środa, 29 kwietnia 2020

Trzy światy - CZĘŚĆ II (Rozdziały 5-8)


Rozdział 5
Sebastian wrócił z wieczornego spaceru z Bohunem wściekły. Na siebie. Tam, w lesie, przestraszył się tego kurdupla. Przez dłuższą chwilę w ogóle nie mógł mu się sprzeciwić. W jego rękach był bezwładny jak szmaciana lalka. W końcu się otrząsnął i wyrwał z jego uścisku, ale nie od razu. A później po prostu odszedł, nie oglądając się za siebie. Myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej wydostać z ciemnego lasu i wyjść na ulicę skąpaną w świetle latarni.

Bohun też to czuł. Ciągnął Sebastiana na smyczy, chociaż nigdy nie palił się do szybkiego powrotu do domu. Uwielbiał spacery. Dziwne było też to, jak zachował się, gdy ten kurdupel dopadł do jego pana. Nie należał do agresywnych psów, ale gdy jego właściciel był atakowany, odpowiadał tym samym. Raz nawet ugryzł starego kilka lat temu, gdy ten dla żartów podniósł mamę Sebastiana na rękach, a ona zaczęła krzyczeć. To chyba było na jakimś rodzinnym spędzie, grillu czy czymś takim. A wtedy w lesie Bohun ukrył się za swoim właścicielem i podwinął ogon. To było dziwne i bardziej niż niepokojące.
Psy ponoć potrafią wyczuwać choroby, więc może te psychiczne również? – pomyślał Sebastian, gdy znalazł się już na łóżku w swoim pokoju. Może ten rudy kurdupel naprawdę jest szajbnięty. Przypomniał mu się moment, gdy wyszedł z busa. Wtedy ten szajbus chciał ruszyć za nim i Monter musiał go powstrzymać. Sebastian uniósł brwi, trochę rozbawiony, a trochę jednak zaniepokojony tym, co przyszło mu do głowy. Może doczekał się prześladowcy? Kogoś w rodzaju wielbiciela? Co, jeśli zacznie za nim chodzi? Prześladować jego rodziców? A w końcu otruje Bohuna? Wiadomo, co szajbniętemu wpadnie do łba?
Postanowił załatwić to od razu. Usiadł przy biurku i włączył laptopa. Nie wiedział, jak Monter miał na nazwisko, ale wystarczyło wpisać jego imię, ksywę i miasto, żeby w wyszukiwarce uzyskać całkiem sporo wyników. Szybko dowiedział się, że Adrian oraz część ze zgrai jego zapijaczonych, obdartych i budzących grozę u staruszek poruszających się prywatną komunikacją w postaci przetłoczonych busów kumpli było nie tylko biernymi słuchaczami mocniejszych dźwięków, delektującymi się przy tym tanimi winami. Posiadali także swój własny zespół.
Na oficjalnej stronie, która aż wołała o modernizację i odświeżenie szaty, dowiedział się, że jutro wieczorem zespół będzie grał w lokalnym klubie „Faux Pas”. Sebastian zrobił zdziwioną minę do monitora. Nie wiedział, że mieli w mieście takie miejsce. Że w ogóle jakikolwiek klub poza klubem wędkarza, do którego należał jego ojciec, i bibliotecznym klubem książki, na którego spotkania czasami chodziła matka, znajdował się na jego zadupiu.
– No proszę… – skomentował szczerze zaskoczony.
Monter oczywiście w zespole, który wydawał się równie nieprofesjonalny, co jego strona internetowa, grał główne skrzypce. To znaczy, gitarę. Ten łysy z brodą siedział za bębnami. Na zdjęciach światło reflektorów odbijało mu się od błyszczącej glacy. Gdzieś z boku zawsze majaczyła ta szara myszka. Mona grał na basie. Był jeszcze jeden chłopak, ale tego Sebastian nie poznawał.
Na tych zdjęciach Monter jawił się jako typowy frontman. To on głównie nawiązywał kontakt z publicznością. Na wielu zdjęciach był otoczony ludźmi i wydawał dobrze się bawić. Dzięki przeglądnięciu zdjęć z galerii Sebastian mógł wyciągnąć na temat Adriana jeszcze jeden wniosek. Był dupkiem.
On nie miał do niego żadnych pretensji czy zażaleń. Ich umowa była prosta, a wszystkie jej punkty klarowne. Nie znaczyło to, że nie czuł żalu. Jednak on pretensje mógł mieć tylko do siebie. Dostał, czego chciał.
Aż żal było patrzeć na te zdjęcia, na tęskny jak u porzuconego szczeniaka wzrok, którym ten niepozorny dzieciak, Mona, obdarzał Montera, a właściwie jego plecy na paru ujęciach. W twarz przecież nie miałby odwagi mu spojrzeć, ani powiedzieć, co mu na duszy leżało. Pewnie przeciętny przeglądacz nie dostrzegał tu niczego więcej niż grupy uchlanych przedstawicieli jeszcze młodego pokolenia, którzy nie zapowiadali się na wzorowych obywateli. Sebastian widział więcej. Jedna ciota drugą zawsze wyczuje, nawet na kupce pikseli. Tu nawet nie trzeba było wytężać wzroku.
Nie po to jednak odpalił wyszukiwarkę, aby śledzić niepowodzenia miłosne jakiegoś gościa, który interesował go mniej niż zeszłoroczny śnieg. Chciał znaleźć jakieś namiary na Montera, aby spytać go o tego rudego dzikusa. O to, czy ma się czego obawiać. Liczył też na to, że może Adrian przemówi swojemu kumplowi do rozsądku, jeśli ten coś takiego w ogóle posiadał. W końcu to Monter kreował się na szefa ich paczki. No i była to świetna wymówka, żeby do niego zagadać.
Znalazł jego konto na twarzoksiążce, ale w końcu nic nie napisał. Postanowił iść na jutrzejszy koncert w „Faux Pas”. Przyda mu się wieczorem trochę rozkojarzenia po weekendzie wkuwania materiałoznawstwa.
Nie, nie był idiotą. Wiedział, że to słaba wymówka nawet przed samym sobą. Chciał go zobaczyć, to oczywiste. Po cichu liczył też na coś więcej po koncercie. Heh, chyba już się pogodził z tym, że był właściwie szmatą. I było mu z tym całkiem dobrze.
W niedzielę wstał dość wcześnie, bo przed dziewiątą. Nawet matka zrobiła zdziwioną minę, gdy ujrzała go wchodzącego rano do kuchni. Byli w domu sami, no i jeszcze z Bohunem, bo ojciec o piątej wsiadł na rower i pojechał powędkować. Z tego Sebastian się cieszył, bo chciał poświęcić dzień na naukę, a nie mógł się skupić, gdy zza ściany dobiegały go kłótnie rodziców. Nawet mocne bassy na słuchawkach nie pomagały. Skrzekliwy głos matki przebijał wszystko. Liczył tylko na to, że ojciec nie przywiezie ze swojej wyprawy karpia. Nienawidził ich. Były ościste i śmierdziały mułem. No i ojciec zawsze przyrządzał je w ten sam prymitywny sposób, czyli smażył obtoczone w bułce tartej w głębokim tłuszczu. Ohyda. Prymitywna ohyda.
Gdy robił sobie przerwy od nauki, przeglądał Internet. Zlokalizował klub, do którego się dzisiaj wybierał. Nazwa ulicy właściwie nic mu nie mówiła. Nie sądził, żeby kiedykolwiek tam był. Na osiedle także rzadko zaglądał. Ostatni raz może w podstawówce. Coś mu się kojarzyło, że jeden z jego kolegów tam mieszkał. I to wszystko. Było to kolejne osiedle z wielkiej płyty o jeszcze gorszej renomie niż to, na którym sam się wychował. Może przez to, że to tam swoje boisko i siedzibę miał ich miejski półprofesjonalny zespół piłkarski, który grał chyba w V lidze, ale i tak miał wiernych fanów. Takich w dresach i z Żubrem w ręku.
Grześ powiedziałby, że to miejsce, gdzie ludzie „tacy jak my” nie powinni się zapuszczać. Sebastian wkurzył się, mimo że tylko wyobraził sobie swojego byłego już chłopaka mówiącego to. Wiedział też z marszu, co sam by na to odpowiedział. Że to właśnie przez takie osoby jak Grześ (i te jego przegięte psiapsiółki – to już pewnie zachowałby dla siebie) są w ogóle „tacy jak my” i „tacy jak oni”.
To, że znowu o nim myślał, rozstroiło go na tyle, by wstał od biurka. Potrzebował świeżego powietrza, bo inaczej nie uda mu się skupić. Matka akurat wybrała się z Bohunem na spacer, więc po prostu wyszedł na balkon, nie mając lepszej opcji. Dzisiaj pogoda też dopisywała. Słońca nie przesłaniała nawet pojedyncza chmurka. Oparł się o barierki i przeczesał włosy. Dojrzał wtedy powiewający na balkonie piętro niżej granatowy, jedwabny szal ze srebrnymi frędzlami. Uśmiechnął się na jego widok. To znaczyło, że Aśka wróciła. Zawsze nosiła tę szmatę.
Przebrał się z domowych dresów w coś bardziej wyjściowego i udał się do sąsiadów piętro niżej. Zapukał do drzwi, a potem od razu wszedł do środka. Czuł się tu prawie jak u siebie. Joanna, która kroiła mango na kuchennym stole, uśmiechnęła się szeroko na jego widok. Podeszła i uściskała go z całej siły lepkimi od słodkiego soku dłońmi.
– Uwaliłaś mnie – poskarżył się chłopak, ale oddał uścisk. – Niebieskie?
Chwycił długiego francuza, w którego zaplecione były włosy dziewczyny. Jeśli dobrze pamiętał, gdy widzieli się ostatnimi razy, czyli jakieś dwa tygodnie temu, miały kolor czerwony.
– Wiesz, że nie lubię monotonii – rzuciła Aśka, a Sebastian od razu wyczuł w jej tonie, że nie miała na myśli tylko swojego wyglądu.
– No… – potwierdził, przywołując w głowie wszystkie romantyczne tragedie przyjaciółki, o których musiał słuchać, siedząc i pijąc na pobliskiej górce przy lesie, na którą w szkole średniej często chodzili tylko we dwójkę. Nie zdążył się powstrzymać, więc parsknął śmiechem.
– No, wiesz! Ja tam wiem, o czym ty teraz myślisz!
Aśka uśmiechnęła się od ucha do ucha i puściła mu oczko.
– Dobra. To chcesz, żebym ja ci coś opowiedział?
Joanna trzymała już ponownie nóż w ręku i miała wrócić do swojej roboty, ale zastygła w połowie drogi do kuchennego stołu. Spojrzała na Sebastiana szeroko rozwartymi oczami, które miała bardzo mocno umalowane.
– Nie… – zaczęła wolno, nie dowierzając. Zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko. – Serio?! Rzuciłeś go? No wreszcie! No brawo!
Tak, Aśka nienawidziła Grzesia. Sebastian mógł tylko zaśmiać się na jej teatralną, totalnie przesadzoną reakcję.
Pięć minut później siedzieli już na schodach. W dłoniach dzierżyli po wysokiej szklance z owocowym koktajlem. Sebastian nie miał za bardzo ochoty go pić, ale Joanna powiedziała, że będzie od niego dłużej „piękny i młody” i będzie mu dłużej stał. No to postanowił wypić. I Aśka nie przyjmowała odmów.
Teraz patrzyła na niego z jeszcze bardziej komiczną miną niż ta z kuchni. Miała powód, bo Sebastian streścił jej wszystko, co wydarzyło się w ten weekend.
– A ja już myślałam, że on ci będzie dobierał antyalergiczne, wegańskie koronki, którymi będzie wyłożona twoja trumna. No brawo! Nie spodziewałam się. I do tego Monter we własnej osobie! Więcej niż „łał”!
Teraz to Sebastian zrobił wielkie oczy.
– Zaraz… To ty go znasz? – zdziwił się.
– No, a kto go nie zna, jak tylko ma się życie towarzyskie w naszym biadolinie? No ale ty przez ostatnie lata byłeś uwiązany i zawsze mi uciekałeś do Grzesia, jak cię chciałam gdzieś wyciągnąć.
– To kojarzysz może ten klub „Faux Pas”, czy coś takiego?
– Trupiarnię? No pewnie.
– Trupiarnię?
Aśka przewróciła oczami i napiła się koktajlu. Po obtarciu ust, westchnęła niczym umęczona życiem staruszka.
– To ja ci teraz wszystko będę musiała pokazać. We wszystko cię wprowadzić. Po pierwsze, ta kapela Montera, Theory of Everything*, to czempion naszego lokalnego undergroundu. Często grają w Trupiarni. Tak nazywają ten klub, bo leży blisko ruin starego szpitala, czyli umieralni. I wielu ludzi zalicza tam co noc zgon. Czasami tam chodzę, ale ciebie nigdy nie brałam, bo Grześ. Wiadomo.
Aśka wykrzywiła brzydko usta i przewróciła oczami, gdy wspomniała o jego byłym chłopaku. Naprawdę pałała do niego niechęcią, właściwie od zawsze, i Sebastian nigdy nie mógł pojąć, skąd to się wzięło. Przecież wiele ich ze sobą łączyło. Na pewno oboje byli znacznie bardziej zorientowani w tym, co akurat było na topie niż on. Aśka zresztą trzepała niezłą kasę ze swojego Instagrama, na którego wrzucała zdjęcia swoich posiłków i makijaży oraz z kanału na YouTube, na którym opowiadała ludziom o tym, jak minął jej dzień i mówiła im, jak powinni żyć. I ludzie to oglądali. Tego Sebastian w ogóle nie mógł pojąć. Miał tylko konto na Facebooku i tylko dlatego, że musiał dołączyć do kilka grup, jeśli chciał przebrnąć przez studia i nie zostać w tyle. Aśka i Grześ odwiedzali te same modne kawiarnie, robili sobie samojebki z kubkiem jakiegoś late art w tych samych pozach i wrzucali je na swoje konta na trylionie portali społecznościowych, a jednak się nienawidzili. To zawsze było dla Sebastiana nie do pojęcia. Zarówno potrzeba dokumentowania w necie każdego aspektu swojego życia, jak i tej nienawiści pomiędzy Aśką i Grzesiem.
– To pójdziesz dzisiaj ze mną wieczorem? – zapytał. – Tylko na trochę, bo w poniedziałek dalej sesja.
– Spoko.
To naprawdę była podejrzana dzielnica. Prawie wszystkie ławki na osiedlu, przez które przechodzili, miały wyłamane deski, a metalowe kosze na śmieci były wyrwane z ziemi lub miały wgniecenia, jakby ktoś wielokrotnie w nie kopał. Na zdewastowanych, porysowanych ławkach raczyła się wieczornym piwem zakupionym w pobliskiej Biedronce lokalna dresiarnia i ich chichoczące niczym hieny towarzyszki. Dzięki towarzystwu Aśki i niezwykle krótkiej i obcisłej spódnicy, którą założyła, Sebastian został uraczony jedynie dwoma niewybrednymi komentarzami. Joanna za to miała niezłą zabawę, nagrywając po kryjomu swoje pyskówki z okupicielami ławek, które specjalnie zaostrzała. Później wytłumaczyła Sebastianowi, że zrobi o nich odcinek na swoim kanale.
– Acha – to był jego komentarz.
Klub był obskurny, tak jak się tego spodziewał. Po pierwszym piwie zaplanował sobie, że lać pójdzie w krzaki, a nie do ubikacji. Tak dla higieny prącia. Tym, co zaskoczyło go pozytywnie, były bardzo starannie wykonane na szarych ścianach portrety wielkich gwiazd Rocka – Ozzy’ego Osbourne’a, Lennona, czy Lou Reeda. Szybko się też ponownie rozczarował, bo na portrecie Santy Boy’a ktoś nabazgrał czerwonym mazakiem wielkie słowo „Pedał”. Nie był aż tak aspołeczny, aby podpierać ściany, więc zagadał do kilku normalniej wyglądających gości, gdy Aśka brylowała na parkiecie. Po dwudziestej pierwszej na scenie pojawił się zespół prowadzony przez Montera.
– Przed wami jedyni w swoim rodzaju goście z ToE! – zapowiedział ich pracownik klubu, stając przed mikrofonem.
Czy to było jakieś wspaniałe? Nie. Trudno ich występ było nazwać nawet przeciętnym, ale tu nie o to chodziło. Muzyka nie była najważniejsza. W pewnym momencie Sebastian przestał ją nawet słyszeć. Widział tylko Montera, który wydawał się teraz panować nad całym światem. I jakieś migoczące barwy na brzegach obrazu, w środku był Monter.
Nie był naiwny, nie wierzył w jakieś zauroczenie albo harlequinowską miłość od pierwszego wejrzenia. Coś takiego nawet nie istniało. Nie o to chodziło. Nie, to było zauroczenie. Bo w życiu zwykle było tak, że siódemki parowały się z siódemkami. Brzydcy z brzydkimi, przeciętni z przeciętnymi i ładni z ładnymi. No, chyba że brzydki i stary był przy kasie. Sebastian kwalifikował sam siebie do nawet przystojnych. Był na tyle próżny, żeby tak siebie określić. Ale oprócz tego był przeciętny. Pod każdym względem. Monter za to, może i był monterem w jakiejś tam fabryce, ale był też nadprzeciętny. I o to chodziło, o przejażdżkę czerwonym Ferrari.
Po paru minutach dojrzał ponad głowami gości klubu, jak załoga wychodzi na salę. Monter szedł pierwszy. Sebastian zaczął przebijać się przez tłum w jego stronę z planem zagajenia. Miał przecież wymówkę! Temat tego szalonego kurdupla, który wąchał go wczoraj w nocy. Jednak coś go zatrzymało w pół drogi, a był to widok Montera obejmującego, a potem całującego w usta dziewczynę. Może nie było w tym nic zaskakującego, gdyby nie jej wygląd.
Była brzydka. Bardzo. Niska, krępa, o płaskiej, szerokiej twarzy. I nawet nie próbowała tego maskować. Nie miała makijażu, a jej ubrania wyglądały, jakby zostały zakupione na targu. Kto teraz chodził w dzwonach? Mysie włosy miała związane w niski kucyk.
Jego dziewczyna? Ta, która jeszcze nie dawno była przynajmniej sto kilometrów stąd i której Monter wyprowadzał szczura na spacerki? Sebastian wyobrażał sobie dziewczynę Adriana i to, co wygenerowała jego wyobraźnia, bardzo odbiegało od tego, co miał teraz przed oczami.
Miłość? Taka prawdziwa? Kochał ją miłością jak z piosenek, a tylko przez rozbujane libido posuwał jakichś przypadkowych naiwniaków i pewnie naiwniaczki, kiedy nadarzyła się okazja? To jakoś nie pasowało Sebastianowi do Montera.
Ale jeśli nie miłość, no to co?
– Co tak sterczysz?
Sebastian ocknął się z zamyślenia, gdy podchmielona już Aśka zawisła na jego ramieniu.
– Patrz. – Kiwnięciem głowy wskazał jej na obiekt swojej obserwacji. – Kumasz to może?
– Aaa. Laska Montera. Natalia, czy coś takiego.
– To naprawdę jego dziewczyna? Ta od pekińczyka? – nie mógł nadziwić się Sebastian. – Spodziewałem się kogoś bardziej jak ty.
– No dzięki. Ma się to, co trzeba tam, gdzie trzeba, nie? – Uśmiechnęła się Aśka. – Ale ja bardziej jestem fanką dogów niemieckich.
– Nie rozumiem – przyznał chłopak.
– Ja też nie rozumiałam, więc zrobiłam śledztwo. Wiedziałbyś, gdybyś śledził mój kanał na YouTube. Oczywiście użyłam pseudonimów. No to tak, Monter kocha montować także poza pracą, a stary tej dziewoi ma własną firmę i już pięć zakładów. Robią motocykle na zamówienie. Pięć lat temu stracił żonę. Rak macicy. Jedyną pamiątką po niej jest córka, na którą właśnie patrzysz z tą głupią miną. Kumasz? Brak synów, którzy mogliby przejąć interes po tatusiu.
– Nie. No po prostu nie.
Przecież dokładnie o tym rozmyślał jeszcze chwilę temu. Ale to zawsze byli jacyś podstarzali, nadziani gwiazdorzy i modelki albo przeciętne aktorki o zbyt wybujałych ambicjach. Jak zniszczony dragami oraz przyjaźnią z Marylinem Mansonem Johnny Depp i Amber Heard. Czy coś w tym stylu. A nie piękny i młody Monter.
– Hej, i co? Pękła bańka mydlana? – spytała Aśka, niemal szepcząc mu do ucha. Bawiła się jego włosami, nawijając je na palec. – Zawiedziony, bo jednak jest taki jak wszyscy? A może nawet gorszy?
Sebastian objął ją w pasie i przyciągnął mocniej do siebie. Aśka spojrzała na niego zaskoczona. To, co ujrzała, zdziwiło ją jeszcze bardziej, a był to szeroki uśmiech na jego ustach.
– Nie – odparł chłopak.
Nie wiedział, czym było to, co teraz wypełniało jego ciało. Może to adrenalina rozsadzała jego żyły. Czuł się jak wtedy, gdy miał sześć lat i zamierzał zjechać rowerem z bardzo stromej góry, na której nawet nie było szlaku. Bez hamowania. Wtedy jednak stchórzył w ostatnim momencie. Teraz nie zamierzał.
– Powiedział, że jak jego laska jest w mieście, to nie pokazuje kutasa postronnym. To prawda? – spytał.
– Tak słyszałam. Dba o pozory.
– Dobrze, bardzo dobrze.
Odchrząknął i zmył z twarzy ten głupawy uśmiech, nim ruszył w stronę Montera, ciągnąc za sobą skołowaną przyjaciółkę.
Wyzwanie.
*Naprawdę istnieje taka teoria fizyczna – teoria wszystkiego, opisująca wszystkie zjawiska fizyczne i pozwalająca przewidzieć wynik każdego doświadczenia. Nie została potwierdzona, więc właściwie jest to hipoteza, a nie teoria.
Rozdział 6
Aśka szybko odzyskała rezon. Nie wiedziała oczywiście, co się właśnie działo i jaka była tego przyczyna. Miała tylko swoje domysły, ale pojęła, jaką ma w tym przedstawieniu odegrać rolę. Nim przylgnęła mocniej do ramienia Sebastiana i przykleiła na usta głupawy uśmiech, taki trochę rozpijaczony, a trochę rozmarzony, zerknęła na swojego przyjaciela jednak lekko skonsternowana. Nie znała go takiego.
Monter także okazał się dobrym aktorem. Zamiast się speszyć, a może nawet spanikować, to on pierwszy zamachał w ich kierunku i przywołał do siebie gestem dłoni. Bez chociażby nerwowego mrugnięcia okiem przedstawił Sebastiana i Aśkę, którą kojarzył z Trupiarni jedynie z widzenia, swojej dziewczynie, Natalii.
– To jak się poznaliście? – spytała szatynka. – Sebastian, nie obraź się, chociaż to bardziej komplement, ale trochę mi nie pasujesz do moich brudasów.
Sebastian spojrzała na owych „brudasów” stojących za Monterem, który właśnie brał bardzo długi łyk piwa, zapewne ratując się ten sposób przed koniecznością dołączenia do rozmowy. Glaca uśmiechał się szeroko, najwyraźniej uszczęśliwiony możliwością obejrzenia teatru zupełnie za darmo. Nie musiał nawet kupować biletu. Cała sytuacja wyraźnie go bawiła. Chyba tylko z tego powodu nie zaczął klaskać: nie chciał rozproszyć aktorów i przerwać przedstawienia. Długowłosa sierotka zaś wyglądała tak, jak zwykle dla Sebastiana. Czyli zupełnie nijak. Gdyby nie te charakterystyczne włosy sięgające pasa, chyba nadal nie rozpoznałby go na ulicy. Apacza nie było.
– Och – podłapał Sebastian, zamierzając odpowiedzieć – po prostu w tym samym momencie mnie i Adriana dopadła tak samo nagląca potrzeba, której musieliśmy natychmiastowo dać ujście.
Trudno było mu powstrzymać śmiech, gdy zobaczył panikę malującą się w oczach Montera. Na szczęście zdołał się opanować ostatkiem woli. Pomogła mu w tym Aśka, która kopnęła go ukradkiem w kostkę i sama zdusiła chichot, przyciskając mocniej twarz do jego ramienia. Glaca za to się nie hamował. Nie wydał żadnego odgłosu, ale jego uśmiech sięgał już od jednego lekko odstającego ucha do drugiego. Świetnie się bawił jako widz teatrzyku. Najwyraźniej rozumiał całą sytuację lepiej, niż Sebastian dotąd podejrzewał.
– Potrzebę? – zdziwiła się Natalia. – O co mu chodzi?
Z pytaniem zwróciła się do swojego chłopaka, ale ten nie zdążył nic odpowiedzieć, bo uprzedził go Sebastian:
– Chodziło o penisy i inne takie.
Mówiąc to, patrzył prosto w rozszerzające się oczy Montera. Zobaczył w nich wściekłość, ale przede wszystkim strach. Spodobało mu się to.
– Że co? – zdziwiła się Natalia.
– Po prostu nasze psy musiały opróżnić pęcherze w tym samym momencie – wyjaśnił Sebastian, robiąc głupawą minę. – Spotkaliśmy się na spacerze. Wiesz, że nazywa twojego psa „szczurem”?
Poprowadził konwersację na bezpieczną ścieżkę, na teraz odpuszczając Monterowi. Póki co, oczywiście. Na razie musiał mu dać do zrozumienia, że nie był tylko podkładającą się wydmuszką. Chciał szacunku, to oczywiste, ale także tego, by Monter uznał go za kogoś, dla kogo warto ryzykować.
Później usiedli przy stoliku w kącie, gdzie było trochę ciszej i gadali o pierdołach. Chociażby o tym, że Sebastian i Natalia mieszkali od urodzenia na tym samym osiedlu, a w ogóle się nie kojarzyli. Czernieckiego aż tak to nie dziwiło, bo nie zwracał większej uwagi na dziewczyny, a na te brzydkie tym bardziej. Oczywiście swoje myśli zachował na siebie. Przy stoliku nie było wystarczającej ilość miejsc, więc Aśka ostentacyjnie usiadła mu na kolanach. Nie przedstawili się jako para, ale sygnały były oczywiste. Coś musiało między być. Tak przynajmniej miało to wyglądać.
Apacz. Sprawa tego świrusa zupełnie wypadła mu z głowy, a przecież to niby po to tu przyszedł – aby o niego zapytać. O to, czy powinien się martwić, bo kurdupel naprawdę był niebezpieczny, czy nie. Nie było to do końca kłamstwo. Naprawdę przejął się tym incydentem z lasu. O sprawie zaś przypomniał sobie dopiero teraz, czyli gdy stał przy pisuarze w zasyfionej toalecie klubowej i strzepywał ostatnie krople moczu z penisa. „Może rzeczywiście powinienem olać sytuację?” – pomyślał rozbawiony.
Zaraz jednak przestało mu być do śmiechu, bo poczuł mocne pchnięcie w ramię. Zachwiał się, prawie nie przycinając sobie przy tym przyrodzenia zamkiem błyskawicznym czarnych dżinsów. To był Monter. I wyglądał na porządnie wkurzonego.
– No hej, te obok są przecież wolne. Chyba że zająłem twój ulubiony? – spytał Sebastian. – To już się usuwam.
– Nie pieprz.
– Nie zamierzam. Chyba już zdołałeś poznać, że wolę inne okoliczności. Bardziej naturalne, gdy już o tym mówimy.
Czuł jak serce tłucze mu się w piersi i krew pulsującą w szyi. Jego twarz pokryły krople potu. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji. Nie był ani przesadnie towarzyski, ani konfliktowy. Czuł obawę, ale przede wszystkim ekscytację. Taką, której wcześniej nie miał okazji doświadczyć. Wściekłość w oczach Montera tylko ją podjudzała. Była podobna do tej, jaką czuł podczas seksu, a jednocześnie zupełnie inna.
Zaraz jednak przyszło coś na kształt rozczarowania, gdy zmrużone, skupione na nim oczy Montera stały się rozbiegane. Brunet spojrzał w stronę trzech kabin, nagle zaniepokojony tym, że ktoś mógłby w nich być i słyszeć ich rozmowę, która najwyraźniej nie obrała kierunku, jaki planował. Gdy upewnił się już, że wszystkie zamki są otwarte, jego uwaga ponownie skupiła się na Sebastianie. Teraz wydawał się jeszcze bardziej skoncentrowany. Co było dla Sebastiana trochę straszne, a trochę jeszcze trudne do określenia.
Pod naporem bruneta musiał cofnąć aż pod wyłożoną granatowymi kafelkami ścianę. Dozownik mydła wbił mu się boleśnie w plecy, na wysokości łopatki.
– Po co tu przylazłeś?! – wysyczał Monter, chwytając go za koszulę i zbliżając ich twarze do siebie. Śmierdział alkoholem, dymem papierosowym i potem. Mężczyzną.
– Hej, no wiesz? Jeszcze nie zdążyłem umyć dłoni…
– Mówiłem, żebyś nie pieprzył – powtórzył brunet. – Po coś tu dzisiaj przylazł, Doktorku? Czyżbyś sobie coś wyobrażał? Świerzbi cię dziura, co?
Roześmiał się i obrzucił blondyna pobłażliwym, wręcz wzgardliwym spojrzeniem.
– A może ciebie? – odparł Sebastian, odtrącając dłoń trzymającą materiał jego koszuli. – Czyżby wszystkie zakompleksione kryptocioty miały wybiórczą pamięć?
Nie tak to miało być. Chciał emocji, może nawet wściekłości, ale miało to przerodzić się to w coś dobrego. Chciał stać się dla Montera wyzwaniem wartym ryzyka. Dlatego pożałował swoich słów, zanim skończył jej jeszcze wypowiadać, ale po prostu nie mógł inaczej. Nawet on, dupek, puszczający się w lesie z obcym gościem, a zaraz później zrywający ze swoim chłopakiem, zrzucając przy tym całą winę na niego, miał przecież swoją dumę.
– Sam się pieprz – wysyczał Adrianowi prosto w twarz, nim go wyminął, szturchając przy tym w ramię, i wyszedł z toalety.
I nawet nie umył dłoni.
Przez tłum na głównej sali przebił się tylko po to, aby zabrać Aśkę i bez słowa wytłumaczenia pociągnąć ją ku wyjściu. Choć zapewne słowa nie były potrzebne. Na to przynajmniej wskazywał uśmieszek Glacy, który Sebastian zdążył wyłapać kątem oka.
Gdy stali już na ulicy, a Aśka poprawiała swój szal, który nosiła zawsze i wszędzie, do Sebastiana dotarło, że wszystko co ostatnio zrobił było totalnie i bezsprzecznie bez sensu. Po prostu idiotyczne. I że najchętniej wypłakałby się teraz Grzesiowi.
– Co cię ugryzło? – spytała dziewczyna, sprawdzając w odbiciu ekranu smartfona stan makijażu. – Napadł na ciebie w klopie, co? Aż z niego kipiało.
– To cham!
– No raczej! – parsknęła Aśka. – Dlatego tak cię kręci. Wiesz, pierwotne instynkty. Dzieci z tego nie będzie, ale do tego to się sprowadza. Testosteron i skurwysyństwo, to nas, biedne samiczki, czyli ciebie też, przyciąga w facetach. A później obgryzamy z kącie paznokcie.
Sebastian w odpowiedzi jedynie westchnął, w duchu jednak się zgadzając.
– Odpuszczasz?
Dobre pytanie.
– Nie wiem.

Gdy wrócił do domu, było już po dwudziestej trzeciej. Nie tak to planował, miał przecież jutro rano poprawkę, od której bardzo dużo zależało. Jeśli nie zaliczy seminarium, nie będzie mógł podejść do ostatniego terminu egzaminu we wrześniu.
– Kurna – syknął, gdy pęk kluczy, którymi przed momentem otwierał drzwi wejściowe mieszkania, spadł mu z brzdękiem na podłogę.
Rozsznurowywanie po ciemku butów także nie należało do najłatwiejszych. Prawie podskoczył, gdy nagle usłyszał dochodzący z kuchni głos matki:
– Dobrze się bawiłeś?
Siedziała na pufie przy stole i paliła papierosa. Gdy brała kolejny buch, żar na moment mocniej rozświetlał jej pomarszczono twarz.
– O co ci chodzi? – odparł Sebastian. – Nie mam siedmiu lat.
– Hm. A nie masz jutro egzaminu?
– Zaliczenie, a nie egzamin – poprawił ją.
Uznał, że to koniec rozmowy, więc udał się do swojego pokoju. Jednak jego matka miała coś jeszcze do powiedzenia.
– Zerwałeś z Grzesiem, co nie? – spytała.
Sebastian wrócił i stanął w progu kuchni.
– I koniecznie musisz teraz o tym mówić? – spytał szeptem, wyraźnie zły. Nie chciał, żeby przypadkiem ojciec to usłyszał.
Matka go zignorowała.
– Wiesz, co pomyślałam, gdy przyprowadziłeś go pierwszy raz do domu? Byliście wtedy w liceum.
– Boże, nie wiem… Że to kolejny z moich kolegów?
– Nie. – Zaśmiała się. – Od razu wiedziałam, jak tylko was zobaczyłam. Pomyślałam sobie, że może tak jest lepiej. Bo przynajmniej nie zaciąży i nie pociągnie cię ze sobą na dno.
– Co? – zdziwił się Sebastian. Nigdy nie rozmawiali w ten sposób.
– Patrzyłam na te wszystkie nastolatki z blokowiska zachodzące w ciąże i rodzące pierwsze dziecko przez maturą. Na te sztuczne, wymuszane śluby „Bo co ludzie powiedzą?”. Na tych nastolatków, którzy już nigdy nie zdołają się stąd wyrwać, z tych czterech ścian pokrytych boazerią… I w sumie się cieszyłam. Także z tego, że to był właśnie Grześ. Grześ był dobrym wyborem.
– Co niby masz na myśli?
– On jest trochę… „Śmieszny” to złe słowo. Dziwny? Ja jestem starej daty, mnie on na pewno dziwi, ale to dobry wybór. Bezpieczny. Może nudny, trochę karykaturalny, ale bezpieczny. Przecież chcesz się stąd wyrwać, prawda? Skończysz studia i może będziesz pracować w zawodzie, a może przyklepywać dane w jakiejś korporacji. Tak czy siak, Grześ ze swoją brodą drwala i pastelową koszulą świetnie wpisywałby się w ten obrazek. Pasowałby do całości. Jego mógłbyś zabrać na pracownicze przyjęcie. Może się jeszcze zastanowisz? Popatrz na swojego ojca. Nie wiesz, jaki on kiedyś był. I się nie dowiesz. Ale to moja wina, że teraz jest właśnie taki. Pociągnęła go na dno, jak uwiązana do niego cegła. I został tutaj, spośród ścian pokrytych boazerią. Chyba nie chcesz skończyć tak samo, Sebastian?
– Nie – przyznał. – Ale on jest taki strasznie… nudny.
Jego matka zgniotła niedopałek w kryształowej popielniczce.
– Tak to zwykle jest z dobrymi wyborami – skwitowała, nim poszła z powrotem się położyć.

Tej nocy prawie w ogóle nie spał. Jednak rano nie czuł się zmęczony, może przez te wszystkie emocje, które wciąż w nim buzowały. Z wszystkiego, co się wczoraj wydarzyło, najmocniejsze wrażenie zrobiła na nim rozmowa z matką. Nigdy wcześniej nie byli ze sobą tak szczerzy.
Jadąc rozklekotanym busem na uczelnię, myślał o tym, że może przegrać życie. I skończyć wśród „ścian pokrytych boazerią”. Myślał też o tym, że źle to wczoraj rozegrał w toalecie „Trupiarni”. Powinien wtedy zaciągnąć Montera do kabiny i dać mu się zerżnąć. Źle. I zerżnąć jego.
Prowadzący sprawdził od razu jego zaliczeniówkę. Sebastian nawet się zdziwił, gdy dowiedział się, że zdał. Nie nastawiał się na to. Może pomogło to, że prawie się nie przejmował. Teraz przed nim tylko wakacje. Praca w osiedlowej pizzerii wujka. I co jeszcze? Na pewno nie wypady na basen i miejskie kąpielisko z Grzesiem.
Do domu wrócił tym samym, rozklekotanym busem. Czuł się lekko, więc zamiast jechać windą, wybrał schody. Pokonywał po dwa naraz. W uszach miał słuchawki, w których leciał nowy, wkurzony Eminem. Sebastian lubił czasami zmienić style.
Ten, kto siedział na schodach i palił papierosa, mimo zakazującego tego znaku namalowanego farbą olejną na ścianie obok, na wysokości oczu palacza, też wyglądał na wkurzonego. I chyba nie tylko tym, że już pewnie długo odmrażał sobie na betonie tyłek, czekając na Sebastiana.
– Po co tu przyszedłeś?
– Nie wiem – rzucił Monter. – Dalej nie wiem, czy mam bardziej ochotę cię zarżnąć, czy zerżnąć.
Brunet uśmiechnął się bezczelnie, pociągając przy tym nosem i zgniatając papierosa na ścianie, zaraz pod znakiem zakazu. Miał na sobie potargane dżinsy. Przez poszarpane otwory w materiale Sebastian mógł zobaczyć, jak mocno owłosione miał nogi. I nagle już wiedział, co będzie robił przez wakacje.
– W mieszkaniu jest matka, ale mam klucze do piwnicy – odparł, obdarowując siedzącego na schodach chłopaka lustrzanym uśmiechem.
Rozdział 7
Podawał ludziom ciepłą pizzę i zimne piwo oraz zaliczał. Tak spędzał wakacyjne miesiące. Z egzaminów w czerwcu zaliczył już wszystkie, oprócz materiałoznawstwa, które zostało mu na wrzesień. W pozostałe z letnich miesięcy miał w planach zaliczać co innego i póki co realizacja tego planu szła mu całkiem wydajnie. W różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy, choć piwnicy nic dotąd nie przebiło, jeśli chodziło o stopień niekonwencjonalności.
Przestrzeń do wykorzystania mieli wtedy naprawdę niewielką, ograniczoną przez dwa rowery ojca Sebastiana i półki zastawione słoikami z przetworami zrobionymi przez matkę. Chora akcja, bo przecież w każdym momencie ktoś mógł do tej piwnicy wejść. A gdy otrząsnąłby się już z szoku, przekazać ojcu Sebastiana, co zobaczył. I to by była dopiero masakra. Jednak kto by myślał o cenie, mając na talerzu ekskluzywne danie zupełnie za friko, na które czekało się z cieknącą ślinką? Choć może lepsze byłoby porównanie do wina. W końcu to je trzymało się w piwnicy.
Teraz z Monterem preferowali bardziej otwarte przestrzenie, często w ogóle nieograniczone ścianami. Na wiosnę dużo padało, więc trawa wyrosła wyjątkowo gęsta, a Sebastian miał się już kilka razy okazję przekonać, że była także bardzo miękka.
– Co tak marzysz? – Głos wujka wyrwał go z zamyślenia. – Idź do stolika z pizzą. Klienci czekają.
Sebastian zawrócił z przedsionka, z którego wyglądał na salę, do kuchni. Odebrał zamówienie. Przez lata, a właściwie wakacje pracy tutaj, wyrobił sobie umiejętność niesienia w jednej dłoni pizzy na okrągłej desce, a w drugiej tacy z napojami. Po chwili stawiał już wszystko na stoliku zajętym przez czterech facetów. Żaden oczywiście nie podziękował. To nie było w ich stylu.
– Rachunek. – Sebastian położył papier koło tacy. Wiedział, że w tym przypadku nie miał co liczyć na napiwek.
– Czemu pizza jest policzona, jakby cała była meksykańska? Skoro druga połowa to zwykła peperoni? – zdziwił się Glaca po zapoznaniu się z treścią nadrukowaną na rachunku.
– Jak jest pół na pół, liczymy jak za droższą.
– To trochę niefair. Powinna być średnia arytmetyczna.
Sebastian obrzucił go zniechęconym spojrzeniem. Paczka przychodziła tu co kilka dni, a jego uwierało to, że musiał im usługiwać. Nie lubił tego poczucia, że jest na innym, niższym, poziomie. Oni jednak wciąż przychodzili, chociaż Sebastian nie pamiętał, aby w poprzednich latach odwiedzali pizzerię jego wujka tak często. Najpewniej tak tego lata zakomenderował Monter. Sebastian nawet nie łudził się, że ten chciał go częściej oglądać. Po prostu podobało mu się, że Czerniecki musi mu usługiwać i go to uwiera, czego nie potrafił ukryć. A nawet nie chciał.
– Gówno mnie to obchodzi – rzucił zblazowanym głosem.
Zostało to skomentowane jedynie śmiechem ze strony Glacy i Montera. Znali się już na tyle dobrze, że mógł sobie pozwolić na taki komentarz i nie dostać od nich w zęby.
„Co za chora sytuacja” – pomyślał Sebastian, wydając im resztę z saszetki, którą miał na biodrze. Oni wszyscy wiedzieli, co łączyło go z Monterem. Adrian również wiedział, że jego przyjaciele wiedzą, czyli Glaca i Mona. I w takiej równowadze koegzystowali. Temat oficjalnie nie istniał. Żadna ze stron nie miała w planach go kiedykolwiek podjąć.

W sobotę wybrali się na koncert. Do miasta przyjechali na trzy godziny przed otwarciem bramy i rozpoczęciem sprawdzania biletów. Sebastian tu studiował, ale osiedle na które zawędrowali, zwiedzał po raz pierwszy. Znał głównie centrum, teraz zaś stali na betonowym boisku ulokowanym między popękanymi blokami z wielkiej płyty na przedmieściu. To nie była dobra dzielnica. Standardowe „JP” szpeciło niemal każdy z popękanych murów. Czekali tu na nich koledzy Montera i jego ekipy. Nie było nawet osiemnastej, a oni już ledwo trzymali się na nogach. Jeden się nawet ślinił. Pili przynajmniej od wczoraj.
Monter usiadł z piwem w ręku na przenośnym głośniku, który przytargał jeden z jego tutejszych znajomych. Reszta ekipy zaraz go obtoczyła. Wódka i sok wędrowały z ręki do ręki. Monter obtoczony tym wieńcem długowłosych, odzianych w skóry mimo upału facetów, wyglądał jak jakiś król. Jakby siedział nie na głośniku, a na tronie. Sebastian szybko postanowił się wycofać. Odszedł kilka kroków. Nie znał tych ludzi i nie miał ochoty poznawać. Wszyscy byli totalnie pijani. W jego oczach zasługiwali tylko na pogardę. Nie byli warci poznawania.
Popijał wolno swoje piwo, dopiero pierwsze, oddając się zajęciu, które szczególnie go ostatnimi czasy pochłaniało. Mianowicie obserwował Monę. Długowłosy chłopak nie żałował sobie dzisiaj alkoholu. Zresztą, gdy przyszedł dzisiaj na przystanek autobusowy, był już zrobiony. Teraz stał blisko Montera, choć nawet nie brał udziału w rozmowie. I pił. Patrzył się tylko na Adriana, w ogóle nie zainteresowany toczącą się rozmową, i pił. Miał przy tym tak strasznie żałosną minę. Sebastianowi mówiła „Kocham cię, ale cię nienawidzę”.
– Oni kiedyś byli razem.
Sebastian zaskoczony spojrzał w bok, na stojącego obok Glacę. Zupełnie o nim zapomniał.
– Jak to razem? – zapytał szczerze zaintrygowany.
– Normalnie. – Glaca wzruszył ramionami. – Jak Monter był jeszcze w technikum. Mona chodził za nim jak cień. Patrzył na niego takim samym wzrokiem jak ten nowy basista High Death, Sasza, na Santę Boy’a. Tym samym cielęcym wzrokiem. I przez tę chwilę, gdy był jedyny, był też zakurwiarsko szczęśliwy.
Sebastian domyślał się, że coś było między tą dwójką. Jednak słowa Glacy go zaskoczyły.
– Jak to „chodzili”? – dopytał. – Tak po prostu?
– No nie tak, żeby mieli chodzić za ręce po alejkach i dawać sobie buziaki na powitanie – zakpił Glaca. – Ale wszyscy wiedzieli. Wtedy ekipa, z którą jeździliśmy na koncerty, była znacznie większa. To wszyscy byli ludzie, którzy w dupie mieli, co o nich myślisz i w dupie mieli też to, co ty sam robisz. Więc wszyscy wiedzieli, że coś jest między Monterem i Moną, i wszyscy mieli to głęboko gdzieś. Monter także.
– Aż nie pojawiła się Natalia – domyślił się Czerniecki, uśmiechając się przy tym krzywo.
Glaca zarechotał. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął paczkę papierosów oraz zapalniczkę.
– Pojawiły się zakłady mechaniczne jej ojca – skorygował po zapaleniu papierosa. – Mona musiał iść w odstawkę. Najlepiej dla niego, gdyby w ogóle sobie odpuścił i zniknął. Ale, jak sam widzisz, nie potrafi.
– A ja? No i pewnie też inni?
– Przecież widzisz ten jego cielęcy wzrok wlepiony w Montera. A Monter nie jest głupi. Musiał całkowicie odsunąć Monę, bo wszystko by się szybko jebło. Babki wyczuwają takie rzeczy. Wiesz, kurwa, wyczuwają miłość. Dziwię się w ogóle, że nie kazał mu całkiem spierdalać. Że dalej pozwala mu się koło siebie kręcić. Tego nie mogę pojąć. Bo Monter to kawał chuja, o sentyment go nawet nie śmiem podejrzewać. Już bardziej o sadyzm.
Sebastian nie odpowiedział, ale w duchu przyznał Glacy rację. Monter był narcystycznym dupkiem, szybko się o tym przekonał. I wcale nie dziwiło go to, dlaczego poleciał za nim jak Bohun za rzuconym kijkiem. Oglądał przecież namiętnie Discovery Channel, gdy był dzieckiem, a wtedy prawie bez przerwy puszczali programy przyrodnicze nagrane na sawannie. I zawsze wygrywał ten najagresywniejszy lew, z najciemniejszą grzywą. To on najwięcej ruchał, a potem leżał w trawie brzuchem do góry i nic nie robił, gdy samice polowały. Więc w prawdziwym życiu wygrałby Skaza, a nie Mufasa.
– Aśka miała rację – rzucił na głos, przypominając sobie wywód koleżanki o samiczkach z klubu.
– W czym? – zainteresował się wciąż stojący obok Glaca.
– Że skurwysyny zawsze mają najłatwiej.
– No Ameryki nie odkryła – parsknął mężczyzna.
– Hej, a wy co się tak izolujecie?
To był Monter. Nadal siedział na głośniku, z którego nie wydobywała się żadna muzyka, i teraz patrzył prosto na ich dwójkę. Nie uzyskał odpowiedzi od żadnego z nich, a przecież nie mógł odpuścić. To by przecież znaczyło, że został olany.
– O czym tak zacięcie gadaliście jak przekupki na targu?
Glaca już otwierał usta, aby zbyć go jakąś ciętą ripostą, ale uprzedził go Sebastian:
– O tym, że straszna z ciebie ciota – powiedział, patrząc mu prosto w oczy. – Dosłownie i w przenośni.
Jeden z kumpli Montera zaczął głośno rechotać, ten najbardziej wstawiony. Reszta nie skomentowała tego w żaden sposób. Monter za to wstał ze swojego tronu i pewnym krokiem podszedł do Sebastiana. Stali teraz do siebie twarzą w twarz i Czernieckiemu pierwszy raz nie podobało się to, że jest tym niższym. Patrzył w jego lekko przekrwione, piwne oczy, bo co innego mógł zrobić? Przecież nie odwróci wzroku. Serce zabiło mu mocniej, gdy nagle Monter odwrócił się gwałtownie w stronę swojej paczki.
– E, Tomek, masz gumę brudną! – rzucił.
Jeden z chłopaków, ten w zwykłej koszuli i z gładko wygolonymi policzkami, spojrzał na swoje czarne, wyglądające na markowe trampki i zaklął szpetnie. Zaraz wyciągnął z kieszeni poszarpanych dżinsów jednorazową chusteczkę i schylił się, aby zetrzeć błoto z gumowej części buta. Zostało to skomentowane chóralnym śmiechem.
– Widzisz – syknął Monter tonem, jak gdyby dawał Sebastianowi lekcję, którą ten ma zapamiętać na całe życie. – To jest ciota.
Po czym wrócił do swojej roześmianej paczki, zostawiając oniemiałego blondyna w towarzystwie Glacy, który po krótkiej chwili konsternacji uśmiechnął się szeroko i poklepał Sebastiana po jego bujnej czuprynie.
– Ładnie! – skomentował rozbawiony.
Czerniecki nie skomentował tego w żaden sposób. Myślał o tym, że zrobił to po raz kolejny. Podjudzał specjalnie Montera. Chciał widzieć emocje, może przez krótką chwilę coś na kształt konsternacji na jego przystojnej twarzy, którą zazwyczaj zdobił pewny siebie uśmiech. Chciał też złości bruneta, która w jego przypadku często zamieniała się w namiętność. Bardzo szorstką, nie dającą spełnienia, a tylko sprawiającą, że chciało się więcej. Sebastian z premedytacją dokładał oliwy do ognia. Podobało mu się wzmożone pulsowanie krwi, które czuł wtedy pod czaszką.

Nadeszło szybciej, niż się tego spodziewał.
Na koncercie tłum był tak wielki, że nie dało się ruszyć nawet o milimetr. Ludzie krzyczeli, machali rękami i podskakiwali, bez przerwy wpadając na Sebastiana. Gdy próbowali przebić się pod scenę, rozdzielili się, resztę wchłonął tłum, więc był teraz sam. Na początku czuł się zdezorientowany, ale szybko doszedł do wniosku, że chyba tak jest nawet lepiej. Bez rozpijaczonej gromady Montera mógł skupić się na koncercie, a było na czym. Techniczni naprawdę się spisali, bo nagłośnienie było po prostu świetnie. Sebastian czuł, jakby jego krew dudniła w tętnica zgodnie z rytmem perkusji. Zaoferowany początkowo nie zwrócił uwagi na osobę dociskającą się do niego od tyłu. Pomyślał, że pewnie ktoś usiłuje przebić się do przodu. Minął cały utwór, ta osoba nie przesunęła się nawet o centymetr. Sebastian jednak nie zamierzał poświęcać jej uwagi, nawet gdyby coś powiedział, jego głos i tak zniknąłby w hałasie. Zareagował gwałtownie, dopiero gdy poczuł dłonie na swoim kroczu, usiłujące rozpiąć guzik i zamek jego dżinsów. Nim zorientował się do końca, co się dzieje i odwrócił głowę, męskie palce wślizgiwały się już pod gumkę jego bielizny.
To był Monter. Sebastian poczuł ulgę na jego widok, chociaż wyraz twarzy częściowo przesłoniętej przez długie, pokryte potem pasma włosów nakłoniłby każdego innego człowieka do zupełnie odwrotnego uczucia. Do strachu. Monter chwycił go mocno za włosy i zmusił do odwrócenia głowy. Docisnął się do niego jeszcze mocniej, wręcz go popychając. Gdyby nie ludzie przed nim, Sebastian by się przewrócił. Poczuł ponowne, bolesne szarpnięcie za włosy, a potem ugryzienie w ucho, chyba do krwi. Czuł na skórze poruszające się usta Montera i jego gorący oddech, ale nie mógł zrozumieć wypowiadanych przez niego słów. Czy były groźbą, ostrzeżeniem? A może kpiną? Nie miał pojęcia.
Gwałtownie nabrał powietrza i zacisnął powieki, gdy Monter zgniótł w uścisku szorstkiej, spracowanej dłoni jego jądra. Doznanie było tak silne, że poczuł, jakby już miał się spuścić, wprost w swoje spodnie. Później także nie był subtelnie. Do Sebastiana szybko dotarło, że to miała być tortura, słodko-gorzka męka. W pewnym momencie przestał słyszeć dudniąca muzykę i czuć obijających się o niego ludzi. Była tylko dłoń zaciskająca się na jego zupełnie sztywnym penisie i nie pozwalająca mu się spuścić. I jeszcze ten gorący oddech na jego karku, ślina parząca jego ucho…
I wszystko nagle się skończyło. Został sam. Chociaż był otoczony ciasno przez szalejący, rozgrzany tłum, poczuł się, jakby stał zupełnie sam, pośrodku bezkresnej, chłodnej przestrzeni. Gdy nagle doszedł, jego ciało przeszedł dreszcz, szybki impuls. To, co poczuł, mógł bardziej nazwać ulgą, której wcale nie towarzyszyła przyjemność. Drżącymi dłońmi zapiął spodnie i niemal na ślepo przebił się prze tłum w kierunku rzędu stojących z tyłu przenośnych toalet.
Nie wrócił już na koncert. Wsiadł w nocny autobus miejski i pojechał prosto na dworzec, by wrócić do domu pociągiem. Nie miał co liczyć na busa o tej porze. Czuł frustrację, której źródła nie potrafił nawet dokładnie określić. Było tego po prostu za wiele. Na szczęście w pociągu po prostu usnął. Gdyby nie obudziło go szarpnięcie podczas hamowania, mógłby nawet przegapić swoją stację. Nałożył słuchawki i ruszył przez pogrążone w ciemności miasteczko prosto do domu.
– No kurwa – wyrwało mu się, gdy od wejścia do klatki dzieliło go kilkanaście kroków. – Dlaczego mnie to wszystko spotyka?
Na ławce pod blokiem dojrzał jakąś postać. Na początku sądził, że to po prostu jakiś pijaczyna. Rude, zmierzwione włosy skrzące w świetle pobliskiej latarni szybko naprowadziły go na poprawną odpowiedź. To był Apacz. Wyglądał, jakby na niego czekał. Po co innego miałby siedzieć sam, w środku nocy pod jego blokiem?
„A nawet nie podałem mu swojego adresu” – przeszło Sebastianowi przez myśl, gdy dochodził już do klatki. Apacz był kurduplem w porównaniu do niego, nie mówiąc już o Monterze, ale spotkanie z nim jeden na jeden w środku nocy budziło w Czernieckim lęk. Coś trudnego do zdefiniowania. Po prostu pierwotny strach. Oczywiście nie dał tego po sobie poznać.
– Co tu robisz o tej porze? – spytał, gdy stanął koło ławki.
– I to ponoć ja jestem głupi? – odparł Apacz otwierając dotąd przymrużone, niesamowicie zielone oczy, których rozbawione spojrzenie wbił w Sebastiana. – Przecież widać, że siedzę, Doktorowy.
– A dlaczego?
– Przechodziłem i coś czułem, że jeśli chwilę zaczekam, to cię zobaczę. A dawno się przecież nie widzieliśmy, prawda?
Tak, odkąd wylazłeś z ciemności, ukryty w krzakach i się do mnie przystawiłeś – pomyślał Sebastian. To już chyba można było nazwać prześladowaniem, a do tego ten mały, rudy dzikus mieszkający gdzieś w lasach miał ponoć „jakiś papier” na to, że jest świrnięty. Chociaż, żeby to stwierdzić komisja lekarska, nie był a potrzebna.
Nagle pozbawiony wszystkich sił Sebastian przykucnął na chodniku i chwycił się jedną dłonią za włosy.
– Dlaczego mnie to wszystko spotyka? – sapnął.
– Że niby coś złego? – podłapał Apacz, znów przekręcając przy tym głowę niczym zwierze, chociaż Sebastian nie mógł tego zobaczyć. – Przecież masz gdzie mieszkać i co włożyć do gara.
– I co? I według ciebie tyle wystarczy? Mieć co żreć i gdzie spać?
– Nie, ale wszystko inne zależy już tylko od ciebie. Jęczysz, jakbyś był jakąś ofiarą, wszystko i wszyscy było przeciwko tobie, a ty nie masz na to żadnego wpływu. Zaś jest chyba zupełnie odwrotnie. Zawiodłem się na tobie, Doktorowy. To strasznie żałosne.
Sebastian zupełnie zbity z tropu nawet nie wyłapał momentu, kiedy został sam. Konkluzja, do której doszedł, wywołała u niego gorzki śmiech. Ten, którego uważał za najgłupszego, okazał się być najmądrzejszym. Gdy uniósł głowę, Apacza nie było już na ławce. Sebastian wstał z kucek i rozejrzał się w około skonsternowany, ale niczego nie zauważył.
Gdy ujrzał zdechłą, polną mysz na wycieraczce przed drzwiami swojego mieszkania, miał siłę jedynie zrobić zdziwioną minę.
Rozdział 8
Mysz wciąż tam była. Leżała dziwnie wklęsła i zesztywniała na wycieraczce. Ojciec, który rano wychodził najwcześniej, bo jeszcze przed szóstą, musiał jej nie zauważyć albo wręcz przeciwnie i po prostu zrobił za drzwiami większy krok niż zazwyczaj. Sebastian też zupełnie zapomniał o tym biednym stworzeniu i pewnie miałby nieprzyjemną niespodziankę, ale mama odświeżyła mu pamięć.
– Sebastian, rusz się i zrób coś z tym – rzuciła do syna męczącego przed telewizorem śniadanie, gdy miała właśnie wychodzić z Bohunem na spacer. – Prawie to capnął.
– Co niby? – rzucił nieprzytomnie Sebastian skupiony na oglądanym przez niego już ze sto razy odcinku „Teorii wielkiego podrywu”. – A, ta mysz czy coś. No to wyrzuć.
– Powiedziałeś „wyrzuć”? To było żywe stworzenie. Należy mu się jakiś szacunek, Sebastian.
– No to co mam zrobić? – sapnął, już podnosząc się z fotela. Wiedział, że tej dyskusji nie wygra. No i matka miała jednak rację. Sam miałby wyrzuty sumienia, gdyby wyrzuciłby tą biedną mysz do śmietnika. – Pochować?
– No wreszcie coś mądrego powiedziałeś – pochwaliła go matka, odciągając żywo zainteresowanego truchłem Bohuna. – Weź jakiś karton, po herbacie czy coś, włóż je tam, a potem zakop na łące.
– Okej.
Dopił resztki herbaty, umył się i ubrał, w co było pod ręką i znośnie pachniało, po czym wyszedł na klatkę. Chwilę zastanawiał się nad tym, czy powinien dotykać truchła gołymi rękami, w końcu mysz mogła mieć jakieś pasożyty. Zaraz jednak skarcił siebie za bycie takim… pedantem. Zupełnie jakby zamienił się w Grzesia.
– A co ty wyprawiasz najlepszego?
To Aśka z telefonem w jednej ręce i workiem ze śmieciami w drugiej zaglądała mu teraz przez ramię. Nawet nie usłyszał, kiedy schodziła po schodach z piętra wyżej.
– A nie widzisz? – parsknął. – Wkładam martwą mysz do opakowania po Liptonie. Będę ich zaskarżał i zostanę milionerem.
– Marzenia ściętej głowy.
Święta racja, pomyślał Sebastian, wstając z klęczek z myszą w kartonie. Żeby się stąd wyrwać, potrzebowałby cudu jak szóstka w totolotku. To zupełnie popsuło mu humor, a na dodatek przypomniał sobie wczorajszą porażkę z Monterem na koncercie.
– Hej! – Aśka klepnęła go z całej siły w plecy, widząc jego markotną minę. – Idziesz zakopać do lasu? To pójdę z tobą, tylko o kontenery zahaczymy.
– Spoko.
Pod drodze na łąkę streścił jej wszystko, czego Aśka jeszcze nie wiedziała. Dziewczyna nie należała do subtelnych, więc śmiała się, kiedy historia stawała się śmieszna, czyli kiedy Sebastian zamieniał się w żałosny, bezkształtny glut, z którym Monter robił, na co miał akurat ochotę.
– Czy na tym świecie nie ma już normalnych facetów? – zamarudził Sebastian, kopiąc łyżką dziurę w poprzerastanej korzeniami ziemi na łące, nieopodal wzgórza, gdzie często w lecie robiono ogniska. – Nie jakichś przegiętych hipsterów, ani kryptopedałów z przerostem ego? Jakichś takich normalnych?
– A od czego masz Internet? – spytała Aśka, która kucała obok i wyplatała jakiś wianek.
Sebastian zerknął na nią ukradkiem. Zapewne swojemu dziełu też zrobi zdjęcie i wrzuci na Instagrama, jak to zrobiła z myszą w kartonie, pomimo jego protestów.
– Ta, gdyby w pierwszym zdaniu pytali o to, jaką lubię muzykę, a nie ile mam centymetrów.
– A ile masz centymetrów? – zainteresowała się Aśka, chichocząc.
Sebastian skomentował to jedynie pogardliwym parsknięciem. Nie zamierzał się tym chwalić. Nie było z resztą za bardzo czym. Był przeciętny.
– Rzeczywiście jesteś w niehumorze. To może pojedziesz ze mną do miasta na targi kwiatów? Będą rozdawać sadzonki kaktusa Zig Zaga za darmo, jak ktoś tylko przyniesie pięćdziesiąt butelek plastikowych. Wiesz, taka eko akcja. Przez miesiąc tylko chlałam Muszyniankę i biegałam co chwilę do toalety.
Czerniecki mało wyłapał z tego natłoku informacji. Coś o sikaniu i coś o kaktusie, ale pokiwał głową, godząc się na wyprawę. Nie miał dzisiaj nic do roboty, a dzień z Aśką, którą jak zwykle rozrpierała energia, może pozwoli mu odzyskać humor.
Niecałą godzinę później siedzieli już obok siebie w starym busie. Ten przynajmniej jechał trasą ekspresową, przez autostradę, co znacznie skracało konieczność kiszenia się wraz z innym pasażerami w czterdziestu stopniach Celsjusza.
Targi odbywały się na rynku. Wystawcy prezentowali swoje rośliny w stylowych, skleconych z drewna specjalnie na tę okazję budkach albo w zwykłych, materiałowych namiotach. Impreza musiała być dobrze reklamowana, bo ludzi było multum. Dużo rodzin z dziećmi i par. Na szczęście specjalnie na tę okazję powstały też stoiska z zimnymi napojami i lodami. Sebastian właśnie pochłaniał swoje rożka z dwiema gałkami o smaku słonego karmelu, jednym uchem słuchając dyskusji Aśki z jakimś hodowcą na temat walki naturalnymi metodami z opuchlakami, cokolwiek by to miało nie być, gdy zauważył w tłumie kogoś, kogo w ogóle się nie spodziewał. I nie chciał spotkać. Najwyraźniej ta osoba też go zauważyła, bo zaczęła kierować się w jego stronę i to nie sama.
– O kurwa – jęknął Sebastian, a starszy ogrodnik spojrzał na niego niechętnie. – Aśka, patrz.
– Co? Ale jaja, Grześ.
– Jak berety, normalnie.
Po chwili przed namiotem stali już w czwórkę. Pan ogrodnik taktownie oddalił się w głąb swojej fortecy. Grzesiowi, który trochę skrócił brodę, towarzyszył wyższy, ale równie szczupły brunet z dużymi okularami na nosie i w beżowej panamie** na głowie z niebieską kokardką.
– Seba, co za zaskoczenie! – wypalił pierwszy Grześ. Jego przyjazny ton aż ociekał sztucznością. – Ja to bym cię tu nigdy nie zaciągnął. Powiedziałbyś, że to dla dziewczyn.
– Powiedziałbym, że to pedalskie – sprostował beznamiętnie Sebastian, kierując wzrok na stojącego trochę za Grzesiem chłopaka. – Tak bym powiedział i ty dobrze o tym wiesz, znamy się przecież na wylot. No i nie jesteśmy dziećmi. Przestaliśmy nimi być jeszcze w liceum.
Patrzył na zmieniającą się twarz nowego, równie beznadziejnie śmiesznego, chłopaka Grzesia. Dobrze kombinujesz, pomyślał z satysfakcją, to ja posuwałem go przed tobą.
– Co ja w tobie widziałem? – Grześ pokręcił ze zrezygnowaniem głową. – Chodź, Tomek. Chciałem was sobie kulturalnie przedstawić… Ale z czym do czego?
– Rozumiem – podłapał ten cały Tomek i teraz to on spojrzał na Sebastiana z góry, którego to bardzo wkurzyło.
Nim odwrócili się i odeszli, nowy przydupas Grzesia poprawił jeszcze chwyt na doniczce z kaktusem Zig Zag. Wtedy Sebastian zwrócił uwagę na żelową bransoletkę z napisem „Pan jest moim Pasterzem” na jego nadgarstku. Doskonałe dopasowanie, pomyślał kwaśno.
– Jezu, kaktus! – przypomniała sobie Aśka. – Chodźmy szybko do punktu wymiany, bo zabraknie!
Pociągnęła za sobą Sebastiana, który w jednej ręce dzierżył worek z półsetką zgniecionych butelek po wodzie mineralnej.
– Widziałeś tego gościa? – zagaiła Aśka. – Facet miał spodnie trzy czwarte. No masakra.
– No – odparł Sebastian. Jednak wcale nie było mu do śmiechu.
Może kiedy patrzyło się na tę pastelową parę, człowieka nachodziła chęć rzygnięcia tęczą, ale Sebastian nie mógł powstrzymać zazdrości. Grześ miał teraz z kim popijać latte z sojowym mlekiem, chodzić godzinami po galeriach handlowych i jeździć na pielgrzymki. Jakkolwiek żałosne by się to nie wydawało Sebastianowi, to i tak nie mógł powstrzymać tego kłującego go rozgoryczenia. Też chciałby mieć kogoś takiego. Kogoś, kto by go rozumiał. Czy to było aż takie trudne?
W drodze powrotnej to on trzymał doniczkę z kaktusem na kolanach. Dostał od Aśki bardzo ważną misję dowiezienia go do domu w nienaruszonym stanie, bo ona była zbyt zajęta swoim telefonem. Oczywiście zdjęcia kaktusa zdążyły trafić już do Internetu.
Ta wycieczka miała za zadanie wyluzować Sebastiana. Wyszło zgoła coś zupełnie odwrotnego. Jadąc starym, rozklekotanym busem i ściskając doniczkę z kaktusem w dłoniach, czuł, jakby coś go od środka dusiło.
– No to nie zgrzytaj tymi zębami, tylko coś zrób – powiedziała w którymś momencie Aśka. – Rzuć go czy coś.
– Ale wtedy to jakbym przegrał.
– Albo jakbyś wygrał. Wiesz, jako ten mądrzejszy.
– Gówno prawda, że wygrywa mądrzejszy. Wygrywa ten, który czuje się jak zwycięzca, choćby i dlatego że jest idiotą.
Aśka przewróciła oczami.
– No to go nie rzucaj.
– No żeś pomogła – parsknął Sebastian.
– A proszę cię bardzo.

Gdy wrócili na swoje zadupie, dopiero zaczynało robić się ciemno. Aśka zaprosiła go do siebie, ale Sebastian nie miał ochoty na kolejny z jej zielonych koktajli. Nie chciał też wracać do domu, więc postanowił się przejść. Chwilę postał na mostku, przyglądając się paru kaczkom krzyżówkom, a potem ruszył ścieżką, po swojej lewej mając łąkę, na której zakopał dzisiaj mysz, a po prawej las. Szedł i tak szedł, nie myśląc nawet o niczym konkretnym. Las w nocy, to było magiczne miejsca. Sebastian słyszał pohukiwania sów i szelest krzaków, przez które przedzierały się jakieś całkiem spore zwierzęta, ale nie mógł niczego dojrzeć. Światła z pobliskiej fabryki, w której pracował Monter na stanowisku adekwatnym do ksywy, sprawiały, że wszystko przykryte było dziwną, szarą poświatą, przez którą rosnące w mieszaninie sosny i brzozy rzucały wydłużone, ostre cienie na ścieżkę, którą szedł. Przeszło mu przez myśl, że gdyby ktoś teraz z tych krzaków wyskoczył i go zamordował, to jego ciało znaleziono by dopiero następnego dnia, po świcie.
Szedł jednak dalej gnany jakąś trudną do wytłumaczenia potrzebą, aż dotarł do sztucznego stawu. Brama prowadząca na plażę była o tej godzinie zamknięta, więc obrał przeciwny kierunek. Szedł groblą wzdłuż północnej, dzikiej i zapuszczonej części zbiornika. Tu brzeg był zarośnięty przez pałki wodnej, a przy brzegu kwitł grążel żółty. Jego szerokie liście swobodnie unosiły się na wodzie. Sebastian wyobraził sobie małych elfów, które mogłyby swobodnie po nich przeskakiwać. Co tu dużo mówić, miał aktywną kartę biblioteczną i zasób książek z półek z fantastyką, których jeszcze nie pochłonął, był już znacznie ograniczony.
Siedząc na porośniętym niekoszoną trawą brzegu stawu, czuł się tak dobrze. Lekko. Kiedy tu przychodził, zawsze sam, bo Grześ wolał naturę w formie ujarzmionej przez człowieka, więc z nim wybierał się na sztuczną plażę po drugiej stronie jeziora, myślał o tym, że właściwie nie wie, o co chodzi w życiu. Ludzie zaharowywali się w pracy, żeby wziąć kredyt na mieszkanie, który będą spłacać trzydzieści lat, i następny, żeby wymienić samochód na nowy. No i jeszcze chwilówkę, żeby polecieć na wakacje do jakiegoś modnego w tym sezonie kurortu. Tylko po co to wszystko, skoro dla każdego skończy się tak samo, zastanawiał się często Sebastian. Człowiek najpierw żył, a potem umierał. Zawsze było tak samo.
„Byle mieć gdzie spać i co włożyć do gara” – przypomniał sobie nagle. Coś takiego powiedział mu wczoraj ten rudy świrus z lasu.
– W sumie racja – mruknął Sebastian i rzucił kamyk do wody. – Nie ma co się spinać za bardzo.
Zrobiło się już całkiem ciemno. Tylko gwiazdy, których nie przysłaniała ani jedna chmurka, będą Sebastianowi oświecać drogę powrotną. Uznał, że już czas wybrać się do domu. Jutro miał przecież przyjść rano do pracy i wszystko dokładnie wypucować.
W sumie, nie był zaskoczony. Wiedział, że to się stanie. Po prostu to przeczuwał albo podpowiedział mu instynkt. Jakkolwiek by tego nie nazwać, widok Apacza stojącego w trawie blisko miejsca, gdzie rano zakopał mysz, nie zaskoczył go tak, jak powinien. Chłopak nie patrzył na niego, był odwrócony plecami do Sebastiana. Łąkowa trawa sięgała mu niemal do pasa. Jego rude, długie włosy byłby mocno rozburzone i falowały lekko na wietrze. Nie miał na sobie podkoszulka. Był niski, ale nie wątły. Biła od niego dziwna siła. Jakaś energia. Stał otoczony trawą i dzikimi kwiatami, a Sebastianowi wydawało się, że doskonale tam pasuje.
– Co ty tu robisz?! – warknął Sebastian, gdy dał już sobie mentalnego kopniaka i wybudził się z tego dziwnego półsnu. – Wiedziałem, że to twoja sprawka, świrusie! I znowu mnie śledzisz?!
Na początku w ogóle nie zareagował, zupełnie jakby nie usłyszał słów Sebastiana. Po chwili jednak odwrócił twarz w jego stronę. Czerniecki przełknął ślinę, gdy poczuł na sobie świdrujące spojrzenie żywo zielonych, wielkich ślepi, bardziej pasujących zwierzęciu niż człowiekowi. W wywołującym u niego dreszcze spojrzeniu nie wyczuł jednak złości.
– Już jej tam nie ma – powiedział w końcu chłopak. – Wykopała ją lisica i zabrała do nory.
– No to przynajmniej się na coś przypada. Wróciła do natury, zamiast rozkładać się na mojej wycieraczce.
– Właśnie!
Nagłe ożywienie i radość w głosie Apacza całkowicie zbiła Sebastiana z tropu, który aż zdębiał. Nim się spostrzegł, rudzielec przedarł się przez trawę i stał już przed nim. Kilka uschniętych kłosów traw zaplątało się w jego włosach. Dłoń chłopaka spoczęła na policzku Sebastiana.
– Wiedziałem! Wiedziałem, że twój zapach wróci. Że ty mu się postawisz, Doktorowy.
Sebastian dobrze rozumiał, o co mu chodziło. Pozostawało pytanie, skąd rudy kurdupel wiedział o tym, że wyrzucił z siebie część swoich frustracji w stronę Montera. Dłonie położył na odsłoniętych ramionach Apacza, który wciąż trzymał swoją na jego policzku. Wcześniej jednak wyciągnął mu te kilka źdźbeł trawy z włosów.
I tak stali. Sebastian nie miał pojęcia po co, ale szybko porzucił zastanawianie się nad tym. Czuł się po prostu dziwnie dobrze, wolny od szarej teraźniejszości. Ponure bloki z wielkiej płyty majaczyły światłami żarówek daleko za jego plecami.
– Ciekawe, że większość życia znałem jednego geja, a tu spada na mnie cała banda – rzucił rozbawiony nagle Sebastian. Chwycił dłoń rudzielca i ściągnął ją ze swoje policzka, ale jej nie puścił.
– Geja? Że niby ja jestem gejem? – zdziwił się chłopak, czy bardziej zainteresował jego słowami, znów przekręcając przy tym charakterystycznie głowę.
– A nie? – zakpił blondyn. – Przecież ty mnie prześladujesz. I mnie teraz macasz. I przynosisz mi prezenty w postaci zdechłych myszy.
– No to może jestem gejem. Nie mam pojęcia. Ja tylko często o tobie myślę.
– Ach, tak.
Sebastian zamierzał zapytać „I co wtedy?”, ale nawet nie musiał. Apacz nagle się od niego odsunął i klasnął w dłonie. Nim zaczął się śmiać, rzucił jeszcze:
– I wtedy mi staje!
Sebastianowi nie pozostało nic innego, niż też zacząć się śmiać. Czuł się, jakby zrzucił kilka kilo ciężaru przez rozmowę z tym oderwanym od zwykłego świata idiotą z lasu.
– Boże, jaki jestem głodny – rzucił, przypominając sobie jednocześnie, że oprócz lodów nie jadł niczego konkretnego od rana.
– To babcia się ucieszy! – Apacz chwycił Sebastiana za dłoń i pociągnął w kierunku wąskiej ścieżki prowadzącej przez las, teraz pogrążony w mroku. – Nakarmi cię, Doktorowy.
Sebastian pomyślał, że to bardzo głupie dać się ciągnąć temu świrusowi pomiędzy zarośla. Że albo go tam zamorduje, albo zgwałci. Albo jedno i drugie. I trudno określić, w jakiej kolejności. Dał się jednak prowadzić, bo dłoń Apacza była bardzo przyjemna w dotyku. Bo powietrze w lesie było rześkie i pachniało ziołami. Słyszał i czuł, że wokół nich tętniło życie, mimo że nie mógł niczego dostrzec. To było ekscytujące w jakiś sposób.
– A skąd wiedziałeś, że będę akurat teraz tamtędy przechodzić? – spytał. – Masz jakieś paranormalne moce, czy śledzisz każdy mój krok?
– Po prostu byłem na rybach i zobaczyłem, jak siedzisz na brzegu. Mogłeś wracać tylko jedną ścieżką.
– No jasne. I akurat stanąłeś w miejscu, gdzie zakopałem mysz?
Szli wąską ścieżką, niemal całkowicie zarośniętą. Sebastian czuł, jak liście paproci ocierają się o jego łydki. Igliwie skrzypiało mu pod stopami. Tędy musiały chodzić jedynie dzikie zwierzęta i rudy świrus.
– Po prostu wiedziałem.
– No jasne – rzucił Sebastian, dla efektu przewracając oczami, chociaż nikt nie miał szansy tego zobaczyć. Wiedział, że bardziej treściwej odpowiedzi nie uzyska.
Za chwilę zobaczył rudą łunę za drzewami. Gdy wyszli z lasu, znaleźli się na małej polanie. Stał na niej mały, przedwojenny dom z cegły. Miał małe okna z drewnianymi okiennicami i spadzisty dach krytym gontem.
Blask bił od kamiennego pieca, do którego zgarbiona staruszka właśnie dokładała drewna ze ustawionego nieopodal stosiku. Rude, poprzeplatane gęsto siwymi pasmami, ale wciąż gęste włosy miała splecione w dwa warkocze za uszami.
– Och, jakiego świarnego młodzieńca przyprowadziłeś! – zawołała, gdy zobaczyła ich, wciąż stojących na brzegu lasu. – Dobrze. Pomoże nam przy kolacji, bo we dwoje to nie damy rady tej twojej zdobyczy.
Sięgnęła do wiadra i wyciągnęła z niego za ogon, choć przysporzyło jej to trudności, znacznego szczupaka.
– To była ostra walka! – Zaśmiał się Apacz.
Pociągnął skamieniałego Sebastiana za sobą i zaraz znaleźli się przy staruszce. Czerniecki spodziewał się wszystkiego, ale widok chatki w środku lasu i staruszki całkowicie go zaszokował. Czarodziejka chatka i czarownica, parsknął w myślach. Aż przypomniały mu si e te wszystkie bajki z dzieciństwa, które czytała mu mama przed snem.
Babka przyglądała mu się takimi samymi, intensywnie zielonymi oczami, co jej wnuk, więc się uśmiechnął.
– Ale nie będziemy smażyć filetów w głębokim oleju? – zapytał, przypominając sobie z niesmakiem, jak jego ojciec miał w zwyczaju przyrządzać swoje zdobycze.
– Bym to musiała odpokutować! – oburzyła się kobieta. – Takich rzeczy nie robi się takiemu delikatnemu mięsu. To stworzenie straciło życie, żeby nas nakarmić. Nie możemy zbezcześcić jego ciała! Nafaszerujemy filety ziołowym masłem, a potem owędzimy dymem z olchowego drewna.
– Brzmi wspaniale.
Sebastian spojrzał na dach domu. Był ciemno, więc nie mógł być stuprocentowo pewien, ale nie dojrzał przewodów. Skąd niby miałby iść, otaczał ich przecież las? Nie mają nawet prądu, pomyślał.
– Wyglądasz na zmęczonego – stwierdziła kobieta. – Tutaj odpoczniesz.

* Tytuł utworu Kata z płyty "Ballady", o której była mowa w pierwszym rozdziale
**Rodzaj kapelusza

7 komentarzy:

  1. Hejeczka,
    i piąty rozdział za mną...
    wspaniale, oj to będzie się tutaj działo, Sebastian zaskakuje i to bardzo...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co za konsekwencja w czytaniu! Podziwiam i pozdrawiam :D
      Będzie się jeszcze działo.

      Usuń
  2. Hejeczka,
    i rozdział szósty w końcu...
    och wspaniale, to w klubie trochę źle rozegrane... Monter się wkurzył, ale potem no pięknie pojawił sie u Sebastiana... no i ta rozmowa z matką...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    no rozdzialik siódmy za mną...
    och jak Sebastian Montera prowkuje i to na koncercie... czyżby Apacz już się zorientował co się dzieje...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    i część ósma już...
    tak szybko Grzes znalazł sobie chłopaka aż to dziwne... a Apacz jakiś instynkt ma wyczulony chyba na Sebastiana jak wie kiedy i gdzie będzie...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczka! Podziwiam wytrwałość :) Ja już nie pamiętam, co tam dokładnie napisałam w danym rozdziale. Musiałam przeczytać, żeby skojarzyć tego chłopaka Grzesia xD Taki jest szybka, spotkał go na kółku różańcowym.
      Dzięki i pozdrawiam!

      Usuń