał podążyć za Sebastianem. Czerniecki po godzinie spędzonej wspólnie był już przekonany, że coś z głową tego kurdupla było wyraźnie nie w porządku. Może przy porodzie doznał lekkiego niedotlenienia mózgu albo ojciec okładał go cegłówką po czerepie, gdy był dzieckiem. W każdym razie, był lekko szajbnięty.
Sebastian pokręcił głową, poprawił torbę na ramieniu i już bez oglądania się za siebie ruszył w stronę domu. Z jakiegoś powodu był w znacznie lepszym humorze niż jeszcze półtora godziny temu.
Gdy otworzył drzwi do czterdziestometrowego mieszkania, w którym kisiła się jego czteroosobowa rodzina, nie było jeszcze szesnastej. Zdziwił go widok ojca obierającego ziemniaki w kuchni. Po chwili przypomniał sobie, że od dzisiaj miał przecież urlop. Matka siedziała w głębi i raczyła się kawą. Stary był pewnie cały dzień w domu, więc nie wypiła dzisiaj nawet jednego piwa. Sebastian uśmiechnął się na tę myśl nieznacznie. Na pytanie o to, jak poszło, odpowiedział jedynie, że spoko i zamknął się w swoim pokoju. Rzucił torbę w kąt i położył się na tapczanie. Jego pokój był wręcz klaustrofobicznie mały, a meble nie należały do jednego kompletu. Biurko był zupełnie nowe, a komoda pewnie pamiętała PRL. Tapeta zaczęła też odchodzić w kilku miejscach.
Na obiad był gruby i twardy schabowy z ziemniakami podlanymi tłuszczem po smażeniu mięsa. Ojciec nazywał to „wiejskim żarciem dla prawdziwych mężczyzn”. Sebastiana naprawdę brzydził ten przepalony olej, ale nigdy tego głośno nie powiedział. Nie chciał dawać ojcu powodu do wątpienia w to, że jest „prawdziwym mężczyzną”. W czasie obiadu pomyślał tylko, że to smutne, jak prymitywne jest ich życie.
Wieczorem postanowił iść do Grzesia. Wziął szybki prysznic bez moczenia włosów. Przebrał się w spodnie przed kolano w kolorze khaki i czarną koszulkę z „Kapitanem Bombą”. Na bose stopy wzuł tenisówki. Przejście do bloku Grzesia zajęło mu może jakieś pięć minut.
Grześ był sam. Jego matka wyszła na spotkanie ze znajomą. Gdy Sebastian pochylił się, by ściągnąć buty, uśmiechnął się krzywo. Jego twarz zasłaniały teraz rozpuszczone włosy, więc nie podpadnie Grzesiowi. Rozbawiło go dezaprobujące spojrzenie, jakim obdarzył go przed momentem jego chłopak, gdy spostrzegł, że Sebastian nie ma skarpetek.
Przeszli do pokoju. Miał dokładnie takie same wymiary jak ten Sebastiana, ponieważ ich mieszkania były swoimi wiernymi, choć trochę krzywymi kopiami z wielkiej płyty. Przynajmniej jeśli chodziło o rozkład pomieszczeń i metraż. U Grzesia próżno było szukać pociemniałych boazerii na ścianach i wydeptanych wykładzin, które królowały u Sebastiana. Mieszkanie było bardzo ładnie urządzone i niedawno wyremontowane. Mama Grzesia miała bardzo dobry gust. No i spore alimenty od byłego męża, lekarza.
– Muszę jeszcze doszlifować projekt – zawiadomił Grześ i usiadł na swoim obrotowym krześle.
Od razu wrócił do rysowania czegoś bliżej nieokreślonego w AutoCadzie. Studiował wzornictwo przemysłowe na Akademii Sztuk Pięknych. Sebastian odmruknął coś niewyraźnie i położył się na równo zaścielonym łóżku. Uśmiechnął się do siebie, bo po chwili otrzymał komentarz, którego się spodziewał:
– Twoje włosy znowu będą wszędzie – rzucił Grześ, na moment odlepiając wzrok od monitora. – Może byś obciął? Nie wiem w ogóle, po co je nosisz.
Sebastian był rasowym niebieskookim blondynem. Ktoś mu kiedyś powiedział, że gdyby nie czesał i nie golił się przez kilka dni, wyglądałby zupełnie jak Kurt Cobain. Nie była to niestety prawda, bo gdy tylko próbował wyhodować przyzwoity zarost, ten rósł ohydnymi, rudymi kępkami. Włosy, które sięgały mu już za ramiona, zapuszczał, bo po prostu uznał, że będzie dobrze w nich wyglądał. I efekt, który uzyskał, bardzo mu się podobał. Mniej zachwycony był Grześ, a to co uwierało go najbardziej, to długie, jasne włosy, które zaczął znajdywać chociażby na swojej ciemnej pościeli. To zaś bardzo drażniło jego pedantyczną duszę.
– A może nie? – odparł jedynie Sebastian i prześlizgnął się wzrokiem po sylwetce Grzesia.
Po raz któryś doszedł do wniosku, że nic go nie kręci w tym chłopaku. Za to kilka rzeczy, które z początku go bawiły, później irytowały, teraz zaczęły być dla niego wręcz odpychające. Przede wszystkim ta obrzydliwa, hipsterska broda drwala. Grześ codziennie rano i wieczorem czesał ją specjalną szczotką z włosiem dzika, która nie zaciągała mu naskórka. Robił to zaś prawie z namaszczeniem. Pielęgnował ją trylionem kosmetyków, na które wydawał śmieszne wręcz sumy. Cały był też obrendowany, zaczynając od pastelowej koszuli z krótkim rękawem, a kończąc na bieliźnie od Calvina Kleina. Rzucał się na wszystko, co było akurat na topie. Był też bardzo niski, chyba gdzieś wielkości świrniętego kurdupla, którego Sebastian dzisiaj poznał, a przy tym bardzo szczupły. Tę drugą rzecz zawdzięczał diecie wegańskiej oraz karnetowi na zajęcia z fitnessu, na którą chciał zaciągnąć również swojego chłopaka. Sebastian obronił się tym, że sam regularnie pływa i to mu wystarczy.
Kiedyś zastanowił się nad tym głębiej. Dlaczego w ogóle chodzi z Grzesiem? Przeanalizował sobie wszystko dokładnie, a wniosek, do którego doszedł, trochę go rozbawił, a trochę przeraził. Zawsze utrzymywał, przekonywał sam siebie, że w liceum Grześ go jakoś zafascynował. Teraz zaś wszystko widział dokładniej. Grześ był po prostu jedynym pewnym trafieniem. Jedynym gejem, do którego Sebastian miał stuprocentową pewność. I tak miał szczęście, uznał, że spotkał kogoś takiego na tym zadupiu. Grześ co prawda „rozkwitł”, dopiero gdy wyjechał na studia do dużego miasta, ale już w szkole średniej był na tyle oczywisty, że Sebastian nie wahał się, uderzając do niego.
Wniosek był więc taki, że Grześ był po prostu pod ręką. „Smutne, ale prawdziwe”***, pomyślał Sebastian. Nawet teraz był po prostu najprostszym rozwiązaniem. Dzięki niemu nie musiał zagłębiać się w świat, który niekoniecznie chciał poznać. Szczególnie patrząc na Grzesia i jego „znajomych” z wielkiego miasta.
– W ogóle, to wysłałem ci zaproszenie do zamkniętej grupy – rzucił w pewnym momencie Grześ. – Mógłbyś poznać moich kumpli z ASP. Nie odpowiedziałeś. Moglibyśmy kiedyś grupą iść na kawę. Wiesz, jak skończy się sesja.
Właśnie myślałem o tych twoich ciotkach, parsknął w myślach Sebastian. Odmruknął coś niewyraźnego w odpowiedzi. Unikał tego, jak tylko się dało.
– Jakiś taki w niehumorze jesteś – zauważył Grześ. – Po co tu dziś w ogóle przyszedłeś?
– A jak sądzisz? – odparł Sebastian. – Skończ już to i chodź do mnie.
– Jak pójdziesz na stację benzynową. Nie mam prezerwatyw.
Sebastian powstrzymał się przed zirytowanym westchnięciem.
– No i co z tego? Zdradzasz mnie? – parsknął.
Grześ spojrzał na niego karcąco.
– Myślisz, że jesteś zabawny?
Sebastianowi już się wszystkiego odechciało, nawet odpowiadać. Przewrócił się na bok, twarzą w stronę ściany. Grześ też wrócił do swojego zajęcia, bo zaraz w pokoju słychać było tylko tępe dźwięki uderzenia palców w klawiaturę.
– Hej, Seba? Obraziłeś się? – spytał po pewnym czasie chłopak lekko zaniepokojonym głosem. – Wiesz, że jestem trochę... nie lubię, jak jest kurz albo... Sam wiesz.
Najwidoczniej Grześ nie mógł się wysłowić, więc Sebastian postanowił mu pomóc. „Trochę pojebany”, dokończył za niego w myślach.
– Nie jestem zły – odparł, nie otwierając oczu. – Po prostu mam bardzo chujowy dzień.
– Nie przeklinaj. Hej, Seba...
Wyczuł wyraźne wahanie w głosie chłopaka. Odwrócił się i spojrzał na niego z czymś na kształt nadziei.
– No? – ponaglił, bo Grześ widocznie się wahał.
– Pójdziesz ze mną w niedzielę do kościoła?
Sebastian poderwał się do siadu jak trafiony piorunem. Tego już było dla niego za dużo.
– No kurwa! – zirytował się. – Tyle razy już o tym mówiliśmy!
– To mówimy jeszcze raz.
– Nie, nie mówimy!
Minutę później zatrzaskiwał już za sobą drzwi mieszkania Grzesia. Zbiegł z dziesiątego piętra, pokonując naraz po trzy schody. Otrzeźwiło go trochę dopiero świeże powietrze. Właściwie nie wiedział, dlaczego tak się zdenerwował. Przecież słyszał to samo prawie przy każdym spotkaniu. Nauczył się wpuszczać to jednym uchem, a wypuszczać drugim.
Roześmiał się, gdy nagle przypomniał sobie, że Grześ był kiedyś ministrantem. On, naczelny pedał ich wypizdowa. Wracając do domu, puścił sobie jeden z nieśmiertelnych hitów Arki Satana. Ot tak, dla przekory i własnej satysfakcji.
Do domu wszedł tylko po to, aby zabrać Bohuna na spacer. Był to jego pies, a zarazem najlepszy przyjaciel. Tak skundlony, że nie dało się rozpoznać rasy, ale przez to nieśmiertelny. Miał już dziesięć lat, a wciąż rozpierała go końska wręcz energia. Sebastian postanowił iść na pobliską łąkę, która rozpościerała się za rzeką. Jego osiedle leżało właściwie na krańcu miasta. Dalej była już tylko łąką, na której kilka lat temu wybudowano zakład produkujący jakieś podzespoły do samochodów, las, a za nim miejskie kąpielisko.
Gdy był już blisko mostku, ujrzał, że ktoś wyszedł spomiędzy garażów i także zmierza w tę stronę. W innym wypadku Sebastian nie zainteresowałby się w ogóle spacerowiczem, ale zdawało mu się, że rozpoznał tego człowieka. Co prawda, teraz nie miał na sobie nabijanych ćwiekami skór, a tylko szary bezrękawnik i czarne spodenki przed kolana, ale w jego kierunku z całą pewnością zmierzał Monter. Chyba też go rozpoznał, bo nagle przyśpieszył kroku i pomachał do niego ręką. Po chwili patrzyli na siebie w świetle latarni.
– Padało? – zaśmiał się Sebastian, wskazując na mokre, dość mocno kręcące się włosy mężczyzny.
– Wyschną, jest ciepło. Wziąłem długą kąpiel, bo ktoś zarzucił mi, że pachnę nieprzyjemnie – zaśmiał się Monter, pijąc do ich rozmowy z busa. – Jednak moja suka nie mogła czekać.
Monter miał na myśli pekińczyka, który teraz starał się dosięgnąć nosem do tyłka znacznie większego Bohuna.
– Twój? – spytał Sebastian, unosząc brwi.
Widok gościa, który kilka godzin temu terroryzował pasażerów busa, z pekińczykiem na różowej smyczy był dość abstrakcyjny i zmusił go do zduszenia parsknięcia śmiechem, co słabo mu jednak wyszło.
– Dziewczyny – odparł Monter w ogóle niewzruszony.
Wyglądało na to, że ich psy zakończył skomplikowany rytuał przywitania i postanowiły zawiązać sojusz.
– Nie wiedziałem, że mieszkasz na tym osiedlu. Chyba nigdy cię nie widziałem.
– Bo nie mieszkam. Pilnuję mieszkania i psa mojej dziewczyny, bo wyjechała ze starymi na wakacje.
– Aha – odmruknął Sebastian mimo wszystko trochę zawiedziony, chociaż na nic przecież nie liczył. Jednak umyty i pachnący Monter miał już u niego całe pięć gwiazdek. – Zamierzałem się przejść chwilę za mostek. Idziesz też?
– Spoko. Możemy iść. Twoje wielkie bydle chyba nie ma ochoty zagryźć mojej szczurzycy.
Przeszli przez drewniany most i zaczęli iść szeroką, wyklepaną ścieżką. W wakacje, w ciągu dnia, drogę te pokonywały prawdziwe tłumy. Niecała godzina piechotą i można było rozkładać się na plaży przy miejskim kąpielisku. Po lewej stronie ścieżki rozpościerała się łąka, a po prawej rzadki lasek, złożony głównie z brzóz, sosen i leszczyny. Spuścili swoje psy ze smyczy, a Monter rzucił im patyk. Oba pobiegły za nim, chociaż „szczur” nawet nie miał szans go unieść.
– To studencie, jak sesja? – spytał Monter.
– Chujowo – odparł Sebastian. – Nawet nie chcę o tym gadać. A ty co porabiasz w życiu?
– Zacząłem pracować zaraz po skończeniu technikum elektrycznego. Akurat zakończyli budowę i zaczęli przyjmować. – Monter wskazał na majaczący w oddali zakład. – Tak się elegancko złożyło.
– I co tam robisz?
– No jak to co? Jestem monterem. – Zaśmiał się.
To strasznie rozbawiło Sebastiana. Zapewne przez ton, jakim powiedział to chłopak.
– Ale jak mam wolne, to jak najdalej od roboty.
Monter skierował go lekkim szturchnięciem ramienia na boczną ścieżkę, która prowadziła do lasu. Psy podążył ich tropem. Niebo było dzisiaj przejrzyste, więc gwiazdy świeciły bardzo mocno. Dzięki temu, pomimo późnej pory, Sebastian mógł nasycić oczy tym niezwykle przyjemnym widokiem. Nie znał zbyt wielu facetów wyższych od niego. Do tego Monter był bardzo dobrze zbudowany, co nie było takie oczywiste, gdy miał na sobie te wszystkie skóry.
– Ten niski – zaczął, aby o czymś gadać – Apacz, czy jakoś tak... Czy on nie jest trochę... Trochę, trochę?
– Trochę pieprznięty? No raczej. Chyba ma nawet na to jakiś papier – odparł niewzruszony Monter. – Strasznie cię polubił, a jak się na czymś zafiksuje, to nie ma zmiłuj. Już chyba oficjalnie zostałeś Doktorowym.
– Nigdy nie miałem ksywy – przyznał rozbawiony Sebastian.
Spostrzegł, że właśnie zbliżali się do grupy drzew, która była dla niego czymś w rodzaju pomnika. To, co tam zobaczył przed laty, stało się kamieniem milowym w jego życiu. Czymś w rodzaju symbolu. Wahał się chwilę, ale w końcu wypalił:
– Jak byłem szczylem, często chodziłem tu na spacery, jak chciałem być sam. Jak wracałem, mama zawsze pytała się mnie, czy widziałem coś ciekawego. Chodziło o jakieś zwierzęta. Kiedyś powiedziałem jej, że widziałem dwóch całujących się facetów. Stali między tamtymi drzewami.
Monter po raz pierwszy wydawał się trochę skonfundowany. Sebastian nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Brunet uniósł brwi i spojrzał przeciągle w stronę wskazanych zarośli.
– Na serio? – zapytał zwykłym tonem. – I jak na ten news zareagowała twoja rodzicielka?
I to wszystko? – zdziwił się Sebastian. Poczuł jednak ulgę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego wypalił z czymś takim. Cieszył się, że dostał tak obojętną rekcję. Nie chciał zakończyć ich znajomości. Nawet chętnie jeszcze poprzedrzeźniałby się z tym przypominającym małpę narwańcem.
– Załamała ręce i powiedziała „biedne dzieci” – zaczął opowieść, mimowolnie uśmiechając się do swoich wspomnień. – Myślałem, że zaraz usłyszę jej interpretację kazania z ambony. Ale stwierdziła, że pewnie nieszczęśnicy się przeziębią, bo już prawie zima. A w domu nie mogą, bo rodzice. Na ławce nie mogą, bo sąsiedzi. To muszą biedaki w lesie.
Monter roześmiał się tak głośno, że pekińczyk zaszczekał swoim wysokim, nieprzyjemnym dla ucha głosem.
– Niezłe! – skomentował rozbawiony.
Zaraz jednak spoważniał i przyglądnął się uważnie Sebastianowi, który pod naporem tego spojrzenia poczuł się niepewnie.
– I co? Chciałbyś teraz odegrać tę scenę ze mną?
Byłem aż tak oczywisty, gapiąc się na niego jak krowa? – przeraził się Sebastian. Powinien potraktować to jako żart albo zaprzeczyć, ale jakoś nie mógł się do tego zmusić. Nie musiał, bo znów odezwał się Monter.
– Sorry, ale nie moje klimaty.
– No raczej… – zaczął Sebastian, próbując na szybko wymyślić jakąś klarującą sytuację ripostę, ale Monter przerwał mu w pół zdania, przykładając niespodziewanie dłoń do jego ust.
– Bo ja nie lubię półśrodków.
Oczy Sebastiana były bardzo bliskie wypadnięcia z orbit. Gapił się na chłopaka, a w jego głowie kotłowało się tysiąc myśli. Jego umysł nie chciał dopuścić możliwości, że to dzieje się naprawdę. Nie tu. Nie na tym zadupiu. Nie w realnym świecie.
A jednak. Spojrzał w bok. Nawet teraz umiał wskazać drzewo, o które opierał się tamten chłopak. Nie mógł tego widzieć, ale był pewien, że się czerwieni. Chyba nigdy nie rumienił się przy Grzesiu. Przez niego. Bo nigdy wcześniej to on nie był zdobyczą.
– Ja też nie – odparł, gdy jego usta zostały uwolnione.
Nie patrzył już na niego, tylko pierwszy ruszył ścieżką. Słyszał, że Monter podążał tuż za nim. Zastanawiał się nad tysiącem rzeczy. Jak to będzie wyglądało? Jak daleko zajdą? Nie miał złudzeń, że to będzie coś więcej niż jednorazówka na świeżym powietrzu. Chciał więc wycisnąć z tego, ile się dało.
Musiał zaprzeć się o pień drzewa, gdy nagle został gwałtownie na niego popchnięty. Skóra na dłoniach zapiekła go mocno, bo obtarł ją o szorstką korę sosny. Nie minął moment, a on już czuł dłonie na swoim kroczu. Pochylił głowę, jakby oddawał komuś ukłon i patrzył, jak odpinają mu guzik i rozpinają zamek błyskawiczny. Po chwili spodenki i bieliznę miał już przy kostkach. Wiedział, że ma świetni tyłek. Zarówno wizualnie jak i namacalnie. Te wszystkie pokonane długości basenu zaowocowały. Poczuł na pośladkach duże i pewne w swoich ruchach dłonie. Usłyszał aprobujące mruknięcie.
Co za chora sytuacja, pomyślał z krzywym, ale zadowolonym uśmiechem. Ten zagajnik nie był zbyt gęsty, a on właśnie stał tyłem w kierunku ścieżki i świecił bladym tyłkiem. Wręcz niemożliwie go to ekscytowało. Oblizał wargi, gdy usłyszał metaliczny brzdęk rozpinanej sprzączki paska.
– Otwórz.
Monter podsunął mu zapakowaną prezerwatywę, którą musiał wygrzebać gdzieś z czeluści kieszeni swoich spodni. Więc to tyle, pomyślał Sebastian, odbierając ją. Nie czuł jednak pretensji, czy niedosycenia. Był traktowany jak przedmiot, ale on to samo robił z chłopakiem za nim. Obaj chcieli tego samego. To była milcząca, obopólna zgoda. Chcieli się wykorzystać.
Sebastian czuł niesamowitą ekscytację, bo to było dla niego coś zupełnie nowego. Nieodkryty, dziewiczy ląd. Gdyby Grześ miał w sobie choć połowę tej ikry, przeszło mu przez myśl.
Myśl o jego chłopaku zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wyrzuty sumienia zostawił sobie na później. Gdy podawał chłopakowi nawilżaną prezerwatywę, odwrócił się i wreszcie spojrzał na niego.
– Co? Pocałować się? – spytał Monter, uśmiechając się przy tym zadziornie. Trochę wręcz pyszałkowato. Najwyraźniej wyczytał z miny Sebastiana nieme błaganie.
– Myślałem, że nie chcesz przez swoją dziewczynę – odgryzł się chłopak, posyłając mu taki sam uśmiech.
– Heh.
Monter chwycił go za włosy i zmiażdżył jego usta w pocałunku, jednocześnie dociskając się do jego ciała. Sebastian poczuł, jak penis chłopaka ociera się o jeden z jego pośladków, by później wsunąć się między nie.
– Moja dziewczyna jest kilkaset kilometrów stąd – odparł Monter, gdy uwolnił jego usta.
– I?
– I to – kontynuował, nasuwając prezerwatywę – że ja trzymam się zasad z tras koncertowych moich idoli. Sto kilometrów od domu, to już nie zdrada.
– Wygodne – skomentował Sebastian.
Zaparł się mocniej o drzewo i szerzej rozstawił nogi, bo poczuł że penis zaczął się w niego wsuwać. Starał się rozluźnić. Nie miał w analu dużego doświadczenia. Pochylając głowę, patrzył przez kosmyki jasnych włosów na swojego sztywnego penisa. Nawet się nie dotknęli, przeszło mu przez myśl.
Monter wsuwał się bardzo wolno. Systematycznie i uparcie pokonywał opór ciała. Sebastian był mu za to bardzo wdzięczny. Zaparł się ramieniem o pień i oparł na nim czoło, podając się ekstatycznej torturze. Chyba słyszał świerszcze.
Nagle idylliczną ciszę przerwał głośny dźwięk. To pekińczyk zaszczekał. Monter zaśmiał się chrapliwie, owiewając jego kark gorącym powietrzem.
– Suka się niecierpliwi – rzucił rozbawiony, a odebrać to można było na dwa sposoby.
Naraz Sebastian znów przejechał dłonią po korze drzewa. Stęknął zaskoczony, gdy ruchy chłopaka stały się gwałtowniejsze. Monter rozgościł się w nim na dobre i postanowił im obu dać bezwzględną w swojej formie przyjemność. Sebastian chwycił się za penisa i zaczął masturbować żwawymi ruchami. Doszedł jako drugi dopingowany dyszeniem ukontentowanego mężczyzny za sobą.
– No i po sprawie – rzucił Monter pozbawionym jakiegokolwiek napięcia głosem. Na zakończenie klepnął Sebastiana w umięśniony pośladek. – Świetna dupa.
– Świetny chuj – zripostował Czerniecki.
Gdy już byli ubrani i stali naprzeciwko siebie, uświadomił sobie, że nawet nie zna jego imienia. To doskonale wpisywało się w to, co właśnie zrobili. Trzeba coś powiedzieć, uznał. Coś bez znaczenia. Popatrzył pod nogi.
– Dzieci będą mieć niespodziankę w dzień Sprzątania Świata – rzucił, wskazując na zużytą prezerwatywę.
– Nauczą się czegoś przydatnego, bo edukacja seksualna kuleje – odparł Monter. Zaraz zmarszczył brwi. – Gdzie jest twój pies?
– Co?
Zaskoczony Sebastian rozejrzał się dookoła. Pod ich nogami pałętał się tylko pekińczyk. Zawołał kilka razy Bohuna, ale bez rezultatu. Wyszli na główną ścieżkę, ale tu nawoływanie też nic nie dało. Bohun przepadł jak kamień w wodę, do tego było już całkiem ciemno.
– Matka mnie zabije – rzucił Sebastian, nerwowo się oglądając. – A jak wpadnie pod samochód?
– Teraz nic nie zrobisz. Jutro rano go poszukamy. Ściągnę chłopaków. Na pewno go znajdziemy albo sam wróci. Zobaczysz.
Sebastian popatrzył na niego szczerze zdziwiony. Sądził, że chłopak będzie chciał się od niego odciąć, a on proponował mu pomoc.
– Apacz ma zwierzęcy instynkt, wytropi wszystko – dodał Monter.
*Ballady – album polskiego zespołu Kat wydany po raz pierwszy w 1994 roku.
**Chodzi o polski zespół metalowy Acid Drinkers
***Tłumaczenie tytułu utworu Metalliki „Sad but True”.
Rozdział 2
Wrócił do domu. Wysłuchał tego, co matka miała do powiedzenia na temat jego braku odpowiedzialności. Sam czuł się źle z tym, że zgubił Bohuna, więc nie próbował ripostować, jak to zazwyczaj miało miejsce. Ojciec także się dołączył, chociaż przynajmniej raz na tydzień powtarzał, że trzymanie psów w mieszkaniu w mieście to głupota, a traktowania go jak członka rodziny było wręcz kretynizmem, bo to tylko zwierzę stworzone przez człowieka, aby mu służyło. Pilnowało zagrody, a nie służyło za maskotkę.
Teraz jednak jego rodzice mówili jednym głosem. Może nie do końca, bo matka bała się, że Bohun wpadnie pod samochód, a ojciec, że ugryzie go lis zarażony jakimś świństwem. Ogólnie skończyło się na konkluzji, że ich syn wciąż jest nieodpowiedzialnym szczylem i jeszcze daleko mu do dorosłości. W duchu przyznał im rację.
– A co ty właściwie robiłeś na tym spacerze, że nie zauważyłeś, jak zniknął? – spytała w pewnym momencie matka, ubierając buty.
Postanowiła, że mimo później pory przejdzie się po osiedlu. Może uda jej się go znaleźć. Naprawdę się martwiła. Sebastian, który miał już zniknąć w swoim pokoju, nie odwrócił się w jej stronę, gdy usłyszał pytanie. Nie miał tyle odwagi, aby spojrzeć jej w twarz, kłamiąc.
– Po prostu się zagapiłem – rzucił na odczepnego. – Jak tylko wstanę rano, będę go szukał do skutku.
Zamknął za sobą drzwi i padł na łóżko. Przejechał dłońmi po twarzy, zaczepiając paznokciami o skórę. Jego serce znów zaczęło bić jak szalone. Zrobił to! Naprawdę to zrobił! Co za nierzeczywista akcja. Zupełnie jak w pornolu, parsknął w myślach. Nadal nie znał jego prawdziwego imienia, numeru telefonu czy adresu. Może nawet już nigdy się nie spotkają.
Zmarszczył brwi na tę konkluzję. Trochę szkoda, przyznał przed sobą. To był naprawdę dobry kawałek fiuta.
– Co się ze mną dzieje? – szepnął w ciemność, która spowijała jego malutki pokój. Jeszcze kilka godzin temu nawet nie podejrzewałby siebie, że byłby zdolny zrobić coś takiego.
Jego myśli popłynęły w kierunku, który musiały obrać. Nawet nie próbował się przed tym bronić, bo wiedział, że nie było sensu. Grześ. Nie był potworem, więc czuł wyrzuty sumienia. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Nawet nie przeszło mu to przez myśl, bo…
Właśnie, dlaczego? – zapytał sam siebie. Dużo czasu spędził zastanawiając się nad tym, chociaż tak naprawdę próbował oddalić odpowiedź, którą dobrze znał. W końcu się jednak poddał. Odpowiedź była prosta. Bo nie miał okazji. Ale czy to była wyłącznie jego wina? Nie uważał tak. On po prostu poszukał gdzieś indziej tego, czego nie otrzymywał od Grzesia.
Naszło go więc kolejne pytanie. Czy powinien się przyznać i zerwać? Rozważał wszystkie „za i przeciw”, leżąc tak bezruchu na łóżku wciąż w wyjściowym ubraniu. Naprawdę wiele myśli przewinęło się przez jego głowę, ale nie było to miejsca na „Nie chcę go stracić, bo go kocham”. Ta druga część zawsze była inna. Jego argumenty, które przedstawiał sam sobie, były znacznie bardziej racjonalne.
Zebrał się z łóżka i wyciągnął spod poduszki piżamę z zamiarem udania się do łazienki, gdy już postanowił, co zrobi. Nic nie powie Grzesiowi. Bo tak było znacznie łatwiej i wygodniej.
– Jesteś świnią, Seba – wyszeptał do swojego odbicia w dużym, poplamionym zieloną pastą do zębów łazienkowym lustrze.
Grześ często wołał na niego „Seba”, a on tego nienawidził, bo kojarzyło mu się z jakimś dresiarzem.
Wykąpał się, najwięcej uwagi poświęcając przy tym przetłuszczonym włosom i swoim miejscom intymnych, dokładnie je płucząc. Poczucie ekscytacji znów go ogarnęło. Nie wiedział, jakie to dokładnie hormony ogarnęły jego ciało, ale dziś wręcz się w nich topił.
Było już bardzo późno, gdy wreszcie udało mu się zasnąć.
W sobotę wstał jednak wcześnie, bo przed ósmą. Pierwotny plan zakładał cały weekend wkuwania, ale przez wczorajsze wydarzenia uległ korekcie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Sebastian musiał znaleźć Bohuna, bo matce nie udało się to wczoraj wieczorem. Po drugie, nie byłby zdolny się dzisiaj skupić nad skryptami i notatkami. Gdy tylko się obudził, wspomnienia i ekscytacja z ubiegłego wieczoru znów uderzyły w niego z pełną siłą. Wciąż czuł się jak dzieciak pod choinką wśród stosu bożonarodzeniowych prezentów.
Prosto po śniadaniu i lekkim ogarnięciu się wyruszył na poszukiwania. Nie wierzył, żeby Bohun naprawdę wpadł pod samochód. Był na to za mądry, ale Sebastian martwił się już na poważnie. Jego psu zdarzało się już kilka razy się zgubić, ale zwykle znajdował się sam, czyli po paru godzinach od zniknięcia czekał przed drzwiami klatki. Dziś jednak tak nie było. Po wyjściu z klatki Sebastiana zastał standardowy widok – szare bloki, krzywo skoszona trawa, jakieś krzaki, więcej bloków i pan Stasiek na ławeczce, lokalny żul z nieodłączną puszką Żubra w zgrzybiałej łapie.
Sebastian minął go, nie zaszczycając nawet „dzień dobry”. Przeciął osiedle, zmierzając do punktu, z którego postanowił zacząć poszukiwania, czyli mostku. Nieopodal niego, pomiędzy starymi lipami, pętlę robiła stara alejka. Pozostałość po parku z czasów przed wybudowaniem tu osiedla z wielkiej płyty. Zwykle spotykała się tam lokalna dzieciarnia, więc pod zdezelowanymi ławkami walały się stosy petów i butelek po piwie. Teraz do ich powiększenia przymierzała się trochę starsza drużyna. Bo oto na jednej z ławeczek Sebastian dojrzał trzy czwarte zdziczałej ekipy, którą poznał ledwie wczoraj w autobusie.
Był tam łysy Glaca, jego przeciwieństwo, czyli długowłosy Mona, no i ten, na którym natychmiastowo skupił się wzrok Sebastiana, a tętno przyśpieszyło, czyli Monter. Ten też go zauważył i pomachał do Sebastiana, przywołując go. I to rozwiązało dylemat chłopaka, czy ma udawać, że nie zauważył ekipy z wczoraj i po prostu ich minąć, czy może podejść.
Skręcił w alejkę i podszedł do nich z dłońmi wciśniętymi w kieszenie. Na luzaku, bo uznał, że tak właśnie ma się to odbyć. To wywnioskował z entuzjastycznego machania Montera. Sytuacja z poprzedniego wieczora dziś już nie miała znaczenia. Dziś już nie istniała i nie niosła ze sobą żadnych konsekwencji. Taki to był układ i najwidoczniej odpowiadał im obojgu.
– Doktorowy – Glaca przywitał się jako pierwszy, gdy Sebastian stanął przy zajmowanej przez nich ławce.
Jego długowłosy kolega jedynie kiwnął głową, po czym znowu zaciągnął się papierosem.
– No hej – rzucił Sebastian, próbując nie gapić się wyłącznie na Montera, co nie było wcale takie proste. – Co tu robicie?
– No przecież obiecałem, że pomożemy ci szukać twojej bestii – odparł chłopak. – W końcu straciłeś ją z oczu przez nasze randez-vous w krzaczorach.
Sebastian z trudem zamaskował wyraz zaskoczenia. Spojrzał na kolegów Montera. Ci tylko lekko się uśmiechnęli. No tak. Uznali to za zwykły żart. Nawet nie przeszłoby im przez myśl, że to mogłoby być coś innego. Monter dobrze o tym wiedział i igrał z nim specjalnie.
– Nie sądziłem, że to na poważnie – odparł luźnym tonem Sebastian. – Nawet nie umawialiśmy się na żadną godzinę czy coś.
Monter wzruszył ramionami, a Glaca podniósł jednorazówkę, która dotąd leżała u jego stóp. Były w nim puszki z piwem.
– Za to, to świetna wymówka, aby walnąć sobie jednego o poranku na ławeczce – stwierdził, uśmiechając się.
Sebastian otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale jednak tego nie zrobił. Nie wiedział, co miałby powiedzieć. Pomyślał tylko, że to musi być świetne uczucie mieć aż tak wyjebane na wszystko. Z automatu pomyślał o Grzesiu i o tym, co ten zapewne robił w sobotni poranek. O tej godzinie powinien już być po śniadaniu, jednym z tych wege nawozów, które sam przyrządzał i próbował nimi paść także jego, i właśnie zmierzał na siłownię.
Krzyknął z zaskoczenia, co wywołało falę śmiechu, gdy nagle poczuł, jak ktoś się na nim uwiesza. Odwrócił głowę. Rude kłaki podrażniły jego nos.
– Doktorowy! – ucieszył się Apacz, nie przestając naruszać jego przestrzeni osobistej.
Kurdupel jeszcze raz uściskał Sebastiana, jakby znali się od niepamiętnych czasów, a później usiadł na ławce obok długowłosego Mony, któremu bez pytania wyciągnął papierosa z ust i sam się nim zaciągnął.
– Ale jestem styrany! – jęknął, wyginając się do tyłu i wypuszczając z ust obłok jasnego dymu.
– Jest dziewiąta – zdziwił się Sebastian.
– Apacz pracuje na nockach na ochronie w centrum handlowym – wytłumaczył Monter, zbierając się z ławki.
Stanął teraz koło Sebastiana. Jego przyjaciele nie mogli tego widzieć, ale położył mu dłoń na pośladku. Blondyn posłał mu szybkie, ukradkowe spojrzenie, próbując odgadnąć, co to miało znaczyć. Może to jednak nie był jeszcze koniec. Może Monter chciał to ciągnąć, póki jego dziewczyna nadal będzie „przynajmniej sto kilometrów stąd”.
Sebastian uśmiechnął się do swoich myśli. On też by chciał.
– No to, Apacz – Monter znów zwrócił się do rudego, dzikiego kurdupla – zainhaluj i golnij sobie, a potem zaprezentuj nam swoje nadprzyrodzone zdolności.
– Nadprzyrodzone zdolności? – zdziwił się Czerniecki.
– Zobaczysz – podłapał Monter. – Apacz wytropi wszystko. Nic mu nie umknie. Zupełnie nic.
Kilka minut później zebrali się z ławki i po chwili zatrzymali się przy mostku, po drugiej stronie którego rozciągała się łąka i las, gdzie wczoraj zginął Bohun, kiedy jego pan miał „randez-vous w krzaczorach”. Jak to zostało ujęte chwilę temu.
– Miałeś takie same buty jak dzisiaj? – Apacz zapytał Montera, po czym zaczął rozglądać się wokoło.
– Tak.
– Co on robi? – zdziwił się Sebastian, podążając wzrokiem za chłopakiem węszącym z nosem przy ziemi.
– Szuka tropów.
– Co takiego?
Rudowłosy chłopak przekroczył most i chwilę przyglądał się wydeptanej w ziemi, szerokiej ścieżce. Gdy się unosił, dłonią wskazał na węższą dróżkę odchodzącą w bok, pomiędzy zarośla.
‒ Wczoraj poszliście tam, co nie?
Zaskoczony Sebastian uniósł brwi. Monter skomentował to przekornym uśmiechem. Chyba dobrze się bawił.
‒ Dokładnie ‒ potwierdził.
Apacz pokiwał głową i kucnął na ścieżce, analizując resztę odcisków. Coś przy tym do siebie mówił, ale nie dało się zrozumieć co. Po prostu mruczał coś pod nosem.
‒ Widzę tropy twojego szczura i znacznie większego psa. ‒ Przywołał ich gestem dłoni i ruszył pierwszy śladami. ‒ Chodźcie.
Wydawał się tym całkowicie zaabsorbowany, jakby wszystko inne wokół przestało mieć znaczenie. Wszyscy zgodnie ruszyli za nim. I tak, szli w stronę zagajnika, dokładnie tam, gdzie Sebastian i Monter mieli wczoraj swoje „randez-vous”.
Ten drugi wydawał się w ogóle tym nie przejmować. Sebastian zerkał na niego ukradkiem co chwilę, nie mogąc się powstrzymać i doszedł do wniosku, że chłopaka wręcz bawiła cała ta sytuacja. A przede wszystkim skrępowanie, które czuł Sebastian i najwyraźniej z mizernym skutkiem próbował ukryć. Monter wciąż na niego zerkał, a w jego roześmianym, błyszczącym spojrzeniu aż tańczyła przekora i zadowolenie z siebie. Dobrze się bawił.
Oczywiście, pierwszym, co zwróciło uwagę Apacza w tym feralnym zagajniku, była wyrzucona, zużyta prezerwatywa. Szturchnął ją czubkiem buta i wybuchnął śmiechem. Bardzo dojrzale, parsknął w myślach Sebastian. Poczuł jednak skrępowanie.
– Krążył tutaj – stwierdził, rozglądając się wokół – gdy wy byliście tu przez dłuższą chwilę. Co robiliście?
– Łączyliśmy się z Matką Naturą – odparł Monter. – Seba przylgnął do drzewa, połączył się z nim, by pobrać od niego ki. Trochę to trwało, jakiś kwadrans, ale po wszystkim czuł się spełniony i wypełniony jak jeszcze nigdy.
Latające dotąd we wszystkie strony wielkie jak u sarny ślepia rudego dzikusa wreszcie zastygły w bezruchu, skupiając się na Sebastianie. Z tą zmierzwioną, bujną jak u małpy grzywą, na tle lasu wyglądał jak jakiś neandertalczyk z dzidą. Minę miał naprawdę przygłupią.
On najwyraźniej nie zrozumiał podtekstu, ale inaczej sytuacja miała się, jeśli chodziło o pozostałą dwójkę. Nic nie powiedzieli, ale Sebastian czuł ich wzrok na sobie. Mrowił go od tego kark. Czekał na to, co się wydarzy. A było to zupełnie nic, aż w końcu, po dłuższej chwili, usłyszał za sobą chichot. To śmiał się Glaca.
Sebastian uśmiechnął się lekko pod nosem. Oni naprawdę mieli wyjebane na wszystko.
– Twój pies poszedł w tamtym kierunku – powiedział Apacz, wskazując ścieżkę prowadzącą w gęstsze zarośla. – Tam jest jezioro.
Poszli więc nad nie, a na miejscu się rozdzielili. Tu nie było już wydeptanych ścieżek, jedynie trawa i trzcina wodna, więc Apacz nie mógł stwierdzić z całą pewnością, w którym kierunku udał się Bohun. Sam pierwszy zniknął gdzieś w zaroślach, widocznie podekscytowany tropieniem. Sam przypominał przy tym psa. Glaca i Mona dostali za zadanie okrążyć jezioro, idąc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Sebastian i Monter znów zostali sami. Ruszyli w przeciwnym kierunku.
***
Weszli w sosnowy las. Wyschnięte liście paproci szeleściły pod ich stopami. Dopiero gdy nie dało się ich dojrzeć znad jeziora, Mona usiadł na obrośniętym hubami i mchem pniaku. Sięgnął do kieszeni dżinsów i już po chwili między jego wąskimi wargami tlił się papieros.
– Wiesz – zaczął Glaca, który dotąd podążał za nim bez słowa, a teraz przystanął obok – jest bardzo sucho, dawno nie padało. Nie sądzę, żeby palenie w środku lasu to był dobry pomysł. Ściółka może się zapalić. Apacz będzie zrozpaczony, jeśli zrujnujesz jego naturalne środowisko.
Mona nawet na niego nie spojrzał. Odchylił się tak, aby przyjaciel nie mógł widzieć jego twarzy. Jego długie, rozpuszczone włosy pomagały. Nie odpowiedział, tylko pokazał mu środkowy palec. Glaca zaśmiał się gardłowo na ten gest. Oparł się ramieniem o drzewo. Krzywy uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Przecież wiedziałeś, że tak będzie – rzucił. – On zawsze taki jest. Czasami, jak się przeje, robi sobie tylko przerwy, aż znów nie zaburczy mu w trzewiach. Poniżej pępka.
Uzyskał tylko cichą, krótką odpowiedź:
– Zamknij się.
– Dlaczego jego laska cię tak nie rusza? – kontynuował niewzruszony. – Tego nigdy nie mogłem rozgryźć.
– Zamknij się.
Glaca odbił się od pnia sosny i zbliżył się do chłopaka. Wyciągnął z jego dłoni tlącego papierosa i sam się nim zaciągnął. Mona nie obdarzył go nawet pojedynczym spojrzeniem.
– To chuj…
– Zamknij się!
Papieros prawie wypadł mu spomiędzy palców, gdy długowłosy, szczuplejszy od niego chłopak nagle do niego dopadł, chwycił za ramiona i pchnął do tyłu. Glaca uderzył przez to boleśnie plecami o pień drzewa.
– Po prostu się zamknij – jęknął Mona, w jednym momencie tracąc całą siłę, która nagle nim zawładnęła. Zgarbił się i oparł czoło o klatkę piersiową swojego przyjaciela. – Nic nie mów.
Glaca spojrzał na niego, nie wiedząc, co zrobić. Zgasił papierosa, zgniatając go na pniu obok. Nie zdecydował się na żaden pocieszający gest. Jego dłonie zwisały luźno wzdłuż ciała. Nic też nie powiedział. Nie wiedział co. Jednak nie ruszył się z miejsca.
Jedynym gestem, jaki wykonał, było przyciśnięcie palca wskazującego do warg, gdy zauważył wyłaniającego się spomiędzy drzew Apacza. Rudy chłopak pokiwał głową, jakby mówił, że rozumie i bezszelestnie wycofał się po własnych śladach.
Naprawdę był dobrym tropicielem.
Rozdział 3
Za jeziorem znajdował się wąski pas drzew i krzaków dzikich malin oraz jeżyn, a za nim rzeka, a właściwie sztuczny wytwór koparek. Kanałem, nad brzegiem którego teraz stali z Monterem, spuszczano z miejskiego kąpieliska wodę, gdy jej poziom był zbyt wysoki. W tym miejscu nad korytem przerzucono szeroki most o betonowych filarach, miejsce spotkań osiedlowej dzieciarni, gdy pogoda mniej dopisywała. Pod wiaduktem można było się ukryć przed deszczem, a nawet rozpalić ognisko.
Sebastian udawał, że od dłuższej chwili przygląda się graffiti na betonowym filarze. Nie miał pojęcia, jak Monter chciał to rozegrać, więc nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Stali tak pod mostem już dłuższą chwilę bez chociażby jednego słowa. Brunet wydawał się całą uwagę poświęcać przeciwstawiającym się wodnemu prądowi drobnym rybkom.
– Adrian.
– Co? – spytał zdziwiony Czerniecki, odrywając spojrzenie od bazgrołów, kiedy nagle do jego uszu dotarło jedno, niewyraźne słowo. – Co takiego?
– Adrian – powtórzył Monter. – Tak mam na imię.
– Sebastian.
– Wiem, wspomniałeś – parsknął. – Dlatego powiedziałem. Pomyślałem, że powinniśmy być na równych zasadach. Tak chyba będzie fair, co nie?
Czerniecki uniósł brwi, marszcząc przy tym czoło. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Musiał to jakoś sprawnie ugryźć. Szybko zastanowił się nad tym, czego właściwie chce. Zbliżało się lato. Znów spędzi wakacje, pracując w osiedlowej pizzerii swojego wujka. To już zostało ustalone i nie miał ochoty tego zmieniać. Chyba jednak nie chciał, żeby wszystko inne było takie samo jak każdego lata.
Monter, a właściwie Adrian, będzie jego letnim romansem. To mu się uśmiechało. Nic nieznaczącym, ulotnym i pozbawionym konsekwencji. Tak, tego właśnie chciał. Dokładnie tego.
Uśmiechnął się.
– Chyba nam jeszcze czegoś brakuje do tego, aby było tak całkiem fair – zasugerował.
Szybko jednak stracił rezon, bo nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Monter gapił się na niego wyraźnie zbity z tropu. Sebastian zdziwił się jeszcze bardziej, gdy chłopak nagle głośno klasnął w dłonie i się roześmiał.
– Zaskoczyłeś mnie! No proszę, ostry chłopak! – Zaśmiał się. – Totalnie się tego nie spodziewałem. Ale jak tak chcesz pogrywać, Doktorowy…
Monter sięgnął do swojego paska i rozpiął go wraz z guzikiem i zamkiem, pozwalając spodniom się lekko osunąć na jego udach. Rozłożył ramiona w zapraszającym geście, najwyraźniej w ogóle nie przejmując się tym, że w każdym momencie z zarośli może wyskoczyć tropiący zaciekle Bohuna Apacz albo pozostała dwójka. Chyba całkowicie mu to zwisało.
Sebastianowi zwisało znacznie mniej, a pewna jego część przestała zupełnie wręcz zwisać, bo jeśli dobrze wszystko rozumiał, Monter najwyraźniej miał właśnie zamiar dać mu się przelecieć. Tutaj. Teraz. Pod mostem. W lesie. Bo tak.
– Ale, ale… Musimy sobie wytłumaczyć pewne rzeczy. Inne zaś ustalić.
– Ustalić? – podłapał Sebastian.
– Dokładnie, ustalić. – Uśmiechnął się Monter. – Po pierwsze to, że ja nie lubię niczego z góry ustalać. Chyba zdążyłeś załapać, że jestem dość spontaniczny. Jeśli coś sobie wyobrażasz, coś poza numerkiem na łonie natury, to przestań. Kumasz?
Czerniecki kiwnął głową.
– Kumam.
– Dobra. – Adrian sięgnął do kieszeni swoich rozpiętych dżinsów i wyciągnął z niej zapakowaną prezerwatywę. Najwyraźniej liczył się z tym, że okazja może mu się trafić w każdym momencie i miejscu. – Drugie, co chcę ustalić to… Czemu właściwie ja? Całkiem dobrze czytam ludzi. Nie jesteś z takich, którzy się puszczają. Masz kogoś na stałe? Laskę? Faceta?
Sebastian zaczesał swoją długą grzywkę do tyłu i wypuścił głośno powietrze z płuc. Sądził, że doszedł już z tym tematem do porządku sam ze sobą, jednak dalej go to uwierało. Dziwnie było mu o tym mówić Monterowi. Od niego raczej nie uświadczy potępienia, ale mówienie o tym głośno i tak nie było ani proste, ani przyjemne. Wyglądało na to, że zostały mu jeszcze jakieś resztki sumienia.
– Faceta – przyznał z ociąganiem. – Czemu ty? Bo ty jesteś jak puchar za wygranie jakichś międzynarodowych zawodów w sporcie ekstremalnym, który stawia się w centralnym, dobrze widocznym punkcie domu. Na kominku w salonie, czy coś. A Grześ jest jak wydrukowany na domowej drukarce dyplom za najdalsze splunięcie pestką dyni w konkursie na jakimś wiejskim jarmarku. I ten dyplom chowasz na półce za ramką ze zdjęciem swojego psa, by goście go nie zobaczyli. Właśnie dlatego.
– Okej.
To była całość odpowiedzi Montera na to wyznanie. Rzucił prezerwatywę Sebastianowi, a ten złapał ją w powietrzu. Brunet cofnął się, by wejść w cień dawany przez most i oparł się plecami o filar. Teraz Sebastian mógł go obserwować na tle urzekającego feerią barw pomysłowego graffiti z tygrysem. Adrian rozpiął koszulę, odsłaniając swój tors i brzuch. Praca montera w fabryce naprawdę mu służyła.
– Masz – rzucił, uśmiechając się najwyraźniej rozbawiony i mile połechtany – naciesz oczy tym razem… Swoim pierwszorzędnym trofeum.
Sebastian też odpowiedział uśmiechem i zbliżył się do niego. Nacieszył nie tylko oczy, ale przede wszystkim dłonie. Czuł, jak mrowiła go skóra i kostniały mięśnie, gdy przesuwał nimi po owłosionej, dobrze umięśnionej klatce piersiowej Montera. Miał świadomość tego, że ekscytacje potęgował dodatkowo fakt, że robił to po raz pierwszy mężczyźnie, który nie był Grzesiem. I to, że mimo drugiego już razu to nadal był nieodkryty ląd. A przede wszystkim to, że był to zakazany owoc.
Dopadł do jego ust, całując go żarliwie i od razu uzyskując odpowiedź. W dłoni miętosił przy tym jego kręcone, skołtunione włosy. Czuł pot, zapach mężczyzny i jego pożądanie. Wyczuwał to w przepełnionych dynamizmem i charyzmą ruchach. Stęknął w usta Montera, gdy poczuł mocny uściska na przedzie swoich spodni. Gdy obaj zajęli się rozpinaniem, zsuwaniem i igraniem u siebie nawzajem z pobudzonymi częściami ciała, przeniósł się ustami na grdykę mężczyzny. Jęknął z ekstazą, gdy na języku poczuł słony smak potu, a na penisie mocny, pewny uścisk. Było niesamowicie. Jeszcze nigdy się tak nie czuł. Po prostu, jakby miał zaraz unieść się w powietrze.
Monter zgrabnie niczym ten tygrys namalowany na filarze mostu odwrócił się w jego uścisku. Wypiął się z obsuniętymi już pod kształtne, umięśnione pośladki spodniami wraz z bielizną i posłał mu zachęcający uśmiech.
– Powinienem tam być jeszcze dość luźny po porannym prysznicu – rzucił zupełnie nieskrępowany.
Sebastian parsknął śmiechem i pokręcił z niedowierzaniem głową, jeszcze bardziej rozburzając swoje blond pasma. Co za facet. Klepnął go w pośladek. Nigdy wcześniej tego nie robił. Grześ uznałby to za protekcjonalny gest i tyle by z tego było.
Boże, kolejny raz o nim myślał w najmniej odpowiednim do tego momencie. Znów potrząsnął głową, aby odpędzić niepotrzebne teraz myśli i wsunął Monterowi do ust dwa palce, aby ten je oślinił. Przycisnął twarz do jego pleców, śmiejąc się w materiał jego koszuli, gdy go rozciągał. To wszystko było takie nierealne.
Nałożył prezerwatywę.
– Dajesz – zachęcił go Monter, szerzej rozstawiając nogi i zapierając się mocniej rękoma o filar.
– Znowu ta sama pozycja, tylko inna konfiguracja – zauważył z rozbawieniem Sebastian. Nakierował swojego penisa na odbyt chłopaka i pokonał pierwsze milimetry. Cieszył się, że nie ściągnął okularów i widział wszystko dokładnie. – Jeszcze tyle możliwości.
– Taa… – zgodził się Monter, kończąc to głuchym jęknięciem. – To będę długo pamiętał.
Sebastian postanowił być taki jak wczoraj on. Bezwzględny w dawaniu im obu przyjemności. Nie chciał się ograniczać, ani myśleć o tym, co może nim przekroczy wyznaczoną mu granicę, jak to dotąd miało miejsce. Wsunął dłoń w kręcone, lekko wilgotne włosy chłopaka przed sobą i zacisnął na nich mocno palce tuż przy skórze, jednocześnie wciskając się w jego rozgrzane wnętrze. Teraz naprawdę już nic go nie obchodziło. Nie przestałby się w nim poruszać, nawet gdyby z krzaków wyskoczył nagle ten szalony rudzielec. Z satysfakcją pozwoliłby mu się na nich gapić tymi wielkimi, niesamowicie zielonymi ślepiami.
Gdyby wszystko trwało o tyle dłużej, ile zajęło im powtórne wciągnięcie spodni, może i by do tego doszło. Serce Sebastiana wciąż biło w zawrotnie szybkim tempie, a oddech był ciężki, gdy usłyszeli szczeknięcie. Monter roześmiał się na to i przyciągnął za kark chłopaka, by jeszcze raz go pocałować, po czym podeszwą buta roztarł plamę po swojej spermie, którą strzelił w oko tygrysowi.
– Świetny chuj – ocenił z rozbawieniem, nawiązując do ich wczorajszej wymiany „pochwał” po wszystkim.
– Świetna dupa – odparł Sebastian.
Przetarł twarz, bo pot zalewał mu oczy. Popatrzył w stronę, skąd doszło do ich uszu szczeknięcie. Wzdłuż rzeki ciągnęła się zarośnięta ścieżka. Gdzieś na niej, w oddali, dojrzał Apacza. Poznał go po rudej czuprynie. Znacznie bliżej, pomiędzy kłosami wysokiej trawy, coś co moment pojawiało się i znikało, a była to para rudych uszu.
– Bohun!
Po chwili pies z wywieszonym jęzorem dopadł do swojego pana i się na niego rzucił widocznie ucieszony z ponownego spotkania. Sebastian mierzwił mu futro, w ogóle nie przejmując się tym, że psie łapy pobrudzą mu podkoszulek błotem, w którym były utaplane do połowy wysokości.
– Mówiłem, że Apacz wszystko wytropi! – zawołał Monter, odmachując rudzielcowi, który też już prawie przy nich był.
– No dzięki! – podłapał Czerniecki wciąż przekomarzający się ze swoim zwierzakiem. – Gdzie go znalazłeś?
– Niedaleko, przy domu starego Przekory. Jego suka ma cieczkę. Twój pies wysiadywał pod bramą i skuczał smętnie pieśni miłosne. Trudno go było tu zaciągnąć. Straszny z niego pies na baby. Ma tak po właścicielu, Doktorowy?
Na ostatni komentarz Apacza jego przyjaciel wybuchnął śmiechem. Prawda była zgoła inna. Jego nowy znajomy, owszem, był psem, ale na inne psy. Sebastian posłał mu krótkie, karcące spojrzenie, ale nie zdołał ukryć rozbawienia.
– Kto wie? – rzucił enigmatycznym tonem.
– To nie jest odpowiedź, Doktorowy! – obruszył się Apacz.
– Więcej nie powiem. ­– Uśmiechną się Sebastian. – Ale serio dzięki za znalezienie Bohuna. Naprawdę się spisałeś. Dzięki.
To musiało mile połechtać ego szalonego kolegi Montera, bo chłopak umilkł i tylko lekko kiwnął głową.
– Zadzwonię do Glacy, żeby tu przyszli – rzucił Adrian i sięgnął po komórkę. – Dopijemy, co mamy dopić i wrócimy do cywilizacji.
Apacz w tym czasie przyjrzał się bliżej tej dwójce. Wyglądali, jakby dopiero co wrócili z jakiejś dłuższej wędrówki, bardzo męczącej. Do tego byli pomięci, a ich włosy znacznie bardziej zmierzwione niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, czyli dość niedawno. Coś mu tu nie pasowało, ale nie potrafił powiedzieć co. Jego umysł nie podpowiadał mu żadnego sensownego rozwiązania. Porzucił rozmyślania nad tym, gdy dojrzał zbliżających się Glacę i Monę.
Pod mostem spędzili może jeszcze półgodziny. Wypili to, co Glacy zostało jeszcze w jednorazówce. Monter skusił się dodatkowo na papierosa. Wszyscy poznali się z Bohunem. Apacz miał przy tym najwięcej zabawy. Sebastianowi przypominał jego kilkuletnich kuzynów, którzy przy każdych odwiedzinach męczyli go o spacer z Bohunem. Zawsze w końcu się poddawał i szli na łąkę. Tam chłopcy tak długo gonili się z psem i rzucali mu zabawki, aż ten kładł się na trawie niemal bez życia, ciężko dysząc. Oni zaś biegali dalej, piszcząc przy tym radośnie. Apacz miał w sobie podobną energię i najwidoczniej też potrafił czerpać radość z prostych rzeczy.
Kiedy wreszcie postanowili wrócić do domów, Sebastiana czekała kolejna niespodzianka. Gdy wyszyli na główną ścieżkę, Apacz się z nimi pożegnał i poszedł w drugą stronę. Oddalał się, a nie zbliżał do cywilizacji.
– Gdzie on idzie? – zdziwił się Sebastian.
– Hm? Do domu – odparł Monter.
– Czyli gdzie? Do lasu?
– Dokładnie tak. Apacz mieszka w lesie.
– Na drzewie? W jaskini?
Monter parsknął śmiechem.
– Nie, w domu – zaprzeczył. – Takim z cegieł i tak dalej. Tylko że stoi w lesie.
***
Nocka w centrum handlowym była nudna. Nikt nie chciał czegoś ukraść, ani po pijaka skopać koszy na śmieci stojących na parkingu, więc nawet nie było kogo pogonić i nastraszyć. Później było już znacznie bardziej ciekawie. Jego koledzy napoili go i nakarmili. I znowu zobaczył Doktorowego. To był udany dzień. Jego resztę postanowił przespać. Godzinę później, zasypiając już w swoim łóżku, zastanawiał się nad tym, co Matka Natura chciała mu powiedzieć. Często odnajdywał w niej jakieś prawidłowości. Dany efekt miał zwykle tą samą przyczynę, niezależnie od miejsca i czasu. Zasypiając myślał więc o tym, że dwa razy dostrzegł na ziemi zużytą prezerwatywę w miejscach, gdzie razem przebywali Monter i Doktorowy. Jeszcze tego nie rozumiał, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu.
***
Liczył schody, po których wspinał się do swojego mieszkania, na przemian używając trzech języków: angielskiego, niemieckiego i japońskiego. Zawsze miał zadziwiający talent lingwistyczny. Jego dawni nauczyciele widzieli w nim wiele innych talentów, a jednocześnie zupełny brak samozaparcia i chęci do ich rozwijania. Tak przynajmniej to oceniali, opierając się na jego świadectwach pełnych dopuszczających i dostatecznych. On zaś wszystko to puszczał mimo uszu. Nie zamierzał uczyć się bzdur, które nigdy mu się nie przydadzą. Nie był na tyle naiwny, aby uważać, że jakiś dyplom jest prostą przepustką do godnego życia. Godnego, czyli z dostatkiem pieniędzy.
Na kolejnym schodku, którego już nie zamierzał liczyć, bo wszedł na swoje piętro i stanął przed drzwiami mieszkania, czekał na niego ktoś, kogo nie spodziewał się dzisiaj zobaczyć.
– To nie jest mój tydzień – rzucił, sięgając do kieszeni po klucze.
– Ale twoje dziecko! – odparła mocno umalowana, młoda kobieta siedząca dotąd na schodku. Teraz wstała i wytarła dłońmi materiał swoich dżinsów na pośladkach.
– Postanowiłem przyjąć to jako fakt bez jego potwierdzania – przypomniał, otwierając drzwi. Czerwieniejącej ze złości pod grubą warstwą makijażu kobiecie nie poświęcił przy tym nawet krótkiego spojrzenia.
Kiedy otworzył drzwi, trzyletnia dziewczynka, która dotąd stała za nią, wbiegła do mieszkania, najwidoczniej nie mogąc się tej chwili doczekać.
– Tato, no chodź!
– Już, skarbie – odparł, a potem spojrzał na kobietę. Ton jego głosu znów stał się obojętny, gdy spytał: – I co ci niby takiego wypadło? Bo raczej nie rozmowa kwalifikacyjna o pracę. Fryzjer czy solarium?
Nie powinien tego robić, nie przy córce, ale pokusa był zbyt silna. Czuł chorą wręcz satysfakcję, gdy kobieta, z którą z zupełnie niepojętych dla niego teraz przyczyn kiedyś sypiał, zacietrzewiała się, próbując na próżno wygrać z nim słowną utarczkę. Dzieliło ich zbyt wiele punktów IQ.
Nadęła się jak czerwony balon bliski wybuchnięcia, ale jednak nic nie odpowiedziała. Rzuciła jedynie krótkie „wal się” i zeszła po schodach. Zatrzymała się tylko na półpiętrze, by pokazać mu środkowy palec, po czym zniknęła mu z oczu.
Tak wyglądał powrót do domu znajomego Montera, którego Sebastian Czerniecki poznał jako Glacę.
W przedpokoju ściągnął buty i uklęknął na jedno kolano, by pomóc swojej córce zrobić to samo. Miała różowe sandałki na rzepy z motylkami. Sam nigdy by jej takich nie kupił.
– No, Wiki, coś mi się wydaje, że będziemy musieli się wybrać do supermarketu – rzucił, uzyskując reakcję, której się spodziewał.
Uśmiechnął się, gdy dziewczynka podekscytowana klasnęła w dłonie. Uwielbiała jeździć wózkiem na zakupy i podawać tacie z półek produkty. Tak naprawdę zakupy zajmowały im wtedy więcej czasu, niż gdyby robił to sam, ale nie mógł jej odmówić, widząc te podekscytowane iskierki w jej oczach. Była taka strasznie dumna, że mogła pomóc swojemu tacie.
Nalał córce soku marchewkowego i udał się do małego pokoju, który służył mu za biuro. Włączył jednostkę centralną i oba duże, płaskie monitory. Trzeba było zarobić pieniądze. Gdy tylko usiadł w fotelu, Wiki wpakowała mu się na kolana. Pogłaskał ją po głowie. Chwyciła go za kozią bródkę, którą miał splecioną paroma gumkami recepturkami. Ściągnął je i rozplątał pasma.
– Zrób tacie warkoczyka – poprosił, by na jakiś czas zająć czymś uwagę córki. Potrzebował chwili spokoju.
– Dobrze! Będziesz piękny, tatusiu!
Parsknął śmiechem, a zaraz jęknął, gdy poczuł mocniejsze szarpnięcie. Skupił się na tym, co wyświetlało się na ekranach jego monitorów. Sprawdził notowania na giełdach i kursy walut. Przejrzał pobieżnie maile od klientów. Nie mógł się jednak na dłużej skupić. Jego myśli dryfowały wciąż w zupełnie innym kierunku. I nie chodziło wcale o córkę, która właśnie serwowała mu tortury, ciągnąc za brodę.
Mona.
To Monter nadał mu taką ksywę lata temu, jeszcze gdy wszyscy byli w szkole średniej. Po prostu nagle zaczął tak na niego wołać, a chłopak przyjął to bez słowa protestu. Glacę to zainteresowało, choć zwykle mało rzeczy dotyczących innych ludzi przykuwało jego uwagę. Szybko pojął, że ksywa wzięła się od Mona Lisy, najsławniejszej kobiety na świecie. Znacznie trudniej było mu znaleźć odpowiedź na pytanie „Dlaczego?”. Nie zapytał, to oczywiste. Jednak im dłużej nie znał odpowiedzi, tym bardziej nie dawało mu to spokoju. Aż pewnego wieczoru, podczas jakiegoś ogniska w lesie, wszystko stało się oczywiste. Przypadkowo wyłapał jedno ukradkowe spojrzenie posłane Adrianowi obściskującemu się z jakąś laską i wszystko było aż obrzydliwie jasne.
W tym właśnie momencie zaczął gardzić swoim najlepszym przyjacielem. Nie przez to, że puszczał się z kim popadnie. Tylko przez ten wzrok tego niepozornego, zgarbionego na ziemi chłopaka z nienapoczęta puszką piwa w dłoni.
Nic nie zrobił, to oczywiste. Przez lata tylko obserwował. I nie rozumiał. Siebie i swojego zainteresowania, przecież inni ludzie nie mieli dla niego dotąd znaczenia. I tego chłopaka, jego głupoty. On sam gardził głupotą i właśnie takie uczucie rosło w nim przez te lata, ale nie było ono wycelowane w Monę.
Dzieciak spadał w przepaść. Wiedział to. Czy on mógłby go uratować? Dziwiło go to, że w ogóle o tym rozmyślał. Nie posądzał się o coś takiego. Ale, pewnie tak. Pewnie by mógł.
Wylogował się i spojrzał na wiercącą mu się na kolanach córkę. Odpowiedział na jej uśmiech. Szczerze. Robił to automatycznie, chociaż inni ludzie, którzy mieli z nim na co dzień do czynienia, rzadko mogli uświadczyć na jego twarzy taki grymas.
Więc może i mógłby, ale chyba nie miał w sobie wystarczająco dużo empatii, cierpliwości czy po prostu uczucia, nie wiedział, jak to nazwać, dla ich obojga. Bo Mona był jak dziecko, potrzebował miłość, uwagi i ciepła. On zaś nawet nie potrafił pojąć, dlaczego jakiś głupi chłopak, żałosny wręcz, tak bardzo absorbuje jego myśli.
Rozdział 4
W drzwiach minął się z matką, która najwyraźniej wychodziła po zakupy. Ucieszyła się na widok Bohuna i schyliła się, by go pogłaskać.
– No, upiekło ci się, Sebastian – rzuciła do syna, drapiąc ich skundlonego członka rodziny po podgardlu.
– Mówiłem, że się znajdzie – sapnął jej syn, przewracając przy tym oczami. Irytował się tym, że musi stać w przejściu jak przysłowiowy kołek.
Matka w końcu się wyprostowała i poprawiła torebkę na ramieniu.
– Była zabawa, ale wszystko co dobre się kończy i przychodzi gorsze – rzuciła jeszcze do Bohuna, a potem zwróciła się już do syna: – Strasznie śmierdzi, pewnie się w czymś wytarzał. Wykąp go.
– No miałem zamiar.
Minęli się w drzwiach i już po chwili Sebastian ściągał trampki w przedpokoju. Bohun wiedział, na co się zapowiadało, więc chciał ukradkiem czmychnąć do salonu, jednak mu się to nie udało. Sebastian zaciągnął go za obrożę, wkładając w to dużo siły, bo pies się zapierał, do łazienki.
– Wskakuj! – polecił, pukając w brzeg wanny, ale nie przyniosło to żadnego efektu.
Bohun jedynie obrócił się, choć nie było to łatwe w wąskiej łazience, z zamiarem ucieczki, ale jego pan zdążył zamknąć drzwi. Niepocieszony pacnął je łapą i zaskuczał żałośnie.
– No sorry – odparł Sebastian tonem, jakby rozmawiał z kimś na takim samym poziomie ewolucyjnym. Cóż, czasami nawet mu się wydawało, że ten pies jest mądrzejszy od paru osób, które znał. Schylił się, aby wziąć go na ręce i włożyć do wanny. – Jest tak, jak mówiła twoja wredna pani: po lepszym zawsze przychodzi gorsze. Takie prawo natury. Mam nadzieję, że przynajmniej zaliczyłeś. Bo mnie się udało.
Parsknął śmiechem na swój własny komentarz i schylił się, aby wyciągnąć z półki szampon dla psów. Na butelce nadal była przyklejona naklejka z ceną. Trzydzieści pięć złotych. Gdyby ojciec to zobaczył, to pewnie dostałby zawału, pomyślał Sebastian. Jego rodziciel mył to, co zostało mu na głowie, mydłem w kostce. Sebastian używał tego samego szamponu, co jego matka. Jakiegoś taniego, pokrzywowego specyfiku, który zapewne był już na rynku za czasów komuny. Matka najwyraźniej niezbyt dobrze radziła sobie ze zmianą ustrojową i znacznie szerszym wachlarzem dostępnych kosmetyków, a jemu było całkowicie obojętne, czym mył włosy. Jak większości facetów. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Chwycił za słuchawkę prysznicową i zmoczył rude futro Bohuna, który przyjął to niezbyt entuzjastycznie, podwijając ogon i skucząc żałośnie. Nie należał do tych psów, które uwielbiają wodę. Potem Sebastian wylał na niego szampon i zaczął myć. Musiał go dobrze wyszorować, bo Bohun naprawdę śmierdział, a miał w zwyczaju wkradanie się swojemu do łóżka w środku nocy, gdy ten już zasnął.
W pewnym momencie Sebastian zaczął nucić skoczne „Pod kamieńcem”*, jakoś tak będąc w dziwnie dobrym nastroju. Chociaż tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego. Przyczyna była banalnie prozaiczna, a przede wszystkim prymitywna. Po prostu znowu zaliczył.

Pod Kamieńcem, Pod Podolskim
Stoi Turek ze swym wojskiem
Stoi, stoi i wojuje
Więcej wojska potrzebuje
Stoi, stoi i wojuje
Więcej wojska potrzebuje

Hej, wysłała matka syna
na wojenkę do Kopczyna
Hej, wysłała siostra brata
na wojenkę na trzy lata
I wysłała siostra brata
na wojenkę na trzy lata…

Bohun przekrzywił pysk, słysząc wysiłki swego pana, zaraz jednak coś innego przyciągnęło jego uwagę. Szczeknął, gdy zaskrzypiały drzwi windy. Jego pan także zaczął nasłuchiwać. Pasażerem nie była jednak sąsiadka ani matka, która czegoś zapomniała, jak spodziewał się tego Sebastian. Po chwili rozległo się bowiem pukanie do drzwi jego mieszkania. Było na tyle charakterystyczne, że rozpoznał je momentalnie.
– Kurwa – wyrwało mu się.
Pochylił głowę zniechęcony, a że klęczał na podłodze, uderzył czołem o brzeg wanny. Uśmiechnął się krzywo i zacisnął na chwilę oczy. To był Grześ. Sebastian nie był gotowy na to spotkanie. Przepełniony endorfinami nie pomyślał o nim nawet jeden raz dzisiaj. Nie wiedział, co chciał mu powiedzieć. Co powinien powiedzieć. Ani co miał zrobić. Potrzebował czasu, aby dojść ze wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilkunastu godzin, do porządku.
Zaczął panikować, co nie było do niego podobne. Zacisnął Bohunowi pysk, zmuszając go do bycia cicho. Postanowił na razie udawać, że nie ma go w domu. Potrzebował więcej czasu, tylko tyle teraz wiedział. Tym razem miało mu się najwyraźniej upiec, bo po chwili pukanie do drzwi ucichło. Chyba mógł odetchnąć. Puścił pysk Bohuna.
Bardzo się pomylił, bo zamiast ponownego skrzypienia starej windy usłyszał, jak otwierane są drzwi do mieszkania. No tak, przecież nie zamknął ich na zamek. Skarcił się za to w myślach.
– Seba? Jesteś w łazience?
Tak, to był Grześ. Wspaniale. Cudownie wręcz.
– No – rzucił zniechęcony.
Po chwili w malutkiej łazience cisnęli się już we trójkę. Sebastian tylko przelotnie spojrzał na swojego chłopaka i wrócił do szorowania szczotką pupila. Cieszył się, że dzięki temu był odwrócony do Grzesia plecami. Nie potrafił spojrzeć mu w oczy.
– Po co przyszedłeś? – spytał. Na próżno było szukać w jego głosie choćby krzty entuzjazmu.
– Dzwoniłem kilka razy dzisiaj. Myślałem, że pójdziemy razem na basen albo coś.
– Nie widziałem. Może zapomniałem wyłączyć wyciszenia.
– Ach, tak…
Sebastianowi zachciało się rzygać. Dusił się zamknięty w tej mikroskopijnej łazience, a przyczyną tego nie był bynajmniej zapach mokrego psa. Zapadła cisza. Grześ dobrze wiedział, że został okłamany. Znali się przecież od lat.
– Hm? – Wzrok chłopaka Sebastiana padł na butelkę, która stała na pralce. – Trzydzieści pięć złotych za szampon dla psa? Kosmos jakiś po prostu. To przecież tylko pies.
W momencie Sebastianowi przestało być żal. Przypomniał sobie, dlaczego ostatnimi czasy często usuwał wiadomości od Grzesia przed ich przeczytaniem. Odłożył szczotkę i chwycił za słuchawkę prysznicową. Nim zaczął spłukiwać pianę z Bohuna, spytał kąśliwie:
– A ile wydajesz na te wszystkie pierdoły, którymi smarujesz te swoje kręcone kłaki na mordzie? I ile wydajesz miesięcznie na wizytę u barbera? Więc przestań pieprzyć z łaski swojej.
Już nie czuł ciężaru na piersi. Wystarczyła minuta z Grzesiem, a przypomniał sobie, dlaczego tak go nie lubił. Przestał się powstrzymywać. Przy każdej okazji dogryzał swojemu za chwilę byłemu już chłopakowi, ale zawsze poziom sarkazmu utrzymywał na bezpiecznym poziomie. Nie przekraczał pewnej umownej granicy. Grześ musiał wyczuć zmianę w jego tonie. Teraz oprócz sarkazmu była w nim też niemaskowana pogarda.
– Seba, co ci jest? – spytał wyraźnie skonfundowany Grześ. – Jesteś zły o wczoraj?
Sebastian skomentował to krzywym uśmiechem i podniósł się z kolan, robiąc tym samym Bohunowi miejsce. Pies natychmiast wykorzystał szansę i wyskoczył z wanny. Grześ nie przepadał za żywymi, włochatymi stworzeniami, szczególnie tymi mokrymi, więc chciał się ewakuować do przedpokoju, ale nie zdążył. Bohun otrzepał się z wody, mocząc przy tym podłogę i ubrania obu chłopaków. Sebastian zaśmiał się i skopiował ruchy swojego pupila.
– Zrobiłeś to specjalnie! – fuknął niezadowolony Grześ i w pośpiechu chwycił za wiszący na haczyku ręcznik.
Wyszedł na przedpokój i zaczął wycierać swoje spodnie, zerkając przy tym w naścienne lustro.
– To tylko woda – odparł Sebastian obojętnie.
Bohun minął ich obu i wbiegł do dużego pokoju. Chłopak udał się za nim, spodziewając się najgorszego, czyli tego, że pies spróbuje wysuszyć się, tarzając się po wykładzinie. Uprzedzając katastrofę, rozłożył na podłodze przygotowany wcześniej ręcznik, który był prywatną własnością Bohuna. Pies chwycił jego krawędź i zaczął ciągnąć, chcąc się bawić. Sebastian nie miał nic przeciwko zawodom w przeciąganiu liny z frotté.
Po chwili w progu salonu stanął Grześ.
– Boże, Sebastian, co ci jest? – spytał. – Dziwnie się zachowujesz ostatnio. Kompletnie cię nie rozumiem.
– Czyli niby czego? – zapytał Czerniecki, bardziej jednak skupiając się na siłującym się z nim psie.
– No bo… – Grześ najwyraźniej szukał odpowiednich słów. – Bo przecież, jak byliśmy w liceum, tyle mówiłeś, że chcesz się z tego wyrwać. Z tej rzeczywistości osiedla z wielkiej płyty. Z tej…
– Patoli? – podpowiedział mu Sebastian, uśmiechając się przy tym pobłażliwie, bo chłopak najwidoczniej wahał się, czy użyć tego określenia. – Rzeczywistości, w której moja matka, gdy byłem gówniakiem, podpieprzała mi kasę, którą dostawałem od babci, żeby kupić sobie pół litra? I że chowała butelkę w szafie między ciuchami, a potem ojciec wracał z roboty i zastawał matkę najebaną, śpiącą na kanapie? I że wkurwiony wypieprzał ubrania z szafy przez balkon, a potem dopijał odkopaną flaszkę? Tak, zamierzam się z tego wyrwać. I co w związku z tym?
Grześ wyraźnie stracił rezon. Zrobił krok w tył pod wpływem błękitnego, twardego spojrzenia Sebastiana wbitego teraz prosto w niego.
– No i to, że na słowach się skończyło – powiedział po chwili. – Wyjechaliśmy na studia i po roku postanowiłeś wrócić. Stchórzyłeś.
Sebastian zmarszczył gniewnie brwi na palec oskarżycielsko wyciągnięty w jego stronę.
– Jakie ty masz prawo, aby mi coś wypominać? – parsknął. Jak jeszcze nigdy wcześniej uderzyło w niego to, z jak różnych światów pochodzili, chociaż mieszkali na tym samym osiedlu bloków z wielkiej płyty. – Wróciłem, bo rzeczywistość, którą tam spotkałem, także mi się nie spodobała. W przeciwieństwie do ciebie i twoich przegiętych psiapsiółek, z którymi po zajęciach biegłeś do kawiarni popijać smakową kawę z wegańską śmietanką za dwanaście pięćdziesiąt. I w przeciwieństwie do moich współlokatorów, którzy z uczelni wracali tylko po to, aby iść się najebać i zrobić burdel wpokoju. Dostałem więc do wyboru kolejne dwa światy i żaden mi się nie spodobał. Mogłem zacisnąć zęby i dopasować się do któregoś z nich, ale wróciłem tutaj, bo postanowiłem nie dopasowywać się do rzeczywistości, jaka się przede mną rozciąga, ale dopasować ją do siebie. Stworzyć swój własny świat, ale na razie jestem na to za słaby. Przyznaję się do tego. Wróciłem więc tutaj, do miejsca, które znam i gdzie mimo wszystko czuję się najbezpieczniej. Na razie czekam, aż będę na tyle silny, by stworzyć swój własny świat. Jednak wierzę, że to się w końcu stanie. Nie wiem jeszcze, jak dokładnie będzie wyglądał, ale dla ciebie w nim miejsca nie będzie. Tego jestem akurat pewien.
Sam zdziwił się tym, co właśnie powiedział. Nawet się nad tym nie zastanawiał, potok słów po prostu wypłynął z jego ust. To wszystko było prawdą. Tak czuł, ale nigdy się z nikim tym nie podzielił. Nie miał z kim. Chłopak przed nim na pewno nie był taką osobą. Nigdy w pełni go nie rozumiał. Nie mógł.
Parsknął na odpowiedź, którą otrzymał:
– Seba…
– Nie nazywaj mnie tak – przypomniał po raz setny lodowatym tonem. – I idź już sobie. Między nami skończone.
Grześ zupełnie zagubiony nie ruszył się jednak nawet o krok. Właśnie odłamał się kawałek jego idealnie skomponowanego świata i stracił przez to równowagę.
Sebastian miał w zanadrzu wiele argumentów, które przekonają go do podjęcia słusznej decyzji i opuszczenia jego mieszkania. Zaczynając od tego, dlaczego przestali się całować, a przyczyną było to, jak strasznie brzydziła go ta paskudna broda codziennie czesana szczotką z włosia dzika. Kończąc zaś na tym, że jakąś godzinę temu zaliczył w lesie gościa, którego poznał dzień wcześniej i dał mu się wtedy przelecieć. Nie dane mu było jednak ich wykorzystać, bo do domu wróciła jego rodzicielka.
– Och, Grzesiu – rzuciła lekko zaskoczonym głosem i minęła stojącego jak kołek na środku przedpokoju chłopaka, by z wiklinowego koszyka leżącego na małym stoliku wyciągnąć płócienną siatkę. – Dopiero jak doszłam do sklepu, zauważyłam, że nie zabrałam nic na zakupy. A tego plastikowego dziadostwa nie będę kupować, bo potem wszędzie się wala.
Zaczęła narzekać na ludzi, którzy wyrzucają butelki na trawę i na to, że wiatr wywiewa z przeładowanych kontenerów śmieci, bo nikt nie zamyka klap. Odkąd porzuciła wysokoprocentowe trunki na rzecz piwa, znów zaczęła się przejmować takimi rzeczami. Teraz nikt jednak nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Wycofała się więc, dobrze wyczuwając ciężką atmosferę. Nim wyszła, rzuciła tylko do syna, że to niekulturalnie kazać gościowi stać w przedpokoju.
– Zaraz nie będzie – odpowiedział jej Sebastian, bynajmniej nie mając na myśli tego, że zaprosi chłopaka do pokoju.
Gdy zostali sam, znów wbił spojrzenie w chudego, marnego chłopaczka przed sobą.
– Zanim wyjechałem na studia, powiedziałem matce, że jej nienawidzę. Że spieprzyła mi życie. Pierwszy raz widziałem wtedy, jak płacze. Nawet nie sądziłem, że jest do tego zdolna. A już nawet nie śmiałem marzyć o tym, że może rzucić. Prawie – parsknął. – Zmieniła Żołądkową na Harnasia, ale to i tak więcej, niż kiedykolwiek się spodziewałem.
– Nie miałem pojęcia – przyznał Grześ jeszcze bardziej skonfundowany tym, jak potoczyła się ta rozmowa.
– Wiem – odparł Sebastian. – Nie powiedziałem ci, bo i tak byś nie zrozumiał. Jesteś w końcu chłopcem z dobrego domu.
Odwrócił się z powrotem w stronę Bohuna i zaczął wycierać go sponiewieranym ręcznikiem. To był koniec ich rozmowy i koniec tego czegoś między nimi, co nawet ciężko było nazwać związkiem. Świat się nie zawalił, w momencie gdy trzasnęły drzwi za wychodzącym Grzesiem. Nic się właściwie nie stało. Sebastian nie podejrzewał, że to będzie aż takie proste.
Gdy Bohun był już w miarę suchy i udał się do swojego legowiska, czyli starego koca leżącego pod stolikiem w przedpokoju, Sebastian został sam na środku salonu ze zmaltretowanym ręcznikiem w dłoni. Co teraz? – pytanie nagle pojawiło się w jego głowie. Nie chodziło o najbliższą przyszłość, ani o to, co ma robić przez resztę dnia. Postanowił się jednak oszukiwać, bo nie znał odpowiedzi. Musiał też odepchnąć myśli, które zagościły w jego głowie i których nie chciał pozwolić przyjąć jeszcze klarowniejsze formy.
Puścił się.
Puścił się z facetem, do którego nie miał nawet numeru telefonu.
Rzucił swojego chłopaka, może nudnego, ale przynajmniej pewnego, bo właściwie co?

Znalazł sobie szybko odpowiedź na „Co teraz?”. Takie najbliższe „teraz”. To był doskonały zapychacz. Materiałoznastwo. Postanowił nie odpuszczać i walczyć do końca. Powiesił ręcznik na balkonie i zamknął się w swoim pokoju z zamiarem wkuwania przez resztę weekendu. Teraz niemal cieszył się, że groził mu warunek. Zatonął w skryptach i notatkach, nie pozwalając wcisnąć się nieprzyjemnym myślom. Kat w słuchawkach też pomagał.
Z pokoju wypełzał tylko kilka razy, na obiad i do toalety. Matka zwróciła uwagę, że jakoś blado wygląda. Uznała, że to przez za dużo nauki. Może było w tym ziarnko prawdy. Wieczorem już się poirytowała i kazała mu wyjść z „tej jaskini” i zabrać Bohuna na spacer. Sebastian nie miał siły z nią dyskutować. I tak nie miałoby to najmniejszego sensu. Nie znosiła sprzeciwu.
Gdy znalazł się już z Bohunem przed wejściem do klatki schodowej, zastanowił się, gdzie powinien się udać. Zwykle chadzał do lasu, ale dziś nie miał na to ochoty. Wybierał się tam nie tylko z psem, często w weekendy robił sobie spacery. Lubił panującą tam ciszę, pozorną pustkę i coś trudnego do zdefiniowania, na co przychodziło mu do głowy tylko jedno określenie. Czystość. I nie chodziło tu o brak śmieci, co zresztą nie było prawdą.
Przeszedł przez mostek, wzrokiem szukając kaczek leniwie walczących z powolnym nurtem. Dzisiaj najwyraźniej dawały się dokarmiać gdzie indziej. Bohuna nie spuścił ze smyczy. Nie wybrał też głównej ścieżki, gdzie właśnie ciągnął go pies, ale mniejszą, prowadzącą w zarośla. Szedł nią już drugi raz tego dnia. Nie miał takiego zamiaru, a jednak nogi same zaprowadziły go nad brzeg jeziora.
Późnym wieczorem w lesie, daleko od latarni, było naprawdę ciemno. Za najbliższym pasem drzew nie mógł już niczego dojrzeć. Była tylko czerń. W mieście nie dało się doświadczyć takiego mroku. Dlatego tak się przestraszył, gdy nagle coś białego mignęło mu między zaroślami. Dojrzał to kątem oka, a trwało to może sekundę. Tyle jednak wystarczyło, by Sebastian cały się spiął. Zdziwił się, że najwyraźniej Bohun niczego nie wyczuł, wciąż zajęty obwąchiwaniem pozostałości ogniska.
Dzik. To jako pierwsze przyszło Sebastianowi do głowy. Słyszał, że bardzo namnożyły się w okolicy. Podobno zupełnie przestały się bać ludzi i nocami przychodziły na osiedlę, by szukać resztek w kontenerach na śmieci, które przewracały. Sam nigdy żadnego nie spotkał, ale czasami rano widział przewrócone śmietniki.
Wilk. To jako drugie przyszło mu do głowy. Temu nie dawał jednak wiary. Wilki nie miały w zwyczaju zbliżać się do ludzkich siedzib, jeśli nie cierpiały głodu. Coś takiego przynajmniej pamiętał z lekcji przyrody. I nie miały również w zwyczaju atakować ludzi w przeciwieństwie do dzików.
Teraz zobaczył to już wyraźniej. Dwa jarzące się w ciemności białe punkty. Nieruchome i skupione na nim. Zbliżały się, a on się instynktownie cofał. Powoli, krok po kroku. Gdy ciemność wreszcie wypuścił tę istotę ze swych szponów, w pierwszym odruchu Sebastian miał ochotę się roześmiać. Jednak tego nie zrobił. Wcale nie poczuł też ulgi, mimo że stał przed nim zdziwaczały przyjaciel Montera. Apacz.
Był więc sam w środku lasu z człowiekiem, od którego kompletnie nie wiedział, czego się spodziewać. Chłopak wciąż stał parę kroków od niego, nad brzegiem jeziora i wbijał w niego wzrok swoich zielonych oczu. Teraz Sebastianowi wydawały się nienormalnie duże i okrągłe. Wręcz nieludzkie, a bardziej pasujące dzikiemu zwierzowi. Tak jasne, że wydawały się świecić własnym światłem.
Pierwszy raz spotkali się tylko we dwóch. Poprzednio zawsze towarzyszyła im ta dzika zgraja, którą Sebastian poznał w busie. Co prawda, był tu jeszcze jego pies, ale teraz skrył się za swoim panem. To tylko bardziej podsyciło zdenerwowanie Sebastiana. Bohun nie bywał strachliwy. Apacz nic nie powiedział, więc i on tego nie zrobił. Teraz nie towarzyszył im Monter, więc nic nie rozpraszało jego myśli, mógł tylko skupić się na chłopaku stojącym przed nim.
Dopiero teraz przyjrzał mu się uważniej. Zapamiętał go jako najniższego z całej grupy, ale najwyraźniej Apaczowi daleko było nawet do metra siedemdziesięciu. Ta konkluzja jednak wcale nie przyniosła Sebastianowi poczucia chociażby częściowej ulgi. Wręcz przeciwnie. W połączeniu z tą rudą, rozwichrzoną czupryną i tymi wielkimi, zwierzęco błyszczącymi ślepiami przywodził na myśl jakiegoś pierwotnego człowieka. Coś, co zrodziło się w wyniku spółkowania homo sapiens z neandertalczykiem. Coś prymitywnego i niebezpiecznego, co kierowało się instynktem.
Miał taką dziwną aurę. W oczach Sebastiana, może przez mrok, kontury jego sylwetki się rozmazywały i stapiał się z lasem za sobą. Jakby do niego należał.
Co to za brednie? – spytał sam siebie Czerniecki, gdy uświadomił sobie, jakie irracjonalne rzeczy przyszły mu do głowy.
– Co tu robisz o tej porze? – spytał, by przerwać tę idiotyczną ciszę między nimi. Przypomniał sobie, że Apacz pracował na nocnych zmianach jako ochroniarz. – Idziesz do roboty?
Chłopak pokręcił jedynie przecząco głową. Sebastian nie doczekał się innej odpowiedzi. Sapnął sfrustrowany.
– Więc co…
Nie skończył, bo nagle Apacz zbliżył się do niego i chwycił oburącz za materiał jego koszulki. Zmusił Sebastiana do pochylenia się ku niemu. Miał zadziwiająco dużo siły. Czerniecki wyszarpnął się jednak, gdy poczuł na swojej szyi liźnięcie, a potem dotyk zębów.
– Pojebało cię?! – warknął, dłonią sięgając do miejsca, które niemal zostało ugryzione. – Naprawdę jesteś pojebany.
Apacz nie zareagował w jakikolwiek sposób, poza przechyleniem głowy w bok, co jeszcze bardziej upodobniło go do zwierzęcia.
– Nie masz zapachu – powiedział. – Powiedział, że będziesz wyzwaniem, a ty nie masz swojego zapachu. Zdominował cię.
Sebastian zamrugał oczami, całkowicie zbity z tropu. Nie rozumiał, co właśnie miało miejsce. Zacisnął mocniej palce na smyczy Bohuna, który wciąż stał za nim.
– Nie masz zapachu.

*Utwór folkowego zespołu „Jar”

8 komentarzy:

  1. Hejka,
    o matko.. kochana nie wiesz jaki przeżyłam szok... zaczęłam czytać to opowiadanie hohoho i jeszcze trochę... (z jakieś trzy, cztery rozdziały miałam przeczytanie), ale potem no niestety musiałam przerwać, a teraz wracam i och nie ma... już miałam pisać, gdzie się podziało to opowiadanie, ale po szukałam i znalazłam się właśnie tutaj... trochę głupio, że podzieliłaś tak na części, ale trudno...
    ale z racji tego, że od początku znów czytam, i w razie gdybym znów miała zniknąć, a komentarze to też mi służą abym mogła w miarę wdrożyć się w historię po długim czasie, więc teraz rozdział pierwszy...
    tak samo myślałam za pierwszym razem jak i teraz, że zapowiada się naprawdę bardzo intetesujaco historia, ciekawi mnie co spowodowało taką zmianę w Sebastianie bo on z początku i z końca to wielka przepaść... ale już polubiłam naszego Sebastiana...
    jeszcze tak zapytam, czy inne historie (na tym blogu) można tak normalnie czytać czy trzeba znać inny tekst wcześniej... (chodzi mi o to czy są zależne od czegoś), tam zaczynam po woli czytać "Texas brothers"
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie i cieplutko Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć,
      postanowiłam uporządkować trochę bloga jakiś czas temu. Na Texas Brothers zostawiłam opowiadania, które dzieją się w tym samym uniwersum. "Trzy światy" trafiły tutaj, ale wstawiłam wersję po poprawkach z ebooka. Dlatego podzieliłam na 4 części. Ogólnie, skończone opowiadania, w tym "Texas Borthers" polecam czytać jako ebooki, a nie rozdziały na blogu, bo jest mniej byków :D Wszystkie są za darmo dostępne na beezar: https://www.beezar.pl/p/monomu

      Ogólnie, opowiadania na blogu Texas Brothers stanowią jedną serię. Najlepiej czytać po kolei, jak jest w ściągawce. "Rahzel" z tego bloga luźno nawiązuje do pewnych wątków z "Atsah" z serii Texas Brothers, ale główni bohaterowie są zupełnie inni. Nie trzeba ich znać.
      "Klątwa krwi" to opowiadanie fantasy zupełnie z innej beczki.

      Co do pierwszego rozdziału "Trzech światów" - skąd ta różnica w zachowaniu "tego" i "tamtego" Sebastiana? Nie zdradzając za wiele, ekipa Montera bardzo namiesza w jego życiu. Dla niektórych skutki będą tragiczne.

      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hejka,
    i rozdzialik drugi za mną...
    wspaniały rozdział, oby pies się znalazł, ale miło, że chłopaki się pojawili i pomagają szukać Bohuna, apacz to skojarzyl się z indianinem po tym szukaniu... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stąd i przezwisko "Apacz" :) O jego talencie do tropieniu będzie jeszcze sporo i wyjaśni się przy tym, czemu taki z niego dzikus. Nie no, ja jestem z teamu psy. Jasne, że się znajdzie ;)
      Dzięki z komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    i rozdział trzeci już...
    super, no i znalazł się nam pies, ciekawe czy Apacz dojdzie do tego co miało tam miejsce ;) może wyniucha... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczka :) Zadzwia mnie ta sumienność w czytaniu jednego rodziału co miesiąć. Jak w zegarku prawie :) No Apacz ma bardzo wyczulone zmysły, wręcz nieludzko, powiem, ale ma dość duże problemy z interpetacją bodźców, które do niego docierają.
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  4. Hejka,
    i rozdział czwarty teraz...
    wspaniały ;) podoba mi się Sebastian i to że wlasnie chce stworzyć swój własny świat... zerwał z Grzesiem choć mówiąc szczerze żal mi go...
    cieszę się, że zadziwia Cię ta moja sumienność, choć bym wolała aby był jeden rozdział na tydzień a nie na miesiąc ;) ale jest jak jest... choć teraz szybciej :D
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Postać Grzesia stworzyłam na podstawie sąsiada z akademika, którego bardzo lubiłam, więc też mi go było żal ;)
      Dzięki za tą sumienność i pozdrawiam!

      Usuń