Rozdział
1
Nieprzytomnego,
zakrwawionego mężczyznę znalazł jeszcze przed wschodem słońca
biegacz, który jak co dzień wybrał się na jogging przed pracą.
Zapewne by go przegapił, gdyby nie zatrzymał się przed koszem na
śmieci, do którego zamierzał wyrzucić gumę do żucia.
Oczywiście, jak przystało na porządnego obywatela, natychmiast
zadzwonił na numer alarmowy. Zgodnie z poleceniami zbadał funkcje
życiowe mężczyzny, a potem czekał na przyjazd służb.
Dwie
godziny później na komendzie, która miała pod opieką ten rejon,
pojawił się człowiek twierdzący, że może znać napastnika. Był
młodym, przystojnym mężczyzną. Policjantowi, który go przyjął,
przypominał jednego z tych specjalistów, jakich można było
zobaczyć na bilbordach i ulotkach różnych prywatnych przychodni
medycznych, czy gabinetów medycyny niekonwencjonalnej i estetycznej.
Jasne, gęste włosy miał zaczesane do tyłu. Jego zdrowa,
pozbawiona przebarwień skóra na policzkach była gładko ogolona, a
jego zęby, choć na pewno prawdziwe, były tak proste i białe, że
przypominały protezę.
Mężczyzna
nazywał się Sebastian Czerniecki i wyemigrował do Szwecji trzy
lata temu. Pracował jako optyk w jednym z lokalnych zakładów
okulistycznych.
– Czer...
– zaczął policjant, próbując odczytać nazwisko z dowodu
osobistego, ale już w trakcie wiedział, że nie uda mu się
poprawnie go wymówić. Uniósł więc wzrok na swojego petenta, a w
jego spojrzeniu kryła się niema prośba o pomoc.
– Czerniecki
– podpowiedział Polak, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
– Tak.
Zgłosił się pan, ponieważ uważa, że może znać człowieka,
który napadł na... – Policjant spojrzał na monitor. – Na Hansa
Knutssona. Skąd pan w ogóle wie o tym incydencie? Na lokalnych
portalach internetowych nie zamieszczono jeszcze żadnych informacji.
– Rano
minąłem się w klatce schodowej z Larsem, moim sąsiadem. To on
zadzwonił na policję. Opowiedział mi o tym, co się wydarzyło, a
ja po opisie skojarzyłem, że to może być Hans. Był wczoraj u
mnie w nocy. W celach towarzyskich.
Policjant
zachwycił się płynnością, z jaką mężczyzna posługiwał się
szwedzkim. Świat byłby o wiele prostszy, gdyby wszyscy imigranci, a
szczególnie ci z Afryki, tak łatwo się asymilowali, pomyślał. Tą
uwagą nie mógł podzielić się z nikim głośno.
– Skąd
się panowie znają?
– Pracujemy
razem. Po pracy zaprosiłem go do siebie. Wyszedł trochę po
północy. Miał iść pieszo do swojego mieszkania. Mieszka
niedaleko, za parkiem.
– Od
tamtej pory, gdy opuścił pańskie mieszkanie, kontaktował się z
panem w jakiś sposób? Dzwonił albo pisał?
– Nie.
– A
słyszał pań coś po jego wyjściu? – dopytał policjant. – Na
przykład krzyk?
– Nie,
nic takiego nie słyszałem.
– No
dobrze. Dlaczego uważa pan, że może znać napastnika?
Polak
wyraźnie się spiął. Jego idealnie białe zęby przestały
oślepiać policjanta, gdy zacisnął wargi. Poprawił się na
krześle.
– Myślę,
że to może być ktoś, kto przyjechał za mną z Polski –
przyznał. – Myślę, że mógł obserwować moje mieszkanie.
Kilka
lat temu
Sebastian
Czerniecki czekał na przystanku na busa, który zawiezie go do jego
rodzinnego wypizdowa. Był dopiero początek czerwca, a nieznośny
upał już lał się z nieba. Z założonymi na uszy słuchawkami
kalkulował, ile będzie go kosztował warunek z materiałoznastwa.
Dużo hajsu, pomyślał strapiony. Za dużo. Przydałoby się
zaliczyć przynajmniej zajęcia projektowe, bo już nie miał
złudzeń, że uda mu się z egzaminem. Jednak dzisiejsze spotkanie z
drugim terminem zaliczenia znacząco skurczyło jego nadzieje. Czuł
ogromne zniechęcenie na myśl, że w przyszłym roku będzie musiał
jeszcze raz przechodzić to piekło na zajęciach projektowych. Jego
rozmyślania przerwało wyjechanie zza zakrętu busa, na którego
pomachał ręką.
Oprócz
rozczarowanego rzeczywistością studenta w bardzo kiepskim humorze
na busa czekały jeszcze dwie inne osoby. Kiedy Sebastian miał już
otwierać drzwi, wcisnęła się przed niego korpulentna dziewczyna.
Pierwsza wsiadła do starego, zapewne ściągniętego z Niemiec,
gdzie miał iść na złomowanie, busa i zajęła ostatnie z wolnych
miejsc siedzących. Sebastian przeklął pod nosem i zapłacił u
kierowcy za przejazd. Nie miał innego wyboru, więc przeszedł na
koniec pojazdu, jedną ręką chwycił się oparcia siedzenia i
pogłośnił w telefonie muzykę. Przedtem upchał jeszcze swoją
torbę na półce pod sufitem. Dostrzegł wtedy, że pod pachami ma
plamy potu. Skrzywił się. Dzień jest coraz lepszy, sapnął w
myślach.
Gdy
bus włączył się do ruchu, lekko nim zarzuciło. Przeprosił
drugiego ze stojących pasażerów, ponieważ na niego wpadł, a
potem przymknął oczy. Zatopiony w „Balladach”* Kata zamierzał
przetrwać podróż do rodzinnego miasta. Może nie całą, bo płyta
miała tylko pięćdziesiąt pięć minut długości, a jeśli korki
będą małe, dojadą za jakieś półtora godziny. Później coś
wymyśli, uznał.
Cudownie,
parsknął w myślach po kilkunastu minutach jazdy w tym nieznośnym
ścisku i smrodzie. Po prostu cudownie. Powinien się przyzwyczaić,
ale jakoś nie mógł. W busie bez klimatyzacji było jakieś
czterdzieści stopni. W takiej temperaturze i w takim ścisku, jaki
tu panował, ludzie zaczynali śmierdzieć. Szczególnie ci starzy, a
głównie oni wracali od lekarza wczesno popołudniowym kursem na
swoje zadupie. W busie panowała do tego potworna duchota, a przez
stare zawieszenie na każdej nierówności niemiecki grat podrzucał
swoimi pasażerami tak, że po kilkunastu minutach Sebastianowi
zrobiło się niedobrze. Jednak to nie było nic nowego, nic
niezwykłego. Przetrzymałby codzienną mękę w ciszy, jak robił to
zazwyczaj, ale dzisiaj jeszcze jeden, niespodziewany element drażnił
jego nerwy. Spojrzał w jego stronę zirytowany.
Na
końcu busa siedziało czterech gości. Byli bardzo głośni, ich
głosy przebijały się nawet przez skrzek elektrycznych gitar w
słuchawkach Sebastiana. Rozwalili się na tylnych siedzeniach jak
panowie świata i głęboko w poważaniu mieli pozostałych
pasażerów. Śmiali się i przekrzykiwali, a co drugie słowo, które
opuszczało ich gardła, było przekleństwem. Najbardziej irytujący
był najmniejszy z całej zgrai. Wyglądało na to, że jego kumple
go podpuszczali, a on reagował za każdym razem kolejną falą
przekleństw. Gestykulował też przy tym bardzo mocno.
– No
pierdol się, Monter! – zawołał już po raz któryś, kierując
te słowa do mężczyzny obok, a pozostała trójka się roześmiała.
Nikt
z pasażerów nie zareagował. Zapewne przez to, że czwórka
rozwalonych na tylnych siedzeniach busa mężczyzn mogła pochwalić
się groźną aparycją. Wszyscy byli w skórach nabitych ćwiekami,
mimo tych nieznośnych upałów. Ten najmniejszy, a zarazem
najgłośniejszy, miał nawet glany.
Sebastian
obserwował ich ukradkiem. Coś mu mówiło, że ich spodnie i kurtki
to była ręczna, samodzielna robota. Obok kurdupla, którego rudawa,
nieujarzmiona fryzura upodobniała go do lwa lub orangutana, siedział
znacznie wyższy facet, brunet o długich, falowanych włosach.
Wyglądało na to, że to on miał ksywę Monter. Po drugiej stronie
pokurcza siedział ogolony na zero gościu. Miał dość długą
bródkę przeplecioną w kilku miejscach gumkami recepturkami. Obok
niego siedział najspokojniejszy z całej bandy, w ogóle się
nieodzywający facet. Miał niesamowicie długie, bo chyba sięgające
pasa włosy w kolorze miodowego brązu. Jego kości policzkowe były
bardzo wyraźnie zarysowane, co wynikało z jego chorobliwej wręcz
chudości.
Gdyby
nie to pieprzone zaliczenie z materiałoznastwa, pewnie jakoś by to
przetrwał. W każdy inny dzień, ale nie dzisiaj. Kiedy do jego uszu
dotarła kolejna wiązanka przekleństw tego kurdupla skomentowana
głośnym rechotem pozostałej trójki, wybuchnął:
– Czy
wiecie, że człowiek jest stworzeniem społecznym, a życie w
społeczeństwie wymaga dostosowania się do pewnych norm? Przede
wszystkim dobrze byłoby zacząć od nieuprzykrzania innym życia,
czyli mówiąc po waszemu, od zamknięcia mordy.
Wielkie,
zielone i przekrwione oczy, co zapewne łączyło się ze stanem
nietrzeźwości ich posiadacza, skupiły się teraz na nim, a ich
intensywne spojrzenie wierciło w nim dziurę. Cała czwórka ucichła
i patrzyła na niego, jednak to wzrok kurdupla sprawił, że
Sebastian zaczął żałować swoich słów.
– Bo
co? – warknął tamten. – Bo ja niby jestem głupi? A pan taki
mądry, panie doktorowy?
„Panie
doktorowy”, powtórzył w myślach Sebastian, zastanawiając się,
co to miało znaczyć. Po chwili uświadomił sobie, że dziś nie
założył soczewek, więc na nosie miał okulary o bardzo grubych
szkłach. Jego wada wzroku rosła aż do osiemnastego roku życia,
kiedy to zatrzymała się na minus siedmiu dioptriach. W prymitywnym
umyśle kurdupla zapewne czyniło go to „panem doktorowym”.
– Nie
wiem, czy na co dzień jesteś głupi, czy nie, bo cię nie znam –
odparł. – Wiem za to, że teraz zachowujesz się jak idiota.
– Więc
nie jestem głupi? – spytał podejrzliwym tonem chłopak.
– Tego
nie wiem – powtórzył Sebastian, marszcząc przy tym jasne brwi.
Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierzała ta konwersacja.
Rudy
kurdupel patrzył się na niego jeszcze przez chwilę, po czym
niespodziewanie szeroko się uśmiechnął.
– A
chcesz się dowiedzieć, panie doktorowy? – spytał i przysunął
się bardziej w stronę łysego gościa. Poklepał miejsce obok
siebie w zapraszającym geście.
Sebastian
dopiero teraz dojrzał, że w czwórkę zajmowali pięć siedzeń.
Zawahał się przez chwilę. Nie bardzo miał ochotę spędzać w
towarzystwie tej zgrai kolejną godzinę. Jeszcze bardziej jednak nie
chciało mu się stać do końca podróży, wciąż było mu
niedobrze. Postanowił więc skorzystać z propozycji. Wcisnął się
między kurdupla i jego kumpla. Od razu owiała go mieszanka zapachu
skórzanych ubrań, papierosów, potu i jakiegoś taniego jabola.
– Sorry
za niego – odezwał się niespodziewanie brunet i poklepał swojego
żywiołowego kolegę po rudej czuprynie. – On już tak ma. Jestem
Monter, a to Apacz. Ten łysy to Glaca. Zaś ta sierotka w kąciku to
Mona.
Chudy
chłopak w tych niesamowicie długich włosach pokazał mu środkowy
palec, ale się nie odezwał.
– Sebastian
– rzucił Czerniecki i posłał ulotne spojrzenie facetowi, który
najwyraźniej był przywódcą tej zdziczałej bandy.
Monter,
czy jak mu tam było, dostał w jego osobistym rankingu cztery i pół
gwiazdki. Kawał przystojnego skurwiela.
– Spoko,
tylko już tak nie kurwuj – rzucił do rudego.
– Ha,
sam właśnie przekląłeś! – odparł bojowniczo chłopak. – Ale
dobra, będę grzeczny, jak zdradzisz, co ci tam burczało w tych
słuchawkach.
– Hm?
Ach, „Legenda wyśniona”.
– Klasyka
– ucieszył się kurdupel. – No to szanuję, panie doktorowy.
– Nie
jestem doktorem.
– Ale
tak gadasz! I te bryle!
– Apacz,
przymknij się – wtrącił się Monter, po czym rzucił do
Sebastiana: – Po jakimś czasie idzie się przyzwyczaić do jego
pieprzenia.
Sebastian
wahał się, czy w ogóle ciągnąć tę rozmowę, ale coś musiał
robić przez godzinę, a jedna rzecz go strasznie nurtowała.
– Skąd
wy w ogóle wracacie busem o czternastej? – zapytał. – Rano
mogliście iść co najwyżej na prymarię.
– Na
co? – zdziwił się Apacz.
– Byliśmy
wczoraj na Acidach**, a potem walnęliśmy o parę za dużo jaboli i
przekimaliśmy w parku – wytłumaczył Monter z rozbrajającymi
szczerością oraz uśmiechem.
– I
was nie zgarnęli?
– Był
mecz, więc psy pewnie rozganiały kiboli po lasach – wtrącił ten
łysy, na którego wołali Glaca.
– To
stąd te aromaty – rzucił Sebastian, co zostało skomentowane
śmiechem.
Co
za bezproblemowe życie, pomyślał, patrząc po tych obdartusach.
Sam coraz częściej miał ochotę rzucić „to wszystko”,
zaczynając od studiów, a kończąc na Grzesiu, w pizdu, ale
wiedział, że nigdy się nie zdecyduje. Był zbyt odpowiedzialny i
za bardzo się przejmował.
Nigdy
nie był na żadnym koncercie, poza tymi na różnych festiwalach,
jak „dni miasta”, czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej
Pomocy, więc zapytał o to, jak było. Później gadali jeszcze
więcej o muzyce i nim się zorientował, byli już na miejscu, czyli
dawnym przystanku PKS, gdzie teraz zatrzymywały się busy.
– To
siema – rzucił obleczonej w czarne skóry ekipie po wylądowaniu
stopami na płycie przystanku.
Bez
oglądania się za siebie ruszył w kierunku osiedla
kilkunastopiętrowych wieżowców z wielkiej płyty. Odwrócił się
zaskoczony, gdy usłyszał głośne „No zostaw pana doktorowego”.
Ujrzał, jak Monter chwytał za kołnierz Apacza, który najwyraźniej
chciał podążyć za Sebastianem. Czerniecki po godzinie spędzonej
wspólnie był już przekonany, że coś z głową tego kurdupla było
wyraźnie nie w porządku. Może przy porodzie doznał lekkiego
niedotlenienia mózgu albo ojciec okładał go cegłówką po
czerepie, gdy był dzieckiem. W każdym razie, był lekko szajbnięty.
Sebastian
pokręcił głową, poprawił torbę na ramieniu i już bez oglądania
się za siebie ruszył w stronę domu. Z jakiegoś powodu był w
znacznie lepszym humorze niż jeszcze półtora godziny temu.
Gdy
otworzył drzwi do czterdziestometrowego mieszkania, w którym kisiła
się jego czteroosobowa rodzina, nie było jeszcze szesnastej.
Zdziwił go widok ojca obierającego ziemniaki w kuchni. Po chwili
przypomniał sobie, że od dzisiaj miał przecież urlop. Matka
siedziała w głębi i raczyła się kawą. Stary był pewnie cały
dzień w domu, więc nie wypiła dzisiaj nawet jednego piwa.
Sebastian uśmiechnął się na tę myśl nieznacznie. Na pytanie o
to, jak poszło, odpowiedział jedynie, że spoko i zamknął się w
swoim pokoju. Rzucił torbę w kąt i położył się na tapczanie.
Jego pokój był wręcz klaustrofobicznie mały, a meble nie należały
do jednego kompletu. Biurko był zupełnie nowe, a komoda pewnie
pamiętała PRL. Tapeta zaczęła też odchodzić w kilku miejscach.
Na
obiad był gruby i twardy schabowy z ziemniakami podlanymi tłuszczem
po smażeniu mięsa. Ojciec nazywał to „wiejskim żarciem dla
prawdziwych mężczyzn”. Sebastiana naprawdę brzydził ten
przepalony olej, ale nigdy tego głośno nie powiedział. Nie chciał
dawać ojcu powodu do wątpienia w to, że jest „prawdziwym
mężczyzną”. W czasie obiadu pomyślał tylko, że to smutne, jak
prymitywne jest ich życie.
Wieczorem
postanowił iść do Grzesia. Wziął szybki prysznic bez moczenia
włosów. Przebrał się w spodnie przed kolano w kolorze khaki i
czarną koszulkę z „Kapitanem Bombą”. Na bose stopy wzuł
tenisówki. Przejście do bloku Grzesia zajęło mu może jakieś
pięć minut.
Grześ
był sam. Jego matka wyszła na spotkanie ze znajomą. Gdy Sebastian
pochylił się, by ściągnąć buty, uśmiechnął się krzywo. Jego
twarz zasłaniały teraz rozpuszczone włosy, więc nie podpadnie
Grzesiowi. Rozbawiło go dezaprobujące spojrzenie, jakim obdarzył
go przed momentem jego chłopak, gdy spostrzegł, że Sebastian nie
ma skarpetek.
Przeszli
do pokoju. Miał dokładnie takie same wymiary jak ten Sebastiana,
ponieważ ich mieszkania były swoimi wiernymi, choć trochę
krzywymi kopiami z wielkiej płyty. Przynajmniej jeśli chodziło o
rozkład pomieszczeń i metraż. U Grzesia próżno było szukać
pociemniałych boazerii na ścianach i wydeptanych wykładzin, które
królowały u Sebastiana. Mieszkanie było bardzo ładnie urządzone
i niedawno wyremontowane. Mama Grzesia miała bardzo dobry gust. No i
spore alimenty od byłego męża, lekarza.
– Muszę
jeszcze doszlifować projekt – zawiadomił Grześ i usiadł na
swoim obrotowym krześle.
Od
razu wrócił do rysowania czegoś bliżej nieokreślonego w
AutoCadzie. Studiował wzornictwo przemysłowe na Akademii Sztuk
Pięknych. Sebastian odmruknął coś niewyraźnie i położył się
na równo zaścielonym łóżku. Uśmiechnął się do siebie, bo po
chwili otrzymał komentarz, którego się spodziewał:
– Twoje
włosy znowu będą wszędzie – rzucił Grześ, na moment
odlepiając wzrok od monitora. – Może byś obciął? Nie wiem w
ogóle, po co je nosisz.
Sebastian
był rasowym niebieskookim blondynem. Ktoś mu kiedyś powiedział,
że gdyby nie czesał i nie golił się przez kilka dni, wyglądałby
zupełnie jak Kurt Cobain. Nie była to niestety prawda, bo gdy tylko
próbował wyhodować przyzwoity zarost, ten rósł ohydnymi, rudymi
kępkami. Włosy, które sięgały mu już za ramiona, zapuszczał,
bo po prostu uznał, że będzie dobrze w nich wyglądał. I efekt,
który uzyskał, bardzo mu się podobał. Mniej zachwycony był
Grześ, a to co uwierało go najbardziej, to długie, jasne włosy,
które zaczął znajdywać chociażby na swojej ciemnej pościeli. To
zaś bardzo drażniło jego pedantyczną duszę.
– A
może nie? – odparł jedynie Sebastian i prześlizgnął się
wzrokiem po sylwetce Grzesia.
Po
raz któryś doszedł do wniosku, że nic go nie kręci w tym
chłopaku. Za to kilka rzeczy, które z początku go bawiły, później
irytowały, teraz zaczęły być dla niego wręcz odpychające.
Przede wszystkim ta obrzydliwa, hipsterska broda drwala. Grześ
codziennie rano i wieczorem czesał ją specjalną szczotką z
włosiem dzika, która nie zaciągała mu naskórka. Robił to zaś
prawie z namaszczeniem. Pielęgnował ją trylionem kosmetyków, na
które wydawał śmieszne wręcz sumy. Cały był też obrendowany,
zaczynając od pastelowej koszuli z krótkim rękawem, a kończąc na
bieliźnie od Calvina Kleina. Rzucał się na wszystko, co było
akurat na topie. Był też bardzo niski, chyba gdzieś wielkości
świrniętego kurdupla, którego Sebastian dzisiaj poznał, a przy
tym bardzo szczupły. Tę drugą rzecz zawdzięczał diecie
wegańskiej oraz karnetowi na zajęcia z fitnessu, na którą chciał
zaciągnąć również swojego chłopaka. Sebastian obronił się
tym, że sam regularnie pływa i to mu wystarczy.
Kiedyś
zastanowił się nad tym głębiej. Dlaczego w ogóle chodzi z
Grzesiem? Przeanalizował sobie wszystko dokładnie, a wniosek, do
którego doszedł, trochę go rozbawił, a trochę przeraził. Zawsze
utrzymywał, przekonywał sam siebie, że w liceum Grześ go jakoś
zafascynował. Teraz zaś wszystko widział dokładniej. Grześ był
po prostu jedynym pewnym trafieniem. Jedynym gejem, do którego
Sebastian miał stuprocentową pewność. I tak miał szczęście,
uznał, że spotkał kogoś takiego na tym zadupiu. Grześ co prawda
„rozkwitł”, dopiero gdy wyjechał na studia do dużego miasta,
ale już w szkole średniej był na tyle oczywisty, że Sebastian nie
wahał się, uderzając do niego.
Wniosek
był więc taki, że Grześ był po prostu pod ręką. „Smutne, ale
prawdziwe”***, pomyślał Sebastian. Nawet teraz był po prostu
najprostszym rozwiązaniem. Dzięki niemu nie musiał zagłębiać
się w świat, który niekoniecznie chciał poznać. Szczególnie
patrząc na Grzesia i jego „znajomych” z wielkiego miasta.
– W
ogóle, to wysłałem ci zaproszenie do zamkniętej grupy – rzucił
w pewnym momencie Grześ. – Mógłbyś poznać moich kumpli z ASP.
Nie odpowiedziałeś. Moglibyśmy kiedyś grupą iść na kawę.
Wiesz, jak skończy się sesja.
Właśnie
myślałem o tych twoich ciotkach, parsknął w myślach Sebastian.
Odmruknął coś niewyraźnego w odpowiedzi. Unikał tego, jak tylko
się dało.
– Jakiś
taki w niehumorze jesteś – zauważył Grześ. – Po co tu dziś w
ogóle przyszedłeś?
– A
jak sądzisz? – odparł Sebastian. – Skończ już to i chodź do
mnie.
– Jak
pójdziesz na stację benzynową. Nie mam prezerwatyw.
Sebastian
powstrzymał się przed zirytowanym westchnięciem.
– No
i co z tego? Zdradzasz mnie? – parsknął.
Grześ
spojrzał na niego karcąco.
– Myślisz,
że jesteś zabawny?
Sebastianowi
już się wszystkiego odechciało, nawet odpowiadać. Przewrócił
się na bok, twarzą w stronę ściany. Grześ też wrócił do
swojego zajęcia, bo zaraz w pokoju słychać było tylko tępe
dźwięki uderzenia palców w klawiaturę.
– Hej,
Seba? Obraziłeś się? – spytał po pewnym czasie chłopak lekko
zaniepokojonym głosem. – Wiesz, że jestem trochę... nie lubię,
jak jest kurz albo... Sam wiesz.
Najwidoczniej
Grześ nie mógł się wysłowić, więc Sebastian postanowił mu
pomóc. „Trochę pojebany”, dokończył za niego w myślach.
– Nie
jestem zły – odparł, nie otwierając oczu. – Po prostu mam
bardzo chujowy dzień.
– Nie
przeklinaj. Hej, Seba...
Wyczuł
wyraźne wahanie w głosie chłopaka. Odwrócił się i spojrzał na
niego z czymś na kształt nadziei.
– No?
– ponaglił, bo Grześ widocznie się wahał.
– Pójdziesz
ze mną w niedzielę do kościoła?
Sebastian
poderwał się do siadu jak trafiony piorunem. Tego już było dla
niego za dużo.
– No
kurwa! – zirytował się. – Tyle razy już o tym mówiliśmy!
– To
mówimy jeszcze raz.
– Nie,
nie mówimy!
Minutę
później zatrzaskiwał już za sobą drzwi mieszkania Grzesia.
Zbiegł z dziesiątego piętra, pokonując naraz po trzy schody.
Otrzeźwiło go trochę dopiero świeże powietrze. Właściwie nie
wiedział, dlaczego tak się zdenerwował. Przecież słyszał to
samo prawie przy każdym spotkaniu. Nauczył się wpuszczać to
jednym uchem, a wypuszczać drugim.
Roześmiał
się, gdy nagle przypomniał sobie, że Grześ był kiedyś
ministrantem. On, naczelny pedał ich wypizdowa. Wracając do domu,
puścił sobie jeden z nieśmiertelnych hitów Arki Satana. Ot tak,
dla przekory i własnej satysfakcji.
Do
domu wszedł tylko po to, aby zabrać Bohuna na spacer. Był to jego
pies, a zarazem najlepszy przyjaciel. Tak skundlony, że nie dało
się rozpoznać rasy, ale przez to nieśmiertelny. Miał już
dziesięć lat, a wciąż rozpierała go końska wręcz energia.
Sebastian postanowił iść na pobliską łąkę, która
rozpościerała się za rzeką. Jego osiedle leżało właściwie na
krańcu miasta. Dalej była już tylko łąką, na której kilka lat
temu wybudowano zakład produkujący jakieś podzespoły do
samochodów, las, a za nim miejskie kąpielisko.
Gdy
był już blisko mostku, ujrzał, że ktoś wyszedł spomiędzy
garażów i także zmierza w tę stronę. W innym wypadku Sebastian
nie zainteresowałby się w ogóle spacerowiczem, ale zdawało mu
się, że rozpoznał tego człowieka. Co prawda, teraz nie miał na
sobie nabijanych ćwiekami skór, a tylko szary bezrękawnik i czarne
spodenki przed kolana, ale w jego kierunku z całą pewnością
zmierzał Monter. Chyba też go rozpoznał, bo nagle przyśpieszył
kroku i pomachał do niego ręką. Po chwili patrzyli na siebie w
świetle latarni.
– Padało?
– zaśmiał się Sebastian, wskazując na mokre, dość mocno
kręcące się włosy mężczyzny.
– Wyschną,
jest ciepło. Wziąłem długą kąpiel, bo ktoś zarzucił mi, że
pachnę nieprzyjemnie – zaśmiał się Monter, pijąc do ich
rozmowy z busa. – Jednak moja suka nie mogła czekać.
Monter
miał na myśli pekińczyka, który teraz starał się dosięgnąć
nosem do tyłka znacznie większego Bohuna.
– Twój?
– spytał Sebastian, unosząc brwi.
Widok
gościa, który kilka godzin temu terroryzował pasażerów busa, z
pekińczykiem na różowej smyczy był dość abstrakcyjny i zmusił
go do zduszenia parsknięcia śmiechem, co słabo mu jednak wyszło.
– Dziewczyny
– odparł Monter w ogóle niewzruszony.
Wyglądało
na to, że ich psy zakończył skomplikowany rytuał przywitania i
postanowiły zawiązać sojusz.
– Nie
wiedziałem, że mieszkasz na tym osiedlu. Chyba nigdy cię nie
widziałem.
– Bo
nie mieszkam. Pilnuję mieszkania i psa mojej dziewczyny, bo
wyjechała ze starymi na wakacje.
– Aha
– odmruknął Sebastian mimo wszystko trochę zawiedziony, chociaż
na nic przecież nie liczył. Jednak umyty i pachnący Monter miał
już u niego całe pięć gwiazdek. – Zamierzałem się przejść
chwilę za mostek. Idziesz też?
– Spoko.
Możemy iść. Twoje wielkie bydle chyba nie ma ochoty zagryźć
mojej szczurzycy.
Przeszli
przez drewniany most i zaczęli iść szeroką, wyklepaną ścieżką.
W wakacje, w ciągu dnia, drogę te pokonywały prawdziwe tłumy.
Niecała godzina piechotą i można było rozkładać się na plaży
przy miejskim kąpielisku. Po lewej stronie ścieżki rozpościerała
się łąka, a po prawej rzadki lasek, złożony głównie z brzóz,
sosen i leszczyny. Spuścili swoje psy ze smyczy, a Monter rzucił im
patyk. Oba pobiegły za nim, chociaż „szczur” nawet nie miał
szans go unieść.
– To
studencie, jak sesja? – spytał Monter.
– Chujowo
– odparł Sebastian. – Nawet nie chcę o tym gadać. A ty co
porabiasz w życiu?
– Zacząłem
pracować zaraz po skończeniu technikum elektrycznego. Akurat
zakończyli budowę i zaczęli przyjmować. – Monter wskazał na
majaczący w oddali zakład. – Tak się elegancko złożyło.
– I
co tam robisz?
– No
jak to co? Jestem monterem. – Zaśmiał się.
To
strasznie rozbawiło Sebastiana. Zapewne przez ton, jakim powiedział
to chłopak.
– Ale
jak mam wolne, to jak najdalej od roboty.
Monter
skierował go lekkim szturchnięciem ramienia na boczną ścieżkę,
która prowadziła do lasu. Psy podążył ich tropem. Niebo było
dzisiaj przejrzyste, więc gwiazdy świeciły bardzo mocno. Dzięki
temu, pomimo późnej pory, Sebastian mógł nasycić oczy tym
niezwykle przyjemnym widokiem. Nie znał zbyt wielu facetów wyższych
od niego. Do tego Monter był bardzo dobrze zbudowany, co nie było
takie oczywiste, gdy miał na sobie te wszystkie skóry.
– Ten
niski – zaczął, aby o czymś gadać – Apacz, czy jakoś tak...
Czy on nie jest trochę... Trochę, trochę?
– Trochę
pieprznięty? No raczej. Chyba ma nawet na to jakiś papier –
odparł niewzruszony Monter. – Strasznie cię polubił, a jak się
na czymś zafiksuje, to nie ma zmiłuj. Już chyba oficjalnie
zostałeś Doktorowym.
– Nigdy
nie miałem ksywy – przyznał rozbawiony Sebastian.
Spostrzegł,
że właśnie zbliżali się do grupy drzew, która była dla niego
czymś w rodzaju pomnika. To, co tam zobaczył przed laty, stało się
kamieniem milowym w jego życiu. Czymś w rodzaju symbolu. Wahał się
chwilę, ale w końcu wypalił:
– Jak
byłem szczylem, często chodziłem tu na spacery, jak chciałem być
sam. Jak wracałem, mama zawsze pytała się mnie, czy widziałem coś
ciekawego. Chodziło o jakieś zwierzęta. Kiedyś powiedziałem jej,
że widziałem dwóch całujących się facetów. Stali między
tamtymi drzewami.
Monter
po raz pierwszy wydawał się trochę skonfundowany. Sebastian nie
potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Brunet uniósł brwi i
spojrzał przeciągle w stronę wskazanych zarośli.
– Na
serio? – zapytał zwykłym tonem. – I jak na ten news zareagowała
twoja rodzicielka?
I
to wszystko? – zdziwił się Sebastian. Poczuł jednak ulgę. Nie
umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego wypalił z czymś takim. Cieszył
się, że dostał tak obojętną rekcję. Nie chciał zakończyć ich
znajomości. Nawet chętnie jeszcze poprzedrzeźniałby się z tym
przypominającym małpę narwańcem.
– Załamała
ręce i powiedziała „biedne dzieci” – zaczął opowieść,
mimowolnie uśmiechając się do swoich wspomnień. – Myślałem,
że zaraz usłyszę jej interpretację kazania z ambony. Ale
stwierdziła, że pewnie nieszczęśnicy się przeziębią, bo już
prawie zima. A w domu nie mogą, bo rodzice. Na ławce nie mogą, bo
sąsiedzi. To muszą biedaki w lesie.
Monter
roześmiał się tak głośno, że pekińczyk zaszczekał swoim
wysokim, nieprzyjemnym dla ucha głosem.
– Niezłe!
– skomentował rozbawiony.
Zaraz
jednak spoważniał i przyglądnął się uważnie Sebastianowi,
który pod naporem tego spojrzenia poczuł się niepewnie.
– I
co? Chciałbyś teraz odegrać tę scenę ze mną?
Byłem
aż tak oczywisty, gapiąc się na niego jak krowa? – przeraził
się Sebastian. Powinien potraktować to jako żart albo zaprzeczyć,
ale jakoś nie mógł się do tego zmusić. Nie musiał, bo znów
odezwał się Monter.
– Sorry,
ale nie moje klimaty.
– No
raczej… – zaczął Sebastian, próbując na szybko wymyślić
jakąś klarującą sytuację ripostę, ale Monter przerwał mu w pół
zdania, przykładając niespodziewanie dłoń do jego ust.
– Bo
ja nie lubię półśrodków.
Oczy
Sebastiana były bardzo bliskie wypadnięcia z orbit. Gapił się na
chłopaka, a w jego głowie kotłowało się tysiąc myśli. Jego
umysł nie chciał dopuścić możliwości, że to dzieje się
naprawdę. Nie tu. Nie na tym zadupiu. Nie w realnym świecie.
A
jednak. Spojrzał w bok. Nawet teraz umiał wskazać drzewo, o które
opierał się tamten chłopak. Nie mógł tego widzieć, ale był
pewien, że się czerwieni. Chyba nigdy nie rumienił się przy
Grzesiu. Przez niego. Bo nigdy wcześniej to on nie był zdobyczą.
– Ja
też nie – odparł, gdy jego usta zostały uwolnione.
Nie
patrzył już na niego, tylko pierwszy ruszył ścieżką. Słyszał,
że Monter podążał tuż za nim. Zastanawiał się nad tysiącem
rzeczy. Jak to będzie wyglądało? Jak daleko zajdą? Nie miał
złudzeń, że to będzie coś więcej niż jednorazówka na świeżym
powietrzu. Chciał więc wycisnąć z tego, ile się dało.
Musiał
zaprzeć się o pień drzewa, gdy nagle został gwałtownie na niego
popchnięty. Skóra na dłoniach zapiekła go mocno, bo obtarł ją o
szorstką korę sosny. Nie minął moment, a on już czuł dłonie na
swoim kroczu. Pochylił głowę, jakby oddawał komuś ukłon i
patrzył, jak odpinają mu guzik i rozpinają zamek błyskawiczny. Po
chwili spodenki i bieliznę miał już przy kostkach. Wiedział, że
ma świetni tyłek. Zarówno wizualnie jak i namacalnie. Te wszystkie
pokonane długości basenu zaowocowały. Poczuł na pośladkach duże
i pewne w swoich ruchach dłonie. Usłyszał aprobujące mruknięcie.
Co
za chora sytuacja, pomyślał z krzywym, ale zadowolonym uśmiechem.
Ten zagajnik nie był zbyt gęsty, a on właśnie stał tyłem w
kierunku ścieżki i świecił bladym tyłkiem. Wręcz niemożliwie
go to ekscytowało. Oblizał wargi, gdy usłyszał metaliczny brzdęk
rozpinanej sprzączki paska.
– Otwórz.
Monter
podsunął mu zapakowaną prezerwatywę, którą musiał wygrzebać
gdzieś z czeluści kieszeni swoich spodni. Więc to tyle, pomyślał
Sebastian, odbierając ją. Nie czuł jednak pretensji, czy
niedosycenia. Był traktowany jak przedmiot, ale on to samo robił z
chłopakiem za nim. Obaj chcieli tego samego. To była milcząca,
obopólna zgoda. Chcieli się wykorzystać.
Sebastian
czuł niesamowitą ekscytację, bo to było dla niego coś zupełnie
nowego. Nieodkryty, dziewiczy ląd. Gdyby Grześ miał w sobie choć
połowę tej ikry, przeszło mu przez myśl.
Myśl
o jego chłopaku zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wyrzuty
sumienia zostawił sobie na później. Gdy podawał chłopakowi
nawilżaną prezerwatywę, odwrócił się i wreszcie spojrzał na
niego.
– Co?
Pocałować się? – spytał Monter, uśmiechając się przy tym
zadziornie. Trochę wręcz pyszałkowato. Najwyraźniej wyczytał z
miny Sebastiana nieme błaganie.
– Myślałem,
że nie chcesz przez swoją dziewczynę – odgryzł się chłopak,
posyłając mu taki sam uśmiech.
– Heh.
Monter
chwycił go za włosy i zmiażdżył jego usta w pocałunku,
jednocześnie dociskając się do jego ciała. Sebastian poczuł, jak
penis chłopaka ociera się o jeden z jego pośladków, by później
wsunąć się między nie.
– Moja
dziewczyna jest kilkaset kilometrów stąd – odparł Monter, gdy
uwolnił jego usta.
– I?
– I
to – kontynuował, nasuwając prezerwatywę – że ja trzymam się
zasad z tras koncertowych moich idoli. Sto kilometrów od domu, to
już nie zdrada.
– Wygodne
– skomentował Sebastian.
Zaparł
się mocniej o drzewo i szerzej rozstawił nogi, bo poczuł że penis
zaczął się w niego wsuwać. Starał się rozluźnić. Nie miał w
analu dużego doświadczenia. Pochylając głowę, patrzył przez
kosmyki jasnych włosów na swojego sztywnego penisa. Nawet się nie
dotknęli, przeszło mu przez myśl.
Monter
wsuwał się bardzo wolno. Systematycznie i uparcie pokonywał opór
ciała. Sebastian był mu za to bardzo wdzięczny. Zaparł się
ramieniem o pień i oparł na nim czoło, podając się ekstatycznej
torturze. Chyba słyszał świerszcze.
Nagle
idylliczną ciszę przerwał głośny dźwięk. To pekińczyk
zaszczekał. Monter zaśmiał się chrapliwie, owiewając jego kark
gorącym powietrzem.
– Suka
się niecierpliwi – rzucił rozbawiony, a odebrać to można było
na dwa sposoby.
Naraz
Sebastian znów przejechał dłonią po korze drzewa. Stęknął
zaskoczony, gdy ruchy chłopaka stały się gwałtowniejsze. Monter
rozgościł się w nim na dobre i postanowił im obu dać bezwzględną
w swojej formie przyjemność. Sebastian chwycił się za penisa i
zaczął masturbować żwawymi ruchami. Doszedł jako drugi
dopingowany dyszeniem ukontentowanego mężczyzny za sobą.
– No
i po sprawie – rzucił Monter pozbawionym jakiegokolwiek napięcia
głosem. Na zakończenie klepnął Sebastiana w umięśniony
pośladek. – Świetna dupa.
– Świetny
chuj – zripostował Czerniecki.
Gdy
już byli ubrani i stali naprzeciwko siebie, uświadomił sobie, że
nawet nie zna jego imienia. To doskonale wpisywało się w to, co
właśnie zrobili. Trzeba coś powiedzieć, uznał. Coś bez
znaczenia. Popatrzył pod nogi.
– Dzieci
będą mieć niespodziankę w dzień Sprzątania Świata – rzucił,
wskazując na zużytą prezerwatywę.
– Nauczą
się czegoś przydatnego, bo edukacja seksualna kuleje – odparł
Monter. Zaraz zmarszczył brwi. – Gdzie jest twój pies?
– Co?
Zaskoczony
Sebastian rozejrzał się dookoła. Pod ich nogami pałętał się
tylko pekińczyk. Zawołał kilka razy Bohuna, ale bez rezultatu.
Wyszli na główną ścieżkę, ale tu nawoływanie też nic nie
dało. Bohun przepadł jak kamień w wodę, do tego było już
całkiem ciemno.
– Matka
mnie zabije – rzucił Sebastian, nerwowo się oglądając. – A
jak wpadnie pod samochód?
– Teraz
nic nie zrobisz. Jutro rano go poszukamy. Ściągnę chłopaków. Na
pewno go znajdziemy albo sam wróci. Zobaczysz.
Sebastian
popatrzył na niego szczerze zdziwiony. Sądził, że chłopak będzie
chciał się od niego odciąć, a on proponował mu pomoc.
– Apacz
ma zwierzęcy instynkt, wytropi wszystko – dodał Monter.
*Ballady
– album polskiego zespołu Kat wydany po raz pierwszy w 1994 roku.
**Chodzi
o polski zespół metalowy Acid Drinkers
***Tłumaczenie
tytułu utworu Metalliki „Sad but True”.
Rozdział
2
Wrócił
do domu. Wysłuchał tego, co matka miała do powiedzenia na temat
jego braku odpowiedzialności. Sam czuł się źle z tym, że zgubił
Bohuna, więc nie próbował ripostować, jak to zazwyczaj miało
miejsce. Ojciec także się dołączył, chociaż przynajmniej raz na
tydzień powtarzał, że trzymanie psów w mieszkaniu w mieście to
głupota, a traktowania go jak członka rodziny było wręcz
kretynizmem, bo to tylko zwierzę stworzone przez człowieka, aby mu
służyło. Pilnowało zagrody, a nie służyło za maskotkę.
Teraz
jednak jego rodzice mówili jednym głosem. Może nie do końca, bo
matka bała się, że Bohun wpadnie pod samochód, a ojciec, że
ugryzie go lis zarażony jakimś świństwem. Ogólnie skończyło
się na konkluzji, że ich syn wciąż jest nieodpowiedzialnym
szczylem i jeszcze daleko mu do dorosłości. W duchu przyznał im
rację.
– A
co ty właściwie robiłeś na tym spacerze, że nie zauważyłeś,
jak zniknął? – spytała w pewnym momencie matka, ubierając buty.
Postanowiła,
że mimo później pory przejdzie się po osiedlu. Może uda jej się
go znaleźć. Naprawdę się martwiła. Sebastian, który miał już
zniknąć w swoim pokoju, nie odwrócił się w jej stronę, gdy
usłyszał pytanie. Nie miał tyle odwagi, aby spojrzeć jej w twarz,
kłamiąc.
– Po
prostu się zagapiłem – rzucił na odczepnego. – Jak tylko
wstanę rano, będę go szukał do skutku.
Zamknął
za sobą drzwi i padł na łóżko. Przejechał dłońmi po twarzy,
zaczepiając paznokciami o skórę. Jego serce znów zaczęło bić
jak szalone. Zrobił to! Naprawdę to zrobił! Co za nierzeczywista
akcja. Zupełnie jak w pornolu, parsknął w myślach. Nadal nie znał
jego prawdziwego imienia, numeru telefonu czy adresu. Może nawet już
nigdy się nie spotkają.
Zmarszczył
brwi na tę konkluzję. Trochę szkoda, przyznał przed sobą. To był
naprawdę dobry kawałek fiuta.
– Co
się ze mną dzieje? – szepnął w ciemność, która spowijała
jego malutki pokój. Jeszcze kilka godzin temu nawet nie
podejrzewałby siebie, że byłby zdolny zrobić coś takiego.
Jego
myśli popłynęły w kierunku, który musiały obrać. Nawet nie
próbował się przed tym bronić, bo wiedział, że nie było sensu.
Grześ. Nie był potworem, więc czuł wyrzuty sumienia. Nigdy
wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Nawet nie przeszło mu to
przez myśl, bo…
Właśnie,
dlaczego? – zapytał sam siebie. Dużo czasu spędził
zastanawiając się nad tym, chociaż tak naprawdę próbował
oddalić odpowiedź, którą dobrze znał. W końcu się jednak
poddał. Odpowiedź była prosta. Bo nie miał okazji. Ale czy to
była wyłącznie jego wina? Nie uważał tak. On po prostu poszukał
gdzieś indziej tego, czego nie otrzymywał od Grzesia.
Naszło
go więc kolejne pytanie. Czy powinien się przyznać i zerwać?
Rozważał wszystkie „za i przeciw”, leżąc tak bezruchu na
łóżku wciąż w wyjściowym ubraniu. Naprawdę wiele myśli
przewinęło się przez jego głowę, ale nie było to miejsca na
„Nie chcę go stracić, bo go kocham”. Ta druga część zawsze
była inna. Jego argumenty, które przedstawiał sam sobie, były
znacznie bardziej racjonalne.
Zebrał
się z łóżka i wyciągnął spod poduszki piżamę z zamiarem
udania się do łazienki, gdy już postanowił, co zrobi. Nic nie
powie Grzesiowi. Bo tak było znacznie łatwiej i wygodniej.
– Jesteś
świnią, Seba – wyszeptał do swojego odbicia w dużym,
poplamionym zieloną pastą do zębów łazienkowym lustrze.
Grześ
często wołał na niego „Seba”, a on tego nienawidził, bo
kojarzyło mu się z jakimś dresiarzem.
Wykąpał
się, najwięcej uwagi poświęcając przy tym przetłuszczonym
włosom i swoim miejscom intymnych, dokładnie je płucząc. Poczucie
ekscytacji znów go ogarnęło. Nie wiedział, jakie to dokładnie
hormony ogarnęły jego ciało, ale dziś wręcz się w nich topił.
Było
już bardzo późno, gdy wreszcie udało mu się zasnąć.
W
sobotę wstał jednak wcześnie, bo przed ósmą. Pierwotny plan
zakładał cały weekend wkuwania, ale przez wczorajsze wydarzenia
uległ korekcie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Sebastian musiał
znaleźć Bohuna, bo matce nie udało się to wczoraj wieczorem. Po
drugie, nie byłby zdolny się dzisiaj skupić nad skryptami i
notatkami. Gdy tylko się obudził, wspomnienia i ekscytacja z
ubiegłego wieczoru znów uderzyły w niego z pełną siłą. Wciąż
czuł się jak dzieciak pod choinką wśród stosu bożonarodzeniowych
prezentów.
Prosto
po śniadaniu i lekkim ogarnięciu się wyruszył na poszukiwania.
Nie wierzył, żeby Bohun naprawdę wpadł pod samochód. Był na to
za mądry, ale Sebastian martwił się już na poważnie. Jego psu
zdarzało się już kilka razy się zgubić, ale zwykle znajdował
się sam, czyli po paru godzinach od zniknięcia czekał przed
drzwiami klatki. Dziś jednak tak nie było. Po wyjściu z klatki
Sebastiana zastał standardowy widok – szare bloki, krzywo skoszona
trawa, jakieś krzaki, więcej bloków i pan Stasiek na ławeczce,
lokalny żul z nieodłączną puszką Żubra w zgrzybiałej łapie.
Sebastian
minął go, nie zaszczycając nawet „dzień dobry”. Przeciął
osiedle, zmierzając do punktu, z którego postanowił zacząć
poszukiwania, czyli mostku. Nieopodal niego, pomiędzy starymi
lipami, pętlę robiła stara alejka. Pozostałość po parku z
czasów przed wybudowaniem tu osiedla z wielkiej płyty. Zwykle
spotykała się tam lokalna dzieciarnia, więc pod zdezelowanymi
ławkami walały się stosy petów i butelek po piwie. Teraz do ich
powiększenia przymierzała się trochę starsza drużyna. Bo oto na
jednej z ławeczek Sebastian dojrzał trzy czwarte zdziczałej ekipy,
którą poznał ledwie wczoraj w autobusie.
Był
tam łysy Glaca, jego przeciwieństwo, czyli długowłosy Mona, no i
ten, na którym natychmiastowo skupił się wzrok Sebastiana, a tętno
przyśpieszyło, czyli Monter. Ten też go zauważył i pomachał do
Sebastiana, przywołując go. I to rozwiązało dylemat chłopaka,
czy ma udawać, że nie zauważył ekipy z wczoraj i po prostu ich
minąć, czy może podejść.
Skręcił
w alejkę i podszedł do nich z dłońmi wciśniętymi w kieszenie.
Na luzaku, bo uznał, że tak właśnie ma się to odbyć. To
wywnioskował z entuzjastycznego machania Montera. Sytuacja z
poprzedniego wieczora dziś już nie miała znaczenia. Dziś już nie
istniała i nie niosła ze sobą żadnych konsekwencji. Taki to był
układ i najwidoczniej odpowiadał im obojgu.
– Doktorowy
– Glaca przywitał się jako pierwszy, gdy Sebastian stanął przy
zajmowanej przez nich ławce.
Jego
długowłosy kolega jedynie kiwnął głową, po czym znowu zaciągnął
się papierosem.
– No
hej – rzucił Sebastian, próbując nie gapić się wyłącznie na
Montera, co nie było wcale takie proste. – Co tu robicie?
– No
przecież obiecałem, że pomożemy ci szukać twojej bestii –
odparł chłopak. – W końcu straciłeś ją z oczu przez nasze
randez-vous w krzaczorach.
Sebastian
z trudem zamaskował wyraz zaskoczenia. Spojrzał na kolegów
Montera. Ci tylko lekko się uśmiechnęli. No tak. Uznali to za
zwykły żart. Nawet nie przeszłoby im przez myśl, że to mogłoby
być coś innego. Monter dobrze o tym wiedział i igrał z nim
specjalnie.
– Nie
sądziłem, że to na poważnie – odparł luźnym tonem Sebastian.
– Nawet nie umawialiśmy się na żadną godzinę czy coś.
Monter
wzruszył ramionami, a Glaca podniósł jednorazówkę, która dotąd
leżała u jego stóp. Były w nim puszki z piwem.
– Za
to, to świetna wymówka, aby walnąć sobie jednego o poranku na
ławeczce – stwierdził, uśmiechając się.
Sebastian
otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale jednak tego nie zrobił.
Nie wiedział, co miałby powiedzieć. Pomyślał tylko, że to musi
być świetne uczucie mieć aż tak wyjebane na wszystko. Z automatu
pomyślał o Grzesiu i o tym, co ten zapewne robił w sobotni
poranek. O tej godzinie powinien już być po śniadaniu, jednym z
tych wege nawozów, które sam przyrządzał i próbował nimi paść
także jego, i właśnie zmierzał na siłownię.
Krzyknął
z zaskoczenia, co wywołało falę śmiechu, gdy nagle poczuł, jak
ktoś się na nim uwiesza. Odwrócił głowę. Rude kłaki podrażniły
jego nos.
– Doktorowy!
– ucieszył się Apacz, nie przestając naruszać jego przestrzeni
osobistej.
Kurdupel
jeszcze raz uściskał Sebastiana, jakby znali się od niepamiętnych
czasów, a później usiadł na ławce obok długowłosego Mony,
któremu bez pytania wyciągnął papierosa z ust i sam się nim
zaciągnął.
– Ale
jestem styrany! – jęknął, wyginając się do tyłu i
wypuszczając z ust obłok jasnego dymu.
– Jest
dziewiąta – zdziwił się Sebastian.
– Apacz
pracuje na nockach na ochronie w centrum handlowym – wytłumaczył
Monter, zbierając się z ławki.
Stanął
teraz koło Sebastiana. Jego przyjaciele nie mogli tego widzieć, ale
położył mu dłoń na pośladku. Blondyn posłał mu szybkie,
ukradkowe spojrzenie, próbując odgadnąć, co to miało znaczyć.
Może to jednak nie był jeszcze koniec. Może Monter chciał to
ciągnąć, póki jego dziewczyna nadal będzie „przynajmniej sto
kilometrów stąd”.
Sebastian
uśmiechnął się do swoich myśli. On też by chciał.
– No
to, Apacz – Monter znów zwrócił się do rudego, dzikiego
kurdupla – zainhaluj i golnij sobie, a potem zaprezentuj nam swoje
nadprzyrodzone zdolności.
– Nadprzyrodzone
zdolności? – zdziwił się Czerniecki.
– Zobaczysz
– podłapał Monter. – Apacz wytropi wszystko. Nic mu nie umknie.
Zupełnie nic.
Kilka
minut później zebrali się z ławki i po chwili zatrzymali się
przy mostku, po drugiej stronie którego rozciągała się łąka i
las, gdzie wczoraj zginął Bohun, kiedy jego pan miał „randez-vous
w krzaczorach”. Jak to zostało ujęte chwilę temu.
– Miałeś
takie same buty jak dzisiaj? – Apacz zapytał Montera, po czym
zaczął rozglądać się wokoło.
– Tak.
– Co
on robi? – zdziwił się Sebastian, podążając wzrokiem za
chłopakiem węszącym z nosem przy ziemi.
– Szuka
tropów.
– Co
takiego?
Rudowłosy
chłopak przekroczył most i chwilę przyglądał się wydeptanej w
ziemi, szerokiej ścieżce. Gdy się unosił, dłonią wskazał na
węższą dróżkę odchodzącą w bok, pomiędzy zarośla.
‒ Wczoraj
poszliście tam, co nie?
Zaskoczony
Sebastian uniósł brwi. Monter skomentował to przekornym uśmiechem.
Chyba dobrze się bawił.
‒ Dokładnie
‒ potwierdził.
Apacz
pokiwał głową i kucnął na ścieżce, analizując resztę
odcisków. Coś przy tym do siebie mówił, ale nie dało się
zrozumieć co. Po prostu mruczał coś pod nosem.
‒ Widzę
tropy twojego szczura i znacznie większego psa. ‒ Przywołał ich
gestem dłoni i ruszył pierwszy śladami. ‒ Chodźcie.
Wydawał
się tym całkowicie zaabsorbowany, jakby wszystko inne wokół
przestało mieć znaczenie. Wszyscy zgodnie ruszyli za nim. I tak,
szli w stronę zagajnika, dokładnie tam, gdzie Sebastian i Monter
mieli wczoraj swoje „randez-vous”.
Ten
drugi wydawał się w ogóle tym nie przejmować. Sebastian zerkał
na niego ukradkiem co chwilę, nie mogąc się powstrzymać i doszedł
do wniosku, że chłopaka wręcz bawiła cała ta sytuacja. A przede
wszystkim skrępowanie, które czuł Sebastian i najwyraźniej z
mizernym skutkiem próbował ukryć. Monter wciąż na niego zerkał,
a w jego roześmianym, błyszczącym spojrzeniu aż tańczyła
przekora i zadowolenie z siebie. Dobrze się bawił.
Oczywiście,
pierwszym, co zwróciło uwagę Apacza w tym feralnym zagajniku, była
wyrzucona, zużyta prezerwatywa. Szturchnął ją czubkiem buta i
wybuchnął śmiechem. Bardzo dojrzale, parsknął w myślach
Sebastian. Poczuł jednak skrępowanie.
– Krążył
tutaj – stwierdził, rozglądając się wokół – gdy wy byliście
tu przez dłuższą chwilę. Co robiliście?
– Łączyliśmy
się z Matką Naturą – odparł Monter. – Seba przylgnął do
drzewa, połączył się z nim, by pobrać od niego ki. Trochę to
trwało, jakiś kwadrans, ale po wszystkim czuł się spełniony i
wypełniony jak jeszcze nigdy.
Latające
dotąd we wszystkie strony wielkie jak u sarny ślepia rudego dzikusa
wreszcie zastygły w bezruchu, skupiając się na Sebastianie. Z tą
zmierzwioną, bujną jak u małpy grzywą, na tle lasu wyglądał jak
jakiś neandertalczyk z dzidą. Minę miał naprawdę przygłupią.
On
najwyraźniej nie zrozumiał podtekstu, ale inaczej sytuacja miała
się, jeśli chodziło o pozostałą dwójkę. Nic nie powiedzieli,
ale Sebastian czuł ich wzrok na sobie. Mrowił go od tego kark.
Czekał na to, co się wydarzy. A było to zupełnie nic, aż w
końcu, po dłuższej chwili, usłyszał za sobą chichot. To śmiał
się Glaca.
Sebastian
uśmiechnął się lekko pod nosem. Oni naprawdę mieli wyjebane na
wszystko.
– Twój
pies poszedł w tamtym kierunku – powiedział Apacz, wskazując
ścieżkę prowadzącą w gęstsze zarośla. – Tam jest jezioro.
Poszli
więc nad nie, a na miejscu się rozdzielili. Tu nie było już
wydeptanych ścieżek, jedynie trawa i trzcina wodna, więc Apacz nie
mógł stwierdzić z całą pewnością, w którym kierunku udał się
Bohun. Sam pierwszy zniknął gdzieś w zaroślach, widocznie
podekscytowany tropieniem. Sam przypominał przy tym psa. Glaca i
Mona dostali za zadanie okrążyć jezioro, idąc zgodnie z
kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Sebastian i Monter znów zostali
sami. Ruszyli w przeciwnym kierunku.
***
Weszli
w sosnowy las. Wyschnięte liście paproci szeleściły pod ich
stopami. Dopiero gdy nie dało się ich dojrzeć znad jeziora, Mona
usiadł na obrośniętym hubami i mchem pniaku. Sięgnął do
kieszeni dżinsów i już po chwili między jego wąskimi wargami
tlił się papieros.
– Wiesz
– zaczął Glaca, który dotąd podążał za nim bez słowa, a
teraz przystanął obok – jest bardzo sucho, dawno nie padało. Nie
sądzę, żeby palenie w środku lasu to był dobry pomysł. Ściółka
może się zapalić. Apacz będzie zrozpaczony, jeśli zrujnujesz
jego naturalne środowisko.
Mona
nawet na niego nie spojrzał. Odchylił się tak, aby przyjaciel nie
mógł widzieć jego twarzy. Jego długie, rozpuszczone włosy
pomagały. Nie odpowiedział, tylko pokazał mu środkowy palec.
Glaca zaśmiał się gardłowo na ten gest. Oparł się ramieniem o
drzewo. Krzywy uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Przecież
wiedziałeś, że tak będzie – rzucił. – On zawsze taki jest.
Czasami, jak się przeje, robi sobie tylko przerwy, aż znów nie
zaburczy mu w trzewiach. Poniżej pępka.
Uzyskał
tylko cichą, krótką odpowiedź:
– Zamknij
się.
– Dlaczego
jego laska cię tak nie rusza? – kontynuował niewzruszony. –
Tego nigdy nie mogłem rozgryźć.
– Zamknij
się.
Glaca
odbił się od pnia sosny i zbliżył się do chłopaka. Wyciągnął
z jego dłoni tlącego papierosa i sam się nim zaciągnął. Mona
nie obdarzył go nawet pojedynczym spojrzeniem.
– To
chuj…
– Zamknij
się!
Papieros
prawie wypadł mu spomiędzy palców, gdy długowłosy, szczuplejszy
od niego chłopak nagle do niego dopadł, chwycił za ramiona i
pchnął do tyłu. Glaca uderzył przez to boleśnie plecami o pień
drzewa.
– Po
prostu się zamknij – jęknął Mona, w jednym momencie tracąc
całą siłę, która nagle nim zawładnęła. Zgarbił się i oparł
czoło o klatkę piersiową swojego przyjaciela. – Nic nie mów.
Glaca
spojrzał na niego, nie wiedząc, co zrobić. Zgasił papierosa,
zgniatając go na pniu obok. Nie zdecydował się na żaden
pocieszający gest. Jego dłonie zwisały luźno wzdłuż ciała. Nic
też nie powiedział. Nie wiedział co. Jednak nie ruszył się z
miejsca.
Jedynym
gestem, jaki wykonał, było przyciśnięcie palca wskazującego do
warg, gdy zauważył wyłaniającego się spomiędzy drzew Apacza.
Rudy chłopak pokiwał głową, jakby mówił, że rozumie i
bezszelestnie wycofał się po własnych śladach.
Naprawdę
był dobrym tropicielem.
Rozdział
3
Za
jeziorem znajdował się wąski pas drzew i krzaków dzikich malin
oraz jeżyn, a za nim rzeka, a właściwie sztuczny wytwór koparek.
Kanałem, nad brzegiem którego teraz stali z Monterem, spuszczano z
miejskiego kąpieliska wodę, gdy jej poziom był zbyt wysoki. W tym
miejscu nad korytem przerzucono szeroki most o betonowych filarach,
miejsce spotkań osiedlowej dzieciarni, gdy pogoda mniej dopisywała.
Pod wiaduktem można było się ukryć przed deszczem, a nawet
rozpalić ognisko.
Sebastian
udawał, że od dłuższej chwili przygląda się graffiti na
betonowym filarze. Nie miał pojęcia, jak Monter chciał to
rozegrać, więc nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Stali
tak pod mostem już dłuższą chwilę bez chociażby jednego słowa.
Brunet wydawał się całą uwagę poświęcać przeciwstawiającym
się wodnemu prądowi drobnym rybkom.
– Adrian.
– Co?
– spytał zdziwiony Czerniecki, odrywając spojrzenie od bazgrołów,
kiedy nagle do jego uszu dotarło jedno, niewyraźne słowo. – Co
takiego?
– Adrian
– powtórzył Monter. – Tak mam na imię.
– Sebastian.
– Wiem,
wspomniałeś – parsknął. – Dlatego powiedziałem. Pomyślałem,
że powinniśmy być na równych zasadach. Tak chyba będzie fair, co
nie?
Czerniecki
uniósł brwi, marszcząc przy tym czoło. Nie spodziewał się
takiego obrotu spraw. Musiał to jakoś sprawnie ugryźć. Szybko
zastanowił się nad tym, czego właściwie chce. Zbliżało się
lato. Znów spędzi wakacje, pracując w osiedlowej pizzerii swojego
wujka. To już zostało ustalone i nie miał ochoty tego zmieniać.
Chyba jednak nie chciał, żeby wszystko inne było takie samo jak
każdego lata.
Monter,
a właściwie Adrian, będzie jego letnim romansem. To mu się
uśmiechało. Nic nieznaczącym, ulotnym i pozbawionym konsekwencji.
Tak, tego właśnie chciał. Dokładnie tego.
Uśmiechnął
się.
– Chyba
nam jeszcze czegoś brakuje do tego, aby było tak całkiem fair –
zasugerował.
Szybko
jednak stracił rezon, bo nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Monter
gapił się na niego wyraźnie zbity z tropu. Sebastian zdziwił się
jeszcze bardziej, gdy chłopak nagle głośno klasnął w dłonie i
się roześmiał.
– Zaskoczyłeś
mnie! No proszę, ostry chłopak! – Zaśmiał się. – Totalnie
się tego nie spodziewałem. Ale jak tak chcesz pogrywać, Doktorowy…
Monter
sięgnął do swojego paska i rozpiął go wraz z guzikiem i zamkiem,
pozwalając spodniom się lekko osunąć na jego udach. Rozłożył
ramiona w zapraszającym geście, najwyraźniej w ogóle nie
przejmując się tym, że w każdym momencie z zarośli może
wyskoczyć tropiący zaciekle Bohuna Apacz albo pozostała dwójka.
Chyba całkowicie mu to zwisało.
Sebastianowi
zwisało znacznie mniej, a pewna jego część przestała zupełnie
wręcz zwisać, bo jeśli dobrze wszystko rozumiał, Monter
najwyraźniej miał właśnie zamiar dać mu się przelecieć. Tutaj.
Teraz. Pod mostem. W lesie. Bo tak.
– Ale,
ale… Musimy sobie wytłumaczyć pewne rzeczy. Inne zaś ustalić.
– Ustalić?
– podłapał Sebastian.
– Dokładnie,
ustalić. – Uśmiechnął się Monter. – Po pierwsze to, że ja
nie lubię niczego z góry ustalać. Chyba zdążyłeś załapać, że
jestem dość spontaniczny. Jeśli coś sobie wyobrażasz, coś poza
numerkiem na łonie natury, to przestań. Kumasz?
Czerniecki
kiwnął głową.
– Kumam.
– Dobra.
– Adrian sięgnął do kieszeni swoich rozpiętych dżinsów i
wyciągnął z niej zapakowaną prezerwatywę. Najwyraźniej liczył
się z tym, że okazja może mu się trafić w każdym momencie i
miejscu. – Drugie, co chcę ustalić to… Czemu właściwie ja?
Całkiem dobrze czytam ludzi. Nie jesteś z takich, którzy się
puszczają. Masz kogoś na stałe? Laskę? Faceta?
Sebastian
zaczesał swoją długą grzywkę do tyłu i wypuścił głośno
powietrze z płuc. Sądził, że doszedł już z tym tematem do
porządku sam ze sobą, jednak dalej go to uwierało. Dziwnie było
mu o tym mówić Monterowi. Od niego raczej nie uświadczy
potępienia, ale mówienie o tym głośno i tak nie było ani proste,
ani przyjemne. Wyglądało na to, że zostały mu jeszcze jakieś
resztki sumienia.
– Faceta
– przyznał z ociąganiem. – Czemu ty? Bo ty jesteś jak puchar
za wygranie jakichś międzynarodowych zawodów w sporcie
ekstremalnym, który stawia się w centralnym, dobrze widocznym
punkcie domu. Na kominku w salonie, czy coś. A Grześ jest jak
wydrukowany na domowej drukarce dyplom za najdalsze splunięcie
pestką dyni w konkursie na jakimś wiejskim jarmarku. I ten dyplom
chowasz na półce za ramką ze zdjęciem swojego psa, by goście go
nie zobaczyli. Właśnie dlatego.
– Okej.
To
była całość odpowiedzi Montera na to wyznanie. Rzucił
prezerwatywę Sebastianowi, a ten złapał ją w powietrzu. Brunet
cofnął się, by wejść w cień dawany przez most i oparł się
plecami o filar. Teraz Sebastian mógł go obserwować na tle
urzekającego feerią barw pomysłowego graffiti z tygrysem. Adrian
rozpiął koszulę, odsłaniając swój tors i brzuch. Praca montera
w fabryce naprawdę mu służyła.
– Masz
– rzucił, uśmiechając się najwyraźniej rozbawiony i mile
połechtany – naciesz oczy tym razem… Swoim pierwszorzędnym
trofeum.
Sebastian
też odpowiedział uśmiechem i zbliżył się do niego. Nacieszył
nie tylko oczy, ale przede wszystkim dłonie. Czuł, jak mrowiła go
skóra i kostniały mięśnie, gdy przesuwał nimi po owłosionej,
dobrze umięśnionej klatce piersiowej Montera. Miał świadomość
tego, że ekscytacje potęgował dodatkowo fakt, że robił to po raz
pierwszy mężczyźnie, który nie był Grzesiem. I to, że mimo
drugiego już razu to nadal był nieodkryty ląd. A przede wszystkim
to, że był to zakazany owoc.
Dopadł
do jego ust, całując go żarliwie i od razu uzyskując odpowiedź.
W dłoni miętosił przy tym jego kręcone, skołtunione włosy. Czuł
pot, zapach mężczyzny i jego pożądanie. Wyczuwał to w
przepełnionych dynamizmem i charyzmą ruchach. Stęknął w usta
Montera, gdy poczuł mocny uściska na przedzie swoich spodni. Gdy
obaj zajęli się rozpinaniem, zsuwaniem i igraniem u siebie nawzajem
z pobudzonymi częściami ciała, przeniósł się ustami na grdykę
mężczyzny. Jęknął z ekstazą, gdy na języku poczuł słony smak
potu, a na penisie mocny, pewny uścisk. Było niesamowicie. Jeszcze
nigdy się tak nie czuł. Po prostu, jakby miał zaraz unieść się
w powietrze.
Monter
zgrabnie niczym ten tygrys namalowany na filarze mostu odwrócił się
w jego uścisku. Wypiął się z obsuniętymi już pod kształtne,
umięśnione pośladki spodniami wraz z bielizną i posłał mu
zachęcający uśmiech.
– Powinienem
tam być jeszcze dość luźny po porannym prysznicu – rzucił
zupełnie nieskrępowany.
Sebastian
parsknął śmiechem i pokręcił z niedowierzaniem głową, jeszcze
bardziej rozburzając swoje blond pasma. Co za facet. Klepnął go w
pośladek. Nigdy wcześniej tego nie robił. Grześ uznałby to za
protekcjonalny gest i tyle by z tego było.
Boże,
kolejny raz o nim myślał w najmniej odpowiednim do tego momencie.
Znów potrząsnął głową, aby odpędzić niepotrzebne teraz myśli
i wsunął Monterowi do ust dwa palce, aby ten je oślinił.
Przycisnął twarz do jego pleców, śmiejąc się w materiał jego
koszuli, gdy go rozciągał. To wszystko było takie nierealne.
Nałożył
prezerwatywę.
– Dajesz
– zachęcił go Monter, szerzej rozstawiając nogi i zapierając
się mocniej rękoma o filar.
– Znowu
ta sama pozycja, tylko inna konfiguracja – zauważył z
rozbawieniem Sebastian. Nakierował swojego penisa na odbyt chłopaka
i pokonał pierwsze milimetry. Cieszył się, że nie ściągnął
okularów i widział wszystko dokładnie. – Jeszcze tyle
możliwości.
– Taa…
– zgodził się Monter, kończąc to głuchym jęknięciem. – To
będę długo pamiętał.
Sebastian
postanowił być taki jak wczoraj on. Bezwzględny w dawaniu im obu
przyjemności. Nie chciał się ograniczać, ani myśleć o tym, co
może nim przekroczy wyznaczoną mu granicę, jak to dotąd miało
miejsce. Wsunął dłoń w kręcone, lekko wilgotne włosy chłopaka
przed sobą i zacisnął na nich mocno palce tuż przy skórze,
jednocześnie wciskając się w jego rozgrzane wnętrze. Teraz
naprawdę już nic go nie obchodziło. Nie przestałby się w nim
poruszać, nawet gdyby z krzaków wyskoczył nagle ten szalony
rudzielec. Z satysfakcją pozwoliłby mu się na nich gapić tymi
wielkimi, niesamowicie zielonymi ślepiami.
Gdyby
wszystko trwało o tyle dłużej, ile zajęło im powtórne
wciągnięcie spodni, może i by do tego doszło. Serce Sebastiana
wciąż biło w zawrotnie szybkim tempie, a oddech był ciężki, gdy
usłyszeli szczeknięcie. Monter roześmiał się na to i przyciągnął
za kark chłopaka, by jeszcze raz go pocałować, po czym podeszwą
buta roztarł plamę po swojej spermie, którą strzelił w oko
tygrysowi.
– Świetny
chuj – ocenił z rozbawieniem, nawiązując do ich wczorajszej
wymiany „pochwał” po wszystkim.
– Świetna
dupa – odparł Sebastian.
Przetarł
twarz, bo pot zalewał mu oczy. Popatrzył w stronę, skąd doszło
do ich uszu szczeknięcie. Wzdłuż rzeki ciągnęła się
zarośnięta ścieżka. Gdzieś na niej, w oddali, dojrzał Apacza.
Poznał go po rudej czuprynie. Znacznie bliżej, pomiędzy kłosami
wysokiej trawy, coś co moment pojawiało się i znikało, a była to
para rudych uszu.
– Bohun!
Po
chwili pies z wywieszonym jęzorem dopadł do swojego pana i się na
niego rzucił widocznie ucieszony z ponownego spotkania. Sebastian
mierzwił mu futro, w ogóle nie przejmując się tym, że psie łapy
pobrudzą mu podkoszulek błotem, w którym były utaplane do połowy
wysokości.
– Mówiłem,
że Apacz wszystko wytropi! – zawołał Monter, odmachując
rudzielcowi, który też już prawie przy nich był.
– No
dzięki! – podłapał Czerniecki wciąż przekomarzający się ze
swoim zwierzakiem. – Gdzie go znalazłeś?
– Niedaleko,
przy domu starego Przekory. Jego suka ma cieczkę. Twój pies
wysiadywał pod bramą i skuczał smętnie pieśni miłosne. Trudno
go było tu zaciągnąć. Straszny z niego pies na baby. Ma tak po
właścicielu, Doktorowy?
Na
ostatni komentarz Apacza jego przyjaciel wybuchnął śmiechem.
Prawda była zgoła inna. Jego nowy znajomy, owszem, był psem, ale
na inne psy. Sebastian posłał mu krótkie, karcące spojrzenie, ale
nie zdołał ukryć rozbawienia.
– Kto
wie? – rzucił enigmatycznym tonem.
– To
nie jest odpowiedź, Doktorowy! – obruszył się Apacz.
– Więcej
nie powiem. – Uśmiechną się Sebastian. – Ale serio dzięki
za znalezienie Bohuna. Naprawdę się spisałeś. Dzięki.
To
musiało mile połechtać ego szalonego kolegi Montera, bo chłopak
umilkł i tylko lekko kiwnął głową.
– Zadzwonię
do Glacy, żeby tu przyszli – rzucił Adrian i sięgnął po
komórkę. – Dopijemy, co mamy dopić i wrócimy do cywilizacji.
Apacz
w tym czasie przyjrzał się bliżej tej dwójce. Wyglądali, jakby
dopiero co wrócili z jakiejś dłuższej wędrówki, bardzo
męczącej. Do tego byli pomięci, a ich włosy znacznie bardziej
zmierzwione niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, czyli dość
niedawno. Coś mu tu nie pasowało, ale nie potrafił powiedzieć co.
Jego umysł nie podpowiadał mu żadnego sensownego rozwiązania.
Porzucił rozmyślania nad tym, gdy dojrzał zbliżających się
Glacę i Monę.
Pod
mostem spędzili może jeszcze półgodziny. Wypili to, co Glacy
zostało jeszcze w jednorazówce. Monter skusił się dodatkowo na
papierosa. Wszyscy poznali się z Bohunem. Apacz miał przy tym
najwięcej zabawy. Sebastianowi przypominał jego kilkuletnich
kuzynów, którzy przy każdych odwiedzinach męczyli go o spacer z
Bohunem. Zawsze w końcu się poddawał i szli na łąkę. Tam
chłopcy tak długo gonili się z psem i rzucali mu zabawki, aż ten
kładł się na trawie niemal bez życia, ciężko dysząc. Oni zaś
biegali dalej, piszcząc przy tym radośnie. Apacz miał w sobie
podobną energię i najwidoczniej też potrafił czerpać radość z
prostych rzeczy.
Kiedy
wreszcie postanowili wrócić do domów, Sebastiana czekała kolejna
niespodzianka. Gdy wyszyli na główną ścieżkę, Apacz się z nimi
pożegnał i poszedł w drugą stronę. Oddalał się, a nie zbliżał
do cywilizacji.
– Gdzie
on idzie? – zdziwił się Sebastian.
– Hm?
Do domu – odparł Monter.
– Czyli
gdzie? Do lasu?
– Dokładnie
tak. Apacz mieszka w lesie.
– Na
drzewie? W jaskini?
Monter
parsknął śmiechem.
– Nie,
w domu – zaprzeczył. – Takim z cegieł i tak dalej. Tylko że
stoi w lesie.
***
Nocka
w centrum handlowym była nudna. Nikt nie chciał czegoś ukraść,
ani po pijaka skopać koszy na śmieci stojących na parkingu, więc
nawet nie było kogo pogonić i nastraszyć. Później było już
znacznie bardziej ciekawie. Jego koledzy napoili go i nakarmili. I
znowu zobaczył Doktorowego. To był udany dzień. Jego resztę
postanowił przespać. Godzinę później, zasypiając już w swoim
łóżku, zastanawiał się nad tym, co Matka Natura chciała mu
powiedzieć. Często odnajdywał w niej jakieś prawidłowości. Dany
efekt miał zwykle tą samą przyczynę, niezależnie od miejsca i
czasu. Zasypiając myślał więc o tym, że dwa razy dostrzegł na
ziemi zużytą prezerwatywę w miejscach, gdzie razem przebywali
Monter i Doktorowy. Jeszcze tego nie rozumiał, ale wiedział, że to
tylko kwestia czasu.
***
Liczył
schody, po których wspinał się do swojego mieszkania, na przemian
używając trzech języków: angielskiego, niemieckiego i
japońskiego. Zawsze miał zadziwiający talent lingwistyczny. Jego
dawni nauczyciele widzieli w nim wiele innych talentów, a
jednocześnie zupełny brak samozaparcia i chęci do ich rozwijania.
Tak przynajmniej to oceniali, opierając się na jego świadectwach
pełnych dopuszczających i dostatecznych. On zaś wszystko to
puszczał mimo uszu. Nie zamierzał uczyć się bzdur, które nigdy
mu się nie przydadzą. Nie był na tyle naiwny, aby uważać, że
jakiś dyplom jest prostą przepustką do godnego życia. Godnego,
czyli z dostatkiem pieniędzy.
Na
kolejnym schodku, którego już nie zamierzał liczyć, bo wszedł na
swoje piętro i stanął przed drzwiami mieszkania, czekał na niego
ktoś, kogo nie spodziewał się dzisiaj zobaczyć.
– To
nie jest mój tydzień – rzucił, sięgając do kieszeni po klucze.
– Ale
twoje dziecko! – odparła mocno umalowana, młoda kobieta siedząca
dotąd na schodku. Teraz wstała i wytarła dłońmi materiał swoich
dżinsów na pośladkach.
– Postanowiłem
przyjąć to jako fakt bez jego potwierdzania – przypomniał,
otwierając drzwi. Czerwieniejącej ze złości pod grubą warstwą
makijażu kobiecie nie poświęcił przy tym nawet krótkiego
spojrzenia.
Kiedy
otworzył drzwi, trzyletnia dziewczynka, która dotąd stała za nią,
wbiegła do mieszkania, najwidoczniej nie mogąc się tej chwili
doczekać.
– Tato,
no chodź!
– Już,
skarbie – odparł, a potem spojrzał na kobietę. Ton jego głosu
znów stał się obojętny, gdy spytał: – I co ci niby takiego
wypadło? Bo raczej nie rozmowa kwalifikacyjna o pracę. Fryzjer czy
solarium?
Nie
powinien tego robić, nie przy córce, ale pokusa był zbyt silna.
Czuł chorą wręcz satysfakcję, gdy kobieta, z którą z zupełnie
niepojętych dla niego teraz przyczyn kiedyś sypiał, zacietrzewiała
się, próbując na próżno wygrać z nim słowną utarczkę.
Dzieliło ich zbyt wiele punktów IQ.
Nadęła
się jak czerwony balon bliski wybuchnięcia, ale jednak nic nie
odpowiedziała. Rzuciła jedynie krótkie „wal się” i zeszła po
schodach. Zatrzymała się tylko na półpiętrze, by pokazać mu
środkowy palec, po czym zniknęła mu z oczu.
Tak
wyglądał powrót do domu znajomego Montera, którego Sebastian
Czerniecki poznał jako Glacę.
W
przedpokoju ściągnął buty i uklęknął na jedno kolano, by pomóc
swojej córce zrobić to samo. Miała różowe sandałki na rzepy z
motylkami. Sam nigdy by jej takich nie kupił.
– No,
Wiki, coś mi się wydaje, że będziemy musieli się wybrać do
supermarketu – rzucił, uzyskując reakcję, której się
spodziewał.
Uśmiechnął
się, gdy dziewczynka podekscytowana klasnęła w dłonie. Uwielbiała
jeździć wózkiem na zakupy i podawać tacie z półek produkty. Tak
naprawdę zakupy zajmowały im wtedy więcej czasu, niż gdyby robił
to sam, ale nie mógł jej odmówić, widząc te podekscytowane
iskierki w jej oczach. Była taka strasznie dumna, że mogła pomóc
swojemu tacie.
Nalał
córce soku marchewkowego i udał się do małego pokoju, który
służył mu za biuro. Włączył jednostkę centralną i oba duże,
płaskie monitory. Trzeba było zarobić pieniądze. Gdy tylko usiadł
w fotelu, Wiki wpakowała mu się na kolana. Pogłaskał ją po
głowie. Chwyciła go za kozią bródkę, którą miał splecioną
paroma gumkami recepturkami. Ściągnął je i rozplątał pasma.
– Zrób
tacie warkoczyka – poprosił, by na jakiś czas zająć czymś
uwagę córki. Potrzebował chwili spokoju.
– Dobrze!
Będziesz piękny, tatusiu!
Parsknął
śmiechem, a zaraz jęknął, gdy poczuł mocniejsze szarpnięcie.
Skupił się na tym, co wyświetlało się na ekranach jego
monitorów. Sprawdził notowania na giełdach i kursy walut.
Przejrzał pobieżnie maile od klientów. Nie mógł się jednak na
dłużej skupić. Jego myśli dryfowały wciąż w zupełnie innym
kierunku. I nie chodziło wcale o córkę, która właśnie serwowała
mu tortury, ciągnąc za brodę.
Mona.
To
Monter nadał mu taką ksywę lata temu, jeszcze gdy wszyscy byli w
szkole średniej. Po prostu nagle zaczął tak na niego wołać, a
chłopak przyjął to bez słowa protestu. Glacę to zainteresowało,
choć zwykle mało rzeczy dotyczących innych ludzi przykuwało jego
uwagę. Szybko pojął, że ksywa wzięła się od Mona Lisy,
najsławniejszej kobiety na świecie. Znacznie trudniej było mu
znaleźć odpowiedź na pytanie „Dlaczego?”. Nie zapytał, to
oczywiste. Jednak im dłużej nie znał odpowiedzi, tym bardziej nie
dawało mu to spokoju. Aż pewnego wieczoru, podczas jakiegoś
ogniska w lesie, wszystko stało się oczywiste. Przypadkowo wyłapał
jedno ukradkowe spojrzenie posłane Adrianowi obściskującemu się z
jakąś laską i wszystko było aż obrzydliwie jasne.
W
tym właśnie momencie zaczął gardzić swoim najlepszym
przyjacielem. Nie przez to, że puszczał się z kim popadnie. Tylko
przez ten wzrok tego niepozornego, zgarbionego na ziemi chłopaka z
nienapoczęta puszką piwa w dłoni.
Nic
nie zrobił, to oczywiste. Przez lata tylko obserwował. I nie
rozumiał. Siebie i swojego zainteresowania, przecież inni ludzie
nie mieli dla niego dotąd znaczenia. I tego chłopaka, jego głupoty.
On sam gardził głupotą i właśnie takie uczucie rosło w nim
przez te lata, ale nie było ono wycelowane w Monę.
Dzieciak
spadał w przepaść. Wiedział to. Czy on mógłby go uratować?
Dziwiło go to, że w ogóle o tym rozmyślał. Nie posądzał się o
coś takiego. Ale, pewnie tak. Pewnie by mógł.
Wylogował
się i spojrzał na wiercącą mu się na kolanach córkę.
Odpowiedział na jej uśmiech. Szczerze. Robił to automatycznie,
chociaż inni ludzie, którzy mieli z nim na co dzień do czynienia,
rzadko mogli uświadczyć na jego twarzy taki grymas.
Więc
może i mógłby, ale chyba nie miał w sobie wystarczająco dużo
empatii, cierpliwości czy po prostu uczucia, nie wiedział, jak to
nazwać, dla ich obojga. Bo Mona był jak dziecko, potrzebował
miłość, uwagi i ciepła. On zaś nawet nie potrafił pojąć,
dlaczego jakiś głupi chłopak, żałosny wręcz, tak bardzo
absorbuje jego myśli.
Rozdział
4
W
drzwiach minął się z matką, która najwyraźniej wychodziła po
zakupy. Ucieszyła się na widok Bohuna i schyliła się, by go
pogłaskać.
– No,
upiekło ci się, Sebastian – rzuciła do syna, drapiąc ich
skundlonego członka rodziny po podgardlu.
– Mówiłem,
że się znajdzie – sapnął jej syn, przewracając przy tym
oczami. Irytował się tym, że musi stać w przejściu jak
przysłowiowy kołek.
Matka
w końcu się wyprostowała i poprawiła torebkę na ramieniu.
– Była
zabawa, ale wszystko co dobre się kończy i przychodzi gorsze –
rzuciła jeszcze do Bohuna, a potem zwróciła się już do syna: –
Strasznie śmierdzi, pewnie się w czymś wytarzał. Wykąp go.
– No
miałem zamiar.
Minęli
się w drzwiach i już po chwili Sebastian ściągał trampki w
przedpokoju. Bohun wiedział, na co się zapowiadało, więc chciał
ukradkiem czmychnąć do salonu, jednak mu się to nie udało.
Sebastian zaciągnął go za obrożę, wkładając w to dużo siły,
bo pies się zapierał, do łazienki.
– Wskakuj!
– polecił, pukając w brzeg wanny, ale nie przyniosło to żadnego
efektu.
Bohun
jedynie obrócił się, choć nie było to łatwe w wąskiej
łazience, z zamiarem ucieczki, ale jego pan zdążył zamknąć
drzwi. Niepocieszony pacnął je łapą i zaskuczał żałośnie.
– No
sorry – odparł Sebastian tonem, jakby rozmawiał z kimś na takim
samym poziomie ewolucyjnym. Cóż, czasami nawet mu się wydawało,
że ten pies jest mądrzejszy od paru osób, które znał. Schylił
się, aby wziąć go na ręce i włożyć do wanny. – Jest tak, jak
mówiła twoja wredna pani: po lepszym zawsze przychodzi gorsze.
Takie prawo natury. Mam nadzieję, że przynajmniej zaliczyłeś. Bo
mnie się udało.
Parsknął
śmiechem na swój własny komentarz i schylił się, aby wyciągnąć
z półki szampon dla psów. Na butelce nadal była przyklejona
naklejka z ceną. Trzydzieści pięć złotych. Gdyby ojciec to
zobaczył, to pewnie dostałby zawału, pomyślał Sebastian. Jego
rodziciel mył to, co zostało mu na głowie, mydłem w kostce.
Sebastian używał tego samego szamponu, co jego matka. Jakiegoś
taniego, pokrzywowego specyfiku, który zapewne był już na rynku za
czasów komuny. Matka najwyraźniej niezbyt dobrze radziła sobie ze
zmianą ustrojową i znacznie szerszym wachlarzem dostępnych
kosmetyków, a jemu było całkowicie obojętne, czym mył włosy.
Jak większości facetów. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Chwycił
za słuchawkę prysznicową i zmoczył rude futro Bohuna, który
przyjął to niezbyt entuzjastycznie, podwijając ogon i skucząc
żałośnie. Nie należał do tych psów, które uwielbiają wodę.
Potem Sebastian wylał na niego szampon i zaczął myć. Musiał go
dobrze wyszorować, bo Bohun naprawdę śmierdział, a miał w
zwyczaju wkradanie się swojemu do łóżka w środku nocy, gdy ten
już zasnął.
W
pewnym momencie Sebastian zaczął nucić skoczne „Pod kamieńcem”*,
jakoś tak będąc w dziwnie dobrym nastroju. Chociaż tak naprawdę
nie było w tym nic dziwnego. Przyczyna była banalnie prozaiczna, a
przede wszystkim prymitywna. Po prostu znowu zaliczył.
Pod
Kamieńcem, Pod Podolskim
Stoi
Turek ze swym wojskiem
Stoi,
stoi i wojuje
Więcej
wojska potrzebuje
Stoi,
stoi i wojuje
Więcej
wojska potrzebuje
Hej,
wysłała matka syna
na
wojenkę do Kopczyna
Hej,
wysłała siostra brata
na
wojenkę na trzy lata
I
wysłała siostra brata
na
wojenkę na trzy lata…
Bohun
przekrzywił pysk, słysząc wysiłki swego pana, zaraz jednak coś
innego przyciągnęło jego uwagę. Szczeknął, gdy zaskrzypiały
drzwi windy. Jego pan także zaczął nasłuchiwać. Pasażerem nie
była jednak sąsiadka ani matka, która czegoś zapomniała, jak
spodziewał się tego Sebastian. Po chwili rozległo się bowiem
pukanie do drzwi jego mieszkania. Było na tyle charakterystyczne, że
rozpoznał je momentalnie.
– Kurwa
– wyrwało mu się.
Pochylił
głowę zniechęcony, a że klęczał na podłodze, uderzył czołem
o brzeg wanny. Uśmiechnął się krzywo i zacisnął na chwilę
oczy. To był Grześ. Sebastian nie był gotowy na to spotkanie.
Przepełniony endorfinami nie pomyślał o nim nawet jeden raz
dzisiaj. Nie wiedział, co chciał mu powiedzieć. Co powinien
powiedzieć. Ani co miał zrobić. Potrzebował czasu, aby dojść ze
wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilkunastu godzin,
do porządku.
Zaczął
panikować, co nie było do niego podobne. Zacisnął Bohunowi pysk,
zmuszając go do bycia cicho. Postanowił na razie udawać, że nie
ma go w domu. Potrzebował więcej czasu, tylko tyle teraz wiedział.
Tym razem miało mu się najwyraźniej upiec, bo po chwili pukanie do
drzwi ucichło. Chyba mógł odetchnąć. Puścił pysk Bohuna.
Bardzo
się pomylił, bo zamiast ponownego skrzypienia starej windy
usłyszał, jak otwierane są drzwi do mieszkania. No tak, przecież
nie zamknął ich na zamek. Skarcił się za to w myślach.
– Seba?
Jesteś w łazience?
Tak,
to był Grześ. Wspaniale. Cudownie wręcz.
– No
– rzucił zniechęcony.
Po
chwili w malutkiej łazience cisnęli się już we trójkę.
Sebastian tylko przelotnie spojrzał na swojego chłopaka i wrócił
do szorowania szczotką pupila. Cieszył się, że dzięki temu był
odwrócony do Grzesia plecami. Nie potrafił spojrzeć mu w oczy.
– Po
co przyszedłeś? – spytał. Na próżno było szukać w jego
głosie choćby krzty entuzjazmu.
– Dzwoniłem
kilka razy dzisiaj. Myślałem, że pójdziemy razem na basen albo
coś.
– Nie
widziałem. Może zapomniałem wyłączyć wyciszenia.
– Ach,
tak…
Sebastianowi
zachciało się rzygać. Dusił się zamknięty w tej mikroskopijnej
łazience, a przyczyną tego nie był bynajmniej zapach mokrego psa.
Zapadła cisza. Grześ dobrze wiedział, że został okłamany. Znali
się przecież od lat.
– Hm?
– Wzrok chłopaka Sebastiana padł na butelkę, która stała na
pralce. – Trzydzieści pięć złotych za szampon dla psa? Kosmos
jakiś po prostu. To przecież tylko pies.
W
momencie Sebastianowi przestało być żal. Przypomniał sobie,
dlaczego ostatnimi czasy często usuwał wiadomości od Grzesia przed
ich przeczytaniem. Odłożył szczotkę i chwycił za słuchawkę
prysznicową. Nim zaczął spłukiwać pianę z Bohuna, spytał
kąśliwie:
– A
ile wydajesz na te wszystkie pierdoły, którymi smarujesz te swoje
kręcone kłaki na mordzie? I ile wydajesz miesięcznie na wizytę u
barbera? Więc przestań pieprzyć z łaski swojej.
Już
nie czuł ciężaru na piersi. Wystarczyła minuta z Grzesiem, a
przypomniał sobie, dlaczego tak go nie lubił. Przestał się
powstrzymywać. Przy każdej okazji dogryzał swojemu za chwilę
byłemu już chłopakowi, ale zawsze poziom sarkazmu utrzymywał na
bezpiecznym poziomie. Nie przekraczał pewnej umownej granicy. Grześ
musiał wyczuć zmianę w jego tonie. Teraz oprócz sarkazmu była w
nim też niemaskowana pogarda.
– Seba,
co ci jest? – spytał wyraźnie skonfundowany Grześ. – Jesteś
zły o wczoraj?
Sebastian
skomentował to krzywym uśmiechem i podniósł się z kolan, robiąc
tym samym Bohunowi miejsce. Pies natychmiast wykorzystał szansę i
wyskoczył z wanny. Grześ nie przepadał za żywymi, włochatymi
stworzeniami, szczególnie tymi mokrymi, więc chciał się ewakuować
do przedpokoju, ale nie zdążył. Bohun otrzepał się z wody,
mocząc przy tym podłogę i ubrania obu chłopaków. Sebastian
zaśmiał się i skopiował ruchy swojego pupila.
– Zrobiłeś
to specjalnie! – fuknął niezadowolony Grześ i w pośpiechu
chwycił za wiszący na haczyku ręcznik.
Wyszedł
na przedpokój i zaczął wycierać swoje spodnie, zerkając przy tym
w naścienne lustro.
– To
tylko woda – odparł Sebastian obojętnie.
Bohun
minął ich obu i wbiegł do dużego pokoju. Chłopak udał się za
nim, spodziewając się najgorszego, czyli tego, że pies spróbuje
wysuszyć się, tarzając się po wykładzinie. Uprzedzając
katastrofę, rozłożył na podłodze przygotowany wcześniej
ręcznik, który był prywatną własnością Bohuna. Pies chwycił
jego krawędź i zaczął ciągnąć, chcąc się bawić. Sebastian
nie miał nic przeciwko zawodom w przeciąganiu liny z frotté.
Po
chwili w progu salonu stanął Grześ.
– Boże,
Sebastian, co ci jest? – spytał. – Dziwnie się zachowujesz
ostatnio. Kompletnie cię nie rozumiem.
– Czyli
niby czego? – zapytał Czerniecki, bardziej jednak skupiając się
na siłującym się z nim psie.
– No
bo… – Grześ najwyraźniej szukał odpowiednich słów. – Bo
przecież, jak byliśmy w liceum, tyle mówiłeś, że chcesz się z
tego wyrwać. Z tej rzeczywistości osiedla z wielkiej płyty. Z tej…
– Patoli?
– podpowiedział mu Sebastian, uśmiechając się przy tym
pobłażliwie, bo chłopak najwidoczniej wahał się, czy użyć tego
określenia. – Rzeczywistości, w której moja matka, gdy byłem
gówniakiem, podpieprzała mi kasę, którą dostawałem od babci,
żeby kupić sobie pół litra? I że chowała butelkę w szafie
między ciuchami, a potem ojciec wracał z roboty i zastawał matkę
najebaną, śpiącą na kanapie? I że wkurwiony wypieprzał ubrania
z szafy przez balkon, a potem dopijał odkopaną flaszkę? Tak,
zamierzam się z tego wyrwać. I co w związku z tym?
Grześ
wyraźnie stracił rezon. Zrobił krok w tył pod wpływem
błękitnego, twardego spojrzenia Sebastiana wbitego teraz prosto w
niego.
– No
i to, że na słowach się skończyło – powiedział po chwili. –
Wyjechaliśmy na studia i po roku postanowiłeś wrócić.
Stchórzyłeś.
Sebastian
zmarszczył gniewnie brwi na palec oskarżycielsko wyciągnięty w
jego stronę.
– Jakie
ty masz prawo, aby mi coś wypominać? – parsknął. Jak jeszcze
nigdy wcześniej uderzyło w niego to, z jak różnych światów
pochodzili, chociaż mieszkali na tym samym osiedlu bloków z
wielkiej płyty. – Wróciłem, bo rzeczywistość, którą tam
spotkałem, także mi się nie spodobała. W przeciwieństwie do
ciebie i twoich przegiętych psiapsiółek, z którymi po zajęciach
biegłeś do kawiarni popijać smakową kawę z wegańską śmietanką
za dwanaście pięćdziesiąt. I w przeciwieństwie do moich
współlokatorów, którzy z uczelni wracali tylko po to, aby iść
się najebać i zrobić burdel wpokoju. Dostałem więc do wyboru
kolejne dwa światy i żaden mi się nie spodobał. Mogłem zacisnąć
zęby i dopasować się do któregoś z nich, ale wróciłem tutaj,
bo postanowiłem nie dopasowywać się do rzeczywistości, jaka się
przede mną rozciąga, ale dopasować ją do siebie. Stworzyć swój
własny świat, ale na razie jestem na to za słaby. Przyznaję się
do tego. Wróciłem więc tutaj, do miejsca, które znam i gdzie mimo
wszystko czuję się najbezpieczniej. Na razie czekam, aż będę na
tyle silny, by stworzyć swój własny świat. Jednak wierzę, że to
się w końcu stanie. Nie wiem jeszcze, jak dokładnie będzie
wyglądał, ale dla ciebie w nim miejsca nie będzie. Tego jestem
akurat pewien.
Sam
zdziwił się tym, co właśnie powiedział. Nawet się nad tym nie
zastanawiał, potok słów po prostu wypłynął z jego ust. To
wszystko było prawdą. Tak czuł, ale nigdy się z nikim tym nie
podzielił. Nie miał z kim. Chłopak przed nim na pewno nie był
taką osobą. Nigdy w pełni go nie rozumiał. Nie mógł.
Parsknął
na odpowiedź, którą otrzymał:
– Seba…
– Nie
nazywaj mnie tak – przypomniał po raz setny lodowatym tonem. – I
idź już sobie. Między nami skończone.
Grześ
zupełnie zagubiony nie ruszył się jednak nawet o krok. Właśnie
odłamał się kawałek jego idealnie skomponowanego świata i
stracił przez to równowagę.
Sebastian
miał w zanadrzu wiele argumentów, które przekonają go do podjęcia
słusznej decyzji i opuszczenia jego mieszkania. Zaczynając od tego,
dlaczego przestali się całować, a przyczyną było to, jak
strasznie brzydziła go ta paskudna broda codziennie czesana szczotką
z włosia dzika. Kończąc zaś na tym, że jakąś godzinę temu
zaliczył w lesie gościa, którego poznał dzień wcześniej i dał
mu się wtedy przelecieć. Nie dane mu było jednak ich wykorzystać,
bo do domu wróciła jego rodzicielka.
– Och,
Grzesiu – rzuciła lekko zaskoczonym głosem i minęła stojącego
jak kołek na środku przedpokoju chłopaka, by z wiklinowego koszyka
leżącego na małym stoliku wyciągnąć płócienną siatkę. –
Dopiero jak doszłam do sklepu, zauważyłam, że nie zabrałam nic
na zakupy. A tego plastikowego dziadostwa nie będę kupować, bo
potem wszędzie się wala.
Zaczęła
narzekać na ludzi, którzy wyrzucają butelki na trawę i na to, że
wiatr wywiewa z przeładowanych kontenerów śmieci, bo nikt nie
zamyka klap. Odkąd porzuciła wysokoprocentowe trunki na rzecz piwa,
znów zaczęła się przejmować takimi rzeczami. Teraz nikt jednak
nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Wycofała się więc, dobrze
wyczuwając ciężką atmosferę. Nim wyszła, rzuciła tylko do
syna, że to niekulturalnie kazać gościowi stać w przedpokoju.
– Zaraz
nie będzie – odpowiedział jej Sebastian, bynajmniej nie mając na
myśli tego, że zaprosi chłopaka do pokoju.
Gdy
zostali sam, znów wbił spojrzenie w chudego, marnego chłopaczka
przed sobą.
– Zanim
wyjechałem na studia, powiedziałem matce, że jej nienawidzę. Że
spieprzyła mi życie. Pierwszy raz widziałem wtedy, jak płacze.
Nawet nie sądziłem, że jest do tego zdolna. A już nawet nie
śmiałem marzyć o tym, że może rzucić. Prawie – parsknął. –
Zmieniła Żołądkową na Harnasia, ale to i tak więcej, niż
kiedykolwiek się spodziewałem.
– Nie
miałem pojęcia – przyznał Grześ jeszcze bardziej skonfundowany
tym, jak potoczyła się ta rozmowa.
– Wiem
– odparł Sebastian. – Nie powiedziałem ci, bo i tak byś nie
zrozumiał. Jesteś w końcu chłopcem z dobrego domu.
Odwrócił
się z powrotem w stronę Bohuna i zaczął wycierać go
sponiewieranym ręcznikiem. To był koniec ich rozmowy i koniec tego
czegoś między nimi, co nawet ciężko było nazwać związkiem.
Świat się nie zawalił, w momencie gdy trzasnęły drzwi za
wychodzącym Grzesiem. Nic się właściwie nie stało. Sebastian nie
podejrzewał, że to będzie aż takie proste.
Gdy
Bohun był już w miarę suchy i udał się do swojego legowiska,
czyli starego koca leżącego pod stolikiem w przedpokoju, Sebastian
został sam na środku salonu ze zmaltretowanym ręcznikiem w dłoni.
Co teraz? – pytanie nagle pojawiło się w jego głowie. Nie
chodziło o najbliższą przyszłość, ani o to, co ma robić przez
resztę dnia. Postanowił się jednak oszukiwać, bo nie znał
odpowiedzi. Musiał też odepchnąć myśli, które zagościły w
jego głowie i których nie chciał pozwolić przyjąć jeszcze
klarowniejsze formy.
Puścił
się.
Puścił
się z facetem, do którego nie miał nawet numeru telefonu.
Rzucił
swojego chłopaka, może nudnego, ale przynajmniej pewnego, bo
właściwie co?
Znalazł
sobie szybko odpowiedź na „Co teraz?”. Takie najbliższe
„teraz”. To był doskonały zapychacz. Materiałoznastwo.
Postanowił nie odpuszczać i walczyć do końca. Powiesił ręcznik
na balkonie i zamknął się w swoim pokoju z zamiarem wkuwania przez
resztę weekendu. Teraz niemal cieszył się, że groził mu warunek.
Zatonął w skryptach i notatkach, nie pozwalając wcisnąć się
nieprzyjemnym myślom. Kat w słuchawkach też pomagał.
Z
pokoju wypełzał tylko kilka razy, na obiad i do toalety. Matka
zwróciła uwagę, że jakoś blado wygląda. Uznała, że to przez
za dużo nauki. Może było w tym ziarnko prawdy. Wieczorem już się
poirytowała i kazała mu wyjść z „tej jaskini” i zabrać
Bohuna na spacer. Sebastian nie miał siły z nią dyskutować. I tak
nie miałoby to najmniejszego sensu. Nie znosiła sprzeciwu.
Gdy
znalazł się już z Bohunem przed wejściem do klatki schodowej,
zastanowił się, gdzie powinien się udać. Zwykle chadzał do lasu,
ale dziś nie miał na to ochoty. Wybierał się tam nie tylko z
psem, często w weekendy robił sobie spacery. Lubił panującą tam
ciszę, pozorną pustkę i coś trudnego do zdefiniowania, na co
przychodziło mu do głowy tylko jedno określenie. Czystość. I nie
chodziło tu o brak śmieci, co zresztą nie było prawdą.
Przeszedł
przez mostek, wzrokiem szukając kaczek leniwie walczących z
powolnym nurtem. Dzisiaj najwyraźniej dawały się dokarmiać gdzie
indziej. Bohuna nie spuścił ze smyczy. Nie wybrał też głównej
ścieżki, gdzie właśnie ciągnął go pies, ale mniejszą,
prowadzącą w zarośla. Szedł nią już drugi raz tego dnia. Nie
miał takiego zamiaru, a jednak nogi same zaprowadziły go nad brzeg
jeziora.
Późnym
wieczorem w lesie, daleko od latarni, było naprawdę ciemno. Za
najbliższym pasem drzew nie mógł już niczego dojrzeć. Była
tylko czerń. W mieście nie dało się doświadczyć takiego mroku.
Dlatego tak się przestraszył, gdy nagle coś białego mignęło mu
między zaroślami. Dojrzał to kątem oka, a trwało to może
sekundę. Tyle jednak wystarczyło, by Sebastian cały się spiął.
Zdziwił się, że najwyraźniej Bohun niczego nie wyczuł, wciąż
zajęty obwąchiwaniem pozostałości ogniska.
Dzik.
To jako pierwsze przyszło Sebastianowi do głowy. Słyszał, że
bardzo namnożyły się w okolicy. Podobno zupełnie przestały się
bać ludzi i nocami przychodziły na osiedlę, by szukać resztek w
kontenerach na śmieci, które przewracały. Sam nigdy żadnego nie
spotkał, ale czasami rano widział przewrócone śmietniki.
Wilk.
To jako drugie przyszło mu do głowy. Temu nie dawał jednak wiary.
Wilki nie miały w zwyczaju zbliżać się do ludzkich siedzib, jeśli
nie cierpiały głodu. Coś takiego przynajmniej pamiętał z lekcji
przyrody. I nie miały również w zwyczaju atakować ludzi w
przeciwieństwie do dzików.
Teraz
zobaczył to już wyraźniej. Dwa jarzące się w ciemności białe
punkty. Nieruchome i skupione na nim. Zbliżały się, a on się
instynktownie cofał. Powoli, krok po kroku. Gdy ciemność wreszcie
wypuścił tę istotę ze swych szponów, w pierwszym odruchu
Sebastian miał ochotę się roześmiać. Jednak tego nie zrobił.
Wcale nie poczuł też ulgi, mimo że stał przed nim zdziwaczały
przyjaciel Montera. Apacz.
Był
więc sam w środku lasu z człowiekiem, od którego kompletnie nie
wiedział, czego się spodziewać. Chłopak wciąż stał parę
kroków od niego, nad brzegiem jeziora i wbijał w niego wzrok swoich
zielonych oczu. Teraz Sebastianowi wydawały się nienormalnie duże
i okrągłe. Wręcz nieludzkie, a bardziej pasujące dzikiemu
zwierzowi. Tak jasne, że wydawały się świecić własnym światłem.
Pierwszy
raz spotkali się tylko we dwóch. Poprzednio zawsze towarzyszyła im
ta dzika zgraja, którą Sebastian poznał w busie. Co prawda, był
tu jeszcze jego pies, ale teraz skrył się za swoim panem. To tylko
bardziej podsyciło zdenerwowanie Sebastiana. Bohun nie bywał
strachliwy. Apacz nic nie powiedział, więc i on tego nie zrobił.
Teraz nie towarzyszył im Monter, więc nic nie rozpraszało jego
myśli, mógł tylko skupić się na chłopaku stojącym przed nim.
Dopiero
teraz przyjrzał mu się uważniej. Zapamiętał go jako najniższego
z całej grupy, ale najwyraźniej Apaczowi daleko było nawet do
metra siedemdziesięciu. Ta konkluzja jednak wcale nie przyniosła
Sebastianowi poczucia chociażby częściowej ulgi. Wręcz
przeciwnie. W połączeniu z tą rudą, rozwichrzoną czupryną i
tymi wielkimi, zwierzęco błyszczącymi ślepiami przywodził na
myśl jakiegoś pierwotnego człowieka. Coś, co zrodziło się w
wyniku spółkowania homo sapiens z neandertalczykiem. Coś
prymitywnego i niebezpiecznego, co kierowało się instynktem.
Miał
taką dziwną aurę. W oczach Sebastiana, może przez mrok, kontury
jego sylwetki się rozmazywały i stapiał się z lasem za sobą.
Jakby do niego należał.
Co
to za brednie? – spytał sam siebie Czerniecki, gdy uświadomił
sobie, jakie irracjonalne rzeczy przyszły mu do głowy.
– Co
tu robisz o tej porze? – spytał, by przerwać tę idiotyczną
ciszę między nimi. Przypomniał sobie, że Apacz pracował na
nocnych zmianach jako ochroniarz. – Idziesz do roboty?
Chłopak
pokręcił jedynie przecząco głową. Sebastian nie doczekał się
innej odpowiedzi. Sapnął sfrustrowany.
– Więc
co…
Nie
skończył, bo nagle Apacz zbliżył się do niego i chwycił oburącz
za materiał jego koszulki. Zmusił Sebastiana do pochylenia się ku
niemu. Miał zadziwiająco dużo siły. Czerniecki wyszarpnął się
jednak, gdy poczuł na swojej szyi liźnięcie, a potem dotyk zębów.
– Pojebało
cię?! – warknął, dłonią sięgając do miejsca, które niemal
zostało ugryzione. – Naprawdę jesteś pojebany.
Apacz
nie zareagował w jakikolwiek sposób, poza przechyleniem głowy w
bok, co jeszcze bardziej upodobniło go do zwierzęcia.
– Nie
masz zapachu – powiedział. – Powiedział, że będziesz
wyzwaniem, a ty nie masz swojego zapachu. Zdominował cię.
Sebastian
zamrugał oczami, całkowicie zbity z tropu. Nie rozumiał, co
właśnie miało miejsce. Zacisnął mocniej palce na smyczy Bohuna,
który wciąż stał za nim.
– Nie
masz zapachu.
*Utwór
folkowego zespołu „Jar”
Hejka,
OdpowiedzUsuńo matko.. kochana nie wiesz jaki przeżyłam szok... zaczęłam czytać to opowiadanie hohoho i jeszcze trochę... (z jakieś trzy, cztery rozdziały miałam przeczytanie), ale potem no niestety musiałam przerwać, a teraz wracam i och nie ma... już miałam pisać, gdzie się podziało to opowiadanie, ale po szukałam i znalazłam się właśnie tutaj... trochę głupio, że podzieliłaś tak na części, ale trudno...
ale z racji tego, że od początku znów czytam, i w razie gdybym znów miała zniknąć, a komentarze to też mi służą abym mogła w miarę wdrożyć się w historię po długim czasie, więc teraz rozdział pierwszy...
tak samo myślałam za pierwszym razem jak i teraz, że zapowiada się naprawdę bardzo intetesujaco historia, ciekawi mnie co spowodowało taką zmianę w Sebastianie bo on z początku i z końca to wielka przepaść... ale już polubiłam naszego Sebastiana...
jeszcze tak zapytam, czy inne historie (na tym blogu) można tak normalnie czytać czy trzeba znać inny tekst wcześniej... (chodzi mi o to czy są zależne od czegoś), tam zaczynam po woli czytać "Texas brothers"
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie i cieplutko Agnieszka
Cześć,
Usuńpostanowiłam uporządkować trochę bloga jakiś czas temu. Na Texas Brothers zostawiłam opowiadania, które dzieją się w tym samym uniwersum. "Trzy światy" trafiły tutaj, ale wstawiłam wersję po poprawkach z ebooka. Dlatego podzieliłam na 4 części. Ogólnie, skończone opowiadania, w tym "Texas Borthers" polecam czytać jako ebooki, a nie rozdziały na blogu, bo jest mniej byków :D Wszystkie są za darmo dostępne na beezar: https://www.beezar.pl/p/monomu
Ogólnie, opowiadania na blogu Texas Brothers stanowią jedną serię. Najlepiej czytać po kolei, jak jest w ściągawce. "Rahzel" z tego bloga luźno nawiązuje do pewnych wątków z "Atsah" z serii Texas Brothers, ale główni bohaterowie są zupełnie inni. Nie trzeba ich znać.
"Klątwa krwi" to opowiadanie fantasy zupełnie z innej beczki.
Co do pierwszego rozdziału "Trzech światów" - skąd ta różnica w zachowaniu "tego" i "tamtego" Sebastiana? Nie zdradzając za wiele, ekipa Montera bardzo namiesza w jego życiu. Dla niektórych skutki będą tragiczne.
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejka,
OdpowiedzUsuńi rozdzialik drugi za mną...
wspaniały rozdział, oby pies się znalazł, ale miło, że chłopaki się pojawili i pomagają szukać Bohuna, apacz to skojarzyl się z indianinem po tym szukaniu... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Stąd i przezwisko "Apacz" :) O jego talencie do tropieniu będzie jeszcze sporo i wyjaśni się przy tym, czemu taki z niego dzikus. Nie no, ja jestem z teamu psy. Jasne, że się znajdzie ;)
UsuńDzięki z komentarz i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział trzeci już...
super, no i znalazł się nam pies, ciekawe czy Apacz dojdzie do tego co miało tam miejsce ;) może wyniucha... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No heejeczka :) Zadzwia mnie ta sumienność w czytaniu jednego rodziału co miesiąć. Jak w zegarku prawie :) No Apacz ma bardzo wyczulone zmysły, wręcz nieludzko, powiem, ale ma dość duże problemy z interpetacją bodźców, które do niego docierają.
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejka,
OdpowiedzUsuńi rozdział czwarty teraz...
wspaniały ;) podoba mi się Sebastian i to że wlasnie chce stworzyć swój własny świat... zerwał z Grzesiem choć mówiąc szczerze żal mi go...
cieszę się, że zadziwia Cię ta moja sumienność, choć bym wolała aby był jeden rozdział na tydzień a nie na miesiąc ;) ale jest jak jest... choć teraz szybciej :D
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Postać Grzesia stworzyłam na podstawie sąsiada z akademika, którego bardzo lubiłam, więc też mi go było żal ;)
UsuńDzięki za tą sumienność i pozdrawiam!