Rozdział
5
Sebastian
wrócił z wieczornego spaceru z Bohunem wściekły. Na siebie. Tam,
w lesie, przestraszył się tego kurdupla. Przez dłuższą chwilę w
ogóle nie mógł mu się sprzeciwić. W jego rękach był bezwładny
jak szmaciana lalka. W końcu się otrząsnął i wyrwał z jego
uścisku, ale nie od razu. A później po prostu odszedł, nie
oglądając się za siebie. Myślał tylko o tym, żeby jak
najszybciej wydostać z ciemnego lasu i wyjść na ulicę skąpaną w
świetle latarni.
Bohun
też to czuł. Ciągnął Sebastiana na smyczy, chociaż nigdy nie
palił się do szybkiego powrotu do domu. Uwielbiał spacery. Dziwne
było też to, jak zachował się, gdy ten kurdupel dopadł do jego
pana. Nie należał do agresywnych psów, ale gdy jego właściciel
był atakowany, odpowiadał tym samym. Raz nawet ugryzł starego
kilka lat temu, gdy ten dla żartów podniósł mamę Sebastiana na
rękach, a ona zaczęła krzyczeć. To chyba było na jakimś
rodzinnym spędzie, grillu czy czymś takim. A wtedy w lesie Bohun
ukrył się za swoim właścicielem i podwinął ogon. To było
dziwne i bardziej niż niepokojące.
Psy
ponoć potrafią wyczuwać choroby, więc może te psychiczne
również? – pomyślał Sebastian, gdy znalazł się już na łóżku
w swoim pokoju. Może ten rudy kurdupel naprawdę jest szajbnięty.
Przypomniał mu się moment, gdy wyszedł z busa. Wtedy ten szajbus
chciał ruszyć za nim i Monter musiał go powstrzymać. Sebastian
uniósł brwi, trochę rozbawiony, a trochę jednak zaniepokojony
tym, co przyszło mu do głowy. Może doczekał się prześladowcy?
Kogoś w rodzaju wielbiciela? Co, jeśli zacznie za nim chodzi?
Prześladować jego rodziców? A w końcu otruje Bohuna? Wiadomo, co
szajbniętemu wpadnie do łba?
Postanowił
załatwić to od razu. Usiadł przy biurku i włączył laptopa. Nie
wiedział, jak Monter miał na nazwisko, ale wystarczyło wpisać
jego imię, ksywę i miasto, żeby w wyszukiwarce uzyskać całkiem
sporo wyników. Szybko dowiedział się, że Adrian oraz część ze
zgrai jego zapijaczonych, obdartych i budzących grozę u staruszek
poruszających się prywatną komunikacją w postaci przetłoczonych
busów kumpli było nie tylko biernymi słuchaczami mocniejszych
dźwięków, delektującymi się przy tym tanimi winami. Posiadali
także swój własny zespół.
Na
oficjalnej stronie, która aż wołała o modernizację i odświeżenie
szaty, dowiedział się, że jutro wieczorem zespół będzie grał w
lokalnym klubie „Faux Pas”. Sebastian zrobił zdziwioną minę do
monitora. Nie wiedział, że mieli w mieście takie miejsce. Że w
ogóle jakikolwiek klub poza klubem wędkarza, do którego należał
jego ojciec, i bibliotecznym klubem książki, na którego spotkania
czasami chodziła matka, znajdował się na jego zadupiu.
– No
proszę… – skomentował szczerze zaskoczony.
Monter
oczywiście w zespole, który wydawał się równie nieprofesjonalny,
co jego strona internetowa, grał główne skrzypce. To znaczy,
gitarę. Ten łysy z brodą siedział za bębnami. Na zdjęciach
światło reflektorów odbijało mu się od błyszczącej glacy.
Gdzieś z boku zawsze majaczyła ta szara myszka. Mona grał na
basie. Był jeszcze jeden chłopak, ale tego Sebastian nie poznawał.
Na
tych zdjęciach Monter jawił się jako typowy frontman. To on
głównie nawiązywał kontakt z publicznością. Na wielu zdjęciach
był otoczony ludźmi i wydawał dobrze się bawić. Dzięki
przeglądnięciu zdjęć z galerii Sebastian mógł wyciągnąć na
temat Adriana jeszcze jeden wniosek. Był dupkiem.
On
nie miał do niego żadnych pretensji czy zażaleń. Ich umowa była
prosta, a wszystkie jej punkty klarowne. Nie znaczyło to, że nie
czuł żalu. Jednak on pretensje mógł mieć tylko do siebie.
Dostał, czego chciał.
Aż
żal było patrzeć na te zdjęcia, na tęskny jak u porzuconego
szczeniaka wzrok, którym ten niepozorny dzieciak, Mona, obdarzał
Montera, a właściwie jego plecy na paru ujęciach. W twarz przecież
nie miałby odwagi mu spojrzeć, ani powiedzieć, co mu na duszy
leżało. Pewnie przeciętny przeglądacz nie dostrzegał tu niczego
więcej niż grupy uchlanych przedstawicieli jeszcze młodego
pokolenia, którzy nie zapowiadali się na wzorowych obywateli.
Sebastian widział więcej. Jedna ciota drugą zawsze wyczuje, nawet
na kupce pikseli. Tu nawet nie trzeba było wytężać wzroku.
Nie
po to jednak odpalił wyszukiwarkę, aby śledzić niepowodzenia
miłosne jakiegoś gościa, który interesował go mniej niż
zeszłoroczny śnieg. Chciał znaleźć jakieś namiary na Montera,
aby spytać go o tego rudego dzikusa. O to, czy ma się czego
obawiać. Liczył też na to, że może Adrian przemówi swojemu
kumplowi do rozsądku, jeśli ten coś takiego w ogóle posiadał. W
końcu to Monter kreował się na szefa ich paczki. No i była to
świetna wymówka, żeby do niego zagadać.
Znalazł
jego konto na twarzoksiążce, ale w końcu nic nie napisał.
Postanowił iść na jutrzejszy koncert w „Faux Pas”. Przyda mu
się wieczorem trochę rozkojarzenia po weekendzie wkuwania
materiałoznawstwa.
Nie,
nie był idiotą. Wiedział, że to słaba wymówka nawet przed samym
sobą. Chciał go zobaczyć, to oczywiste. Po cichu liczył też na
coś więcej po koncercie. Heh, chyba już się pogodził z tym, że
był właściwie szmatą. I było mu z tym całkiem dobrze.
W
niedzielę wstał dość wcześnie, bo przed dziewiątą. Nawet matka
zrobiła zdziwioną minę, gdy ujrzała go wchodzącego rano do
kuchni. Byli w domu sami, no i jeszcze z Bohunem, bo ojciec o piątej
wsiadł na rower i pojechał powędkować. Z tego Sebastian się
cieszył, bo chciał poświęcić dzień na naukę, a nie mógł się
skupić, gdy zza ściany dobiegały go kłótnie rodziców. Nawet
mocne bassy na słuchawkach nie pomagały. Skrzekliwy głos matki
przebijał wszystko. Liczył tylko na to, że ojciec nie przywiezie
ze swojej wyprawy karpia. Nienawidził ich. Były ościste i
śmierdziały mułem. No i ojciec zawsze przyrządzał je w ten sam
prymitywny sposób, czyli smażył obtoczone w bułce tartej w
głębokim tłuszczu. Ohyda. Prymitywna ohyda.
Gdy
robił sobie przerwy od nauki, przeglądał Internet. Zlokalizował
klub, do którego się dzisiaj wybierał. Nazwa ulicy właściwie nic
mu nie mówiła. Nie sądził, żeby kiedykolwiek tam był. Na
osiedle także rzadko zaglądał. Ostatni raz może w podstawówce.
Coś mu się kojarzyło, że jeden z jego kolegów tam mieszkał. I
to wszystko. Było to kolejne osiedle z wielkiej płyty o jeszcze
gorszej renomie niż to, na którym sam się wychował. Może przez
to, że to tam swoje boisko i siedzibę miał ich miejski
półprofesjonalny zespół piłkarski, który grał chyba w V lidze,
ale i tak miał wiernych fanów. Takich w dresach i z Żubrem w ręku.
Grześ
powiedziałby, że to miejsce, gdzie ludzie „tacy jak my” nie
powinni się zapuszczać. Sebastian wkurzył się, mimo że tylko
wyobraził sobie swojego byłego już chłopaka mówiącego to.
Wiedział też z marszu, co sam by na to odpowiedział. Że to
właśnie przez takie osoby jak Grześ (i te jego przegięte
psiapsiółki – to już pewnie zachowałby dla siebie) są w ogóle
„tacy jak my” i „tacy jak oni”.
To,
że znowu o nim myślał, rozstroiło go na tyle, by wstał od
biurka. Potrzebował świeżego powietrza, bo inaczej nie uda mu się
skupić. Matka akurat wybrała się z Bohunem na spacer, więc po
prostu wyszedł na balkon, nie mając lepszej opcji. Dzisiaj pogoda
też dopisywała. Słońca nie przesłaniała nawet pojedyncza
chmurka. Oparł się o barierki i przeczesał włosy. Dojrzał wtedy
powiewający na balkonie piętro niżej granatowy, jedwabny szal ze
srebrnymi frędzlami. Uśmiechnął się na jego widok. To znaczyło,
że Aśka wróciła. Zawsze nosiła tę szmatę.
Przebrał
się z domowych dresów w coś bardziej wyjściowego i udał się do
sąsiadów piętro niżej. Zapukał do drzwi, a potem od razu wszedł
do środka. Czuł się tu prawie jak u siebie. Joanna, która kroiła
mango na kuchennym stole, uśmiechnęła się szeroko na jego widok.
Podeszła i uściskała go z całej siły lepkimi od słodkiego soku
dłońmi.
– Uwaliłaś
mnie – poskarżył się chłopak, ale oddał uścisk. –
Niebieskie?
Chwycił
długiego francuza, w którego zaplecione były włosy dziewczyny.
Jeśli dobrze pamiętał, gdy widzieli się ostatnimi razy, czyli
jakieś dwa tygodnie temu, miały kolor czerwony.
– Wiesz,
że nie lubię monotonii – rzuciła Aśka, a Sebastian od razu
wyczuł w jej tonie, że nie miała na myśli tylko swojego wyglądu.
– No…
– potwierdził, przywołując w głowie wszystkie romantyczne
tragedie przyjaciółki, o których musiał słuchać, siedząc i
pijąc na pobliskiej górce przy lesie, na którą w szkole średniej
często chodzili tylko we dwójkę. Nie zdążył się powstrzymać,
więc parsknął śmiechem.
– No,
wiesz! Ja tam wiem, o czym ty teraz myślisz!
Aśka
uśmiechnęła się od ucha do ucha i puściła mu oczko.
– Dobra.
To chcesz, żebym ja ci coś opowiedział?
Joanna
trzymała już ponownie nóż w ręku i miała wrócić do swojej
roboty, ale zastygła w połowie drogi do kuchennego stołu.
Spojrzała na Sebastiana szeroko rozwartymi oczami, które miała
bardzo mocno umalowane.
– Nie…
– zaczęła wolno, nie dowierzając. Zaraz jednak uśmiechnęła
się szeroko. – Serio?! Rzuciłeś go? No wreszcie! No brawo!
Tak,
Aśka nienawidziła Grzesia. Sebastian mógł tylko zaśmiać się na
jej teatralną, totalnie przesadzoną reakcję.
Pięć
minut później siedzieli już na schodach. W dłoniach dzierżyli po
wysokiej szklance z owocowym koktajlem. Sebastian nie miał za bardzo
ochoty go pić, ale Joanna powiedziała, że będzie od niego dłużej
„piękny i młody” i będzie mu dłużej stał. No to postanowił
wypić. I Aśka nie przyjmowała odmów.
Teraz
patrzyła na niego z jeszcze bardziej komiczną miną niż ta z
kuchni. Miała powód, bo Sebastian streścił jej wszystko, co
wydarzyło się w ten weekend.
– A
ja już myślałam, że on ci będzie dobierał antyalergiczne,
wegańskie koronki, którymi będzie wyłożona twoja trumna. No
brawo! Nie spodziewałam się. I do tego Monter we własnej osobie!
Więcej niż „łał”!
Teraz
to Sebastian zrobił wielkie oczy.
– Zaraz…
To ty go znasz? – zdziwił się.
– No,
a kto go nie zna, jak tylko ma się życie towarzyskie w naszym
biadolinie? No ale ty przez ostatnie lata byłeś uwiązany i zawsze
mi uciekałeś do Grzesia, jak cię chciałam gdzieś wyciągnąć.
– To
kojarzysz może ten klub „Faux Pas”, czy coś takiego?
– Trupiarnię?
No pewnie.
– Trupiarnię?
Aśka
przewróciła oczami i napiła się koktajlu. Po obtarciu ust,
westchnęła niczym umęczona życiem staruszka.
– To
ja ci teraz wszystko będę musiała pokazać. We wszystko cię
wprowadzić. Po pierwsze, ta kapela Montera, Theory of Everything*,
to czempion naszego lokalnego undergroundu. Często grają w
Trupiarni. Tak nazywają ten klub, bo leży blisko ruin starego
szpitala, czyli umieralni. I wielu ludzi zalicza tam co noc zgon.
Czasami tam chodzę, ale ciebie nigdy nie brałam, bo Grześ.
Wiadomo.
Aśka
wykrzywiła brzydko usta i przewróciła oczami, gdy wspomniała o
jego byłym chłopaku. Naprawdę pałała do niego niechęcią,
właściwie od zawsze, i Sebastian nigdy nie mógł pojąć, skąd to
się wzięło. Przecież wiele ich ze sobą łączyło. Na pewno
oboje byli znacznie bardziej zorientowani w tym, co akurat było na
topie niż on. Aśka zresztą trzepała niezłą kasę ze swojego
Instagrama, na którego wrzucała zdjęcia swoich posiłków i
makijaży oraz z kanału na YouTube, na którym opowiadała ludziom o
tym, jak minął jej dzień i mówiła im, jak powinni żyć. I
ludzie to oglądali. Tego Sebastian w ogóle nie mógł pojąć. Miał
tylko konto na Facebooku i tylko dlatego, że musiał dołączyć do
kilka grup, jeśli chciał przebrnąć przez studia i nie zostać w
tyle. Aśka i Grześ odwiedzali te same modne kawiarnie, robili sobie
samojebki z kubkiem jakiegoś late art w tych samych pozach i
wrzucali je na swoje konta na trylionie portali społecznościowych,
a jednak się nienawidzili. To zawsze było dla Sebastiana nie do
pojęcia. Zarówno potrzeba dokumentowania w necie każdego aspektu
swojego życia, jak i tej nienawiści pomiędzy Aśką i Grzesiem.
– To
pójdziesz dzisiaj ze mną wieczorem? – zapytał. – Tylko na
trochę, bo w poniedziałek dalej sesja.
– Spoko.
To
naprawdę była podejrzana dzielnica. Prawie wszystkie ławki na
osiedlu, przez które przechodzili, miały wyłamane deski, a
metalowe kosze na śmieci były wyrwane z ziemi lub miały
wgniecenia, jakby ktoś wielokrotnie w nie kopał. Na zdewastowanych,
porysowanych ławkach raczyła się wieczornym piwem zakupionym w
pobliskiej Biedronce lokalna dresiarnia i ich chichoczące niczym
hieny towarzyszki. Dzięki towarzystwu Aśki i niezwykle krótkiej i
obcisłej spódnicy, którą założyła, Sebastian został uraczony
jedynie dwoma niewybrednymi komentarzami. Joanna za to miała niezłą
zabawę, nagrywając po kryjomu swoje pyskówki z okupicielami ławek,
które specjalnie zaostrzała. Później wytłumaczyła Sebastianowi,
że zrobi o nich odcinek na swoim kanale.
– Acha
– to był jego komentarz.
Klub
był obskurny, tak jak się tego spodziewał. Po pierwszym piwie
zaplanował sobie, że lać pójdzie w krzaki, a nie do ubikacji. Tak
dla higieny prącia. Tym, co zaskoczyło go pozytywnie, były bardzo
starannie wykonane na szarych ścianach portrety wielkich gwiazd
Rocka – Ozzy’ego Osbourne’a, Lennona, czy Lou Reeda. Szybko się
też ponownie rozczarował, bo na portrecie Santy Boy’a ktoś
nabazgrał czerwonym mazakiem wielkie słowo „Pedał”. Nie był
aż tak aspołeczny, aby podpierać ściany, więc zagadał do kilku
normalniej wyglądających gości, gdy Aśka brylowała na parkiecie.
Po dwudziestej pierwszej na scenie pojawił się zespół prowadzony
przez Montera.
– Przed
wami jedyni w swoim rodzaju goście z ToE! – zapowiedział ich
pracownik klubu, stając przed mikrofonem.
Czy
to było jakieś wspaniałe? Nie. Trudno ich występ było nazwać
nawet przeciętnym, ale tu nie o to chodziło. Muzyka nie była
najważniejsza. W pewnym momencie Sebastian przestał ją nawet
słyszeć. Widział tylko Montera, który wydawał się teraz panować
nad całym światem. I jakieś migoczące barwy na brzegach obrazu, w
środku był Monter.
Nie
był naiwny, nie wierzył w jakieś zauroczenie albo harlequinowską
miłość od pierwszego wejrzenia. Coś takiego nawet nie istniało.
Nie o to chodziło. Nie, to było zauroczenie. Bo w życiu zwykle
było tak, że siódemki parowały się z siódemkami. Brzydcy z
brzydkimi, przeciętni z przeciętnymi i ładni z ładnymi. No, chyba
że brzydki i stary był przy kasie. Sebastian kwalifikował sam
siebie do nawet przystojnych. Był na tyle próżny, żeby tak siebie
określić. Ale oprócz tego był przeciętny. Pod każdym względem.
Monter za to, może i był monterem w jakiejś tam fabryce, ale był
też nadprzeciętny. I o to chodziło, o przejażdżkę czerwonym
Ferrari.
Po
paru minutach dojrzał ponad głowami gości klubu, jak załoga
wychodzi na salę. Monter szedł pierwszy. Sebastian zaczął
przebijać się przez tłum w jego stronę z planem zagajenia. Miał
przecież wymówkę! Temat tego szalonego kurdupla, który wąchał
go wczoraj w nocy. Jednak coś go zatrzymało w pół drogi, a był
to widok Montera obejmującego, a potem całującego w usta
dziewczynę. Może nie było w tym nic zaskakującego, gdyby nie jej
wygląd.
Była
brzydka. Bardzo. Niska, krępa, o płaskiej, szerokiej twarzy. I
nawet nie próbowała tego maskować. Nie miała makijażu, a jej
ubrania wyglądały, jakby zostały zakupione na targu. Kto teraz
chodził w dzwonach? Mysie włosy miała związane w niski kucyk.
Jego
dziewczyna? Ta, która jeszcze nie dawno była przynajmniej sto
kilometrów stąd i której Monter wyprowadzał szczura na spacerki?
Sebastian wyobrażał sobie dziewczynę Adriana i to, co wygenerowała
jego wyobraźnia, bardzo odbiegało od tego, co miał teraz przed
oczami.
Miłość?
Taka prawdziwa? Kochał ją miłością jak z piosenek, a tylko przez
rozbujane libido posuwał jakichś przypadkowych naiwniaków i pewnie
naiwniaczki, kiedy nadarzyła się okazja? To jakoś nie pasowało
Sebastianowi do Montera.
Ale
jeśli nie miłość, no to co?
– Co
tak sterczysz?
Sebastian
ocknął się z zamyślenia, gdy podchmielona już Aśka zawisła na
jego ramieniu.
– Patrz.
– Kiwnięciem głowy wskazał jej na obiekt swojej obserwacji. –
Kumasz to może?
– Aaa.
Laska Montera. Natalia, czy coś takiego.
– To
naprawdę jego dziewczyna? Ta od pekińczyka? – nie mógł nadziwić
się Sebastian. – Spodziewałem się kogoś bardziej jak ty.
– No
dzięki. Ma się to, co trzeba tam, gdzie trzeba, nie? –
Uśmiechnęła się Aśka. – Ale ja bardziej jestem fanką dogów
niemieckich.
– Nie
rozumiem – przyznał chłopak.
– Ja
też nie rozumiałam, więc zrobiłam śledztwo. Wiedziałbyś,
gdybyś śledził mój kanał na YouTube. Oczywiście użyłam
pseudonimów. No to tak, Monter kocha montować także poza pracą, a
stary tej dziewoi ma własną firmę i już pięć zakładów. Robią
motocykle na zamówienie. Pięć lat temu stracił żonę. Rak
macicy. Jedyną pamiątką po niej jest córka, na którą właśnie
patrzysz z tą głupią miną. Kumasz? Brak synów, którzy mogliby
przejąć interes po tatusiu.
– Nie.
No po prostu nie.
Przecież
dokładnie o tym rozmyślał jeszcze chwilę temu. Ale to zawsze byli
jacyś podstarzali, nadziani gwiazdorzy i modelki albo przeciętne
aktorki o zbyt wybujałych ambicjach. Jak zniszczony dragami oraz
przyjaźnią z Marylinem Mansonem Johnny Depp i Amber Heard. Czy coś
w tym stylu. A nie piękny i młody Monter.
– Hej,
i co? Pękła bańka mydlana? – spytała Aśka, niemal szepcząc mu
do ucha. Bawiła się jego włosami, nawijając je na palec. –
Zawiedziony, bo jednak jest taki jak wszyscy? A może nawet gorszy?
Sebastian
objął ją w pasie i przyciągnął mocniej do siebie. Aśka
spojrzała na niego zaskoczona. To, co ujrzała, zdziwiło ją
jeszcze bardziej, a był to szeroki uśmiech na jego ustach.
– Nie
– odparł chłopak.
Nie
wiedział, czym było to, co teraz wypełniało jego ciało. Może to
adrenalina rozsadzała jego żyły. Czuł się jak wtedy, gdy miał
sześć lat i zamierzał zjechać rowerem z bardzo stromej góry, na
której nawet nie było szlaku. Bez hamowania. Wtedy jednak stchórzył
w ostatnim momencie. Teraz nie zamierzał.
– Powiedział,
że jak jego laska jest w mieście, to nie pokazuje kutasa
postronnym. To prawda? – spytał.
– Tak
słyszałam. Dba o pozory.
– Dobrze,
bardzo dobrze.
Odchrząknął
i zmył z twarzy ten głupawy uśmiech, nim ruszył w stronę
Montera, ciągnąc za sobą skołowaną przyjaciółkę.
Wyzwanie.
*Naprawdę
istnieje taka teoria fizyczna – teoria wszystkiego, opisująca
wszystkie zjawiska fizyczne i pozwalająca przewidzieć wynik każdego
doświadczenia. Nie została potwierdzona, więc właściwie jest to
hipoteza, a nie teoria.
Rozdział
6
Aśka
szybko odzyskała rezon. Nie wiedziała oczywiście, co się właśnie
działo i jaka była tego przyczyna. Miała tylko swoje domysły, ale
pojęła, jaką ma w tym przedstawieniu odegrać rolę. Nim
przylgnęła mocniej do ramienia Sebastiana i przykleiła na usta
głupawy uśmiech, taki trochę rozpijaczony, a trochę rozmarzony,
zerknęła na swojego przyjaciela jednak lekko skonsternowana. Nie
znała go takiego.
Monter
także okazał się dobrym aktorem. Zamiast się speszyć, a może
nawet spanikować, to on pierwszy zamachał w ich kierunku i
przywołał do siebie gestem dłoni. Bez chociażby nerwowego
mrugnięcia okiem przedstawił Sebastiana i Aśkę, którą kojarzył
z Trupiarni jedynie z widzenia, swojej dziewczynie, Natalii.
– To
jak się poznaliście? – spytała szatynka. – Sebastian, nie
obraź się, chociaż to bardziej komplement, ale trochę mi nie
pasujesz do moich brudasów.
Sebastian
spojrzała na owych „brudasów” stojących za Monterem, który
właśnie brał bardzo długi łyk piwa, zapewne ratując się ten
sposób przed koniecznością dołączenia do rozmowy. Glaca
uśmiechał się szeroko, najwyraźniej uszczęśliwiony możliwością
obejrzenia teatru zupełnie za darmo. Nie musiał nawet kupować
biletu. Cała sytuacja wyraźnie go bawiła. Chyba tylko z tego
powodu nie zaczął klaskać: nie chciał rozproszyć aktorów i
przerwać przedstawienia. Długowłosa sierotka zaś wyglądała tak,
jak zwykle dla Sebastiana. Czyli zupełnie nijak. Gdyby nie te
charakterystyczne włosy sięgające pasa, chyba nadal nie
rozpoznałby go na ulicy. Apacza nie było.
– Och
– podłapał Sebastian, zamierzając odpowiedzieć – po prostu w
tym samym momencie mnie i Adriana dopadła tak samo nagląca
potrzeba, której musieliśmy natychmiastowo dać ujście.
Trudno
było mu powstrzymać śmiech, gdy zobaczył panikę malującą się
w oczach Montera. Na szczęście zdołał się opanować ostatkiem
woli. Pomogła mu w tym Aśka, która kopnęła go ukradkiem w kostkę
i sama zdusiła chichot, przyciskając mocniej twarz do jego
ramienia. Glaca za to się nie hamował. Nie wydał żadnego odgłosu,
ale jego uśmiech sięgał już od jednego lekko odstającego ucha do
drugiego. Świetnie się bawił jako widz teatrzyku. Najwyraźniej
rozumiał całą sytuację lepiej, niż Sebastian dotąd podejrzewał.
– Potrzebę?
– zdziwiła się Natalia. – O co mu chodzi?
Z
pytaniem zwróciła się do swojego chłopaka, ale ten nie zdążył
nic odpowiedzieć, bo uprzedził go Sebastian:
– Chodziło
o penisy i inne takie.
Mówiąc
to, patrzył prosto w rozszerzające się oczy Montera. Zobaczył w
nich wściekłość, ale przede wszystkim strach. Spodobało mu się
to.
– Że
co? – zdziwiła się Natalia.
– Po
prostu nasze psy musiały opróżnić pęcherze w tym samym momencie
– wyjaśnił Sebastian, robiąc głupawą minę. – Spotkaliśmy
się na spacerze. Wiesz, że nazywa twojego psa „szczurem”?
Poprowadził
konwersację na bezpieczną ścieżkę, na teraz odpuszczając
Monterowi. Póki co, oczywiście. Na razie musiał mu dać do
zrozumienia, że nie był tylko podkładającą się wydmuszką.
Chciał szacunku, to oczywiste, ale także tego, by Monter uznał go
za kogoś, dla kogo warto ryzykować.
Później
usiedli przy stoliku w kącie, gdzie było trochę ciszej i gadali o
pierdołach. Chociażby o tym, że Sebastian i Natalia mieszkali od
urodzenia na tym samym osiedlu, a w ogóle się nie kojarzyli.
Czernieckiego aż tak to nie dziwiło, bo nie zwracał większej
uwagi na dziewczyny, a na te brzydkie tym bardziej. Oczywiście swoje
myśli zachował na siebie. Przy stoliku nie było wystarczającej
ilość miejsc, więc Aśka ostentacyjnie usiadła mu na kolanach.
Nie przedstawili się jako para, ale sygnały były oczywiste. Coś
musiało między być. Tak przynajmniej miało to wyglądać.
Apacz.
Sprawa tego świrusa zupełnie wypadła mu z głowy, a przecież to
niby po to tu przyszedł – aby o niego zapytać. O to, czy powinien
się martwić, bo kurdupel naprawdę był niebezpieczny, czy nie. Nie
było to do końca kłamstwo. Naprawdę przejął się tym incydentem
z lasu. O sprawie zaś przypomniał sobie dopiero teraz, czyli gdy
stał przy pisuarze w zasyfionej toalecie klubowej i strzepywał
ostatnie krople moczu z penisa. „Może rzeczywiście powinienem
olać sytuację?” – pomyślał rozbawiony.
Zaraz
jednak przestało mu być do śmiechu, bo poczuł mocne pchnięcie w
ramię. Zachwiał się, prawie nie przycinając sobie przy tym
przyrodzenia zamkiem błyskawicznym czarnych dżinsów. To był
Monter. I wyglądał na porządnie wkurzonego.
– No
hej, te obok są przecież wolne. Chyba że zająłem twój ulubiony?
– spytał Sebastian. – To już się usuwam.
– Nie
pieprz.
– Nie
zamierzam. Chyba już zdołałeś poznać, że wolę inne
okoliczności. Bardziej naturalne, gdy już o tym mówimy.
Czuł
jak serce tłucze mu się w piersi i krew pulsującą w szyi. Jego
twarz pokryły krople potu. Nigdy wcześniej nie znalazł się w
takiej sytuacji. Nie był ani przesadnie towarzyski, ani konfliktowy.
Czuł obawę, ale przede wszystkim ekscytację. Taką, której
wcześniej nie miał okazji doświadczyć. Wściekłość w oczach
Montera tylko ją podjudzała. Była podobna do tej, jaką czuł
podczas seksu, a jednocześnie zupełnie inna.
Zaraz
jednak przyszło coś na kształt rozczarowania, gdy zmrużone,
skupione na nim oczy Montera stały się rozbiegane. Brunet spojrzał
w stronę trzech kabin, nagle zaniepokojony tym, że ktoś mógłby w
nich być i słyszeć ich rozmowę, która najwyraźniej nie obrała
kierunku, jaki planował. Gdy upewnił się już, że wszystkie zamki
są otwarte, jego uwaga ponownie skupiła się na Sebastianie. Teraz
wydawał się jeszcze bardziej skoncentrowany. Co było dla
Sebastiana trochę straszne, a trochę jeszcze trudne do określenia.
Pod
naporem bruneta musiał cofnąć aż pod wyłożoną granatowymi
kafelkami ścianę. Dozownik mydła wbił mu się boleśnie w plecy,
na wysokości łopatki.
– Po
co tu przylazłeś?! – wysyczał Monter, chwytając go za koszulę
i zbliżając ich twarze do siebie. Śmierdział alkoholem, dymem
papierosowym i potem. Mężczyzną.
– Hej,
no wiesz? Jeszcze nie zdążyłem umyć dłoni…
– Mówiłem,
żebyś nie pieprzył – powtórzył brunet. – Po coś tu dzisiaj
przylazł, Doktorku? Czyżbyś sobie coś wyobrażał? Świerzbi cię
dziura, co?
Roześmiał
się i obrzucił blondyna pobłażliwym, wręcz wzgardliwym
spojrzeniem.
– A
może ciebie? – odparł Sebastian, odtrącając dłoń trzymającą
materiał jego koszuli. – Czyżby wszystkie zakompleksione
kryptocioty miały wybiórczą pamięć?
Nie
tak to miało być. Chciał emocji, może nawet wściekłości, ale
miało to przerodzić się to w coś dobrego. Chciał stać się dla
Montera wyzwaniem wartym ryzyka. Dlatego pożałował swoich słów,
zanim skończył jej jeszcze wypowiadać, ale po prostu nie mógł
inaczej. Nawet on, dupek, puszczający się w lesie z obcym gościem,
a zaraz później zrywający ze swoim chłopakiem, zrzucając przy
tym całą winę na niego, miał przecież swoją dumę.
– Sam
się pieprz – wysyczał Adrianowi prosto w twarz, nim go wyminął,
szturchając przy tym w ramię, i wyszedł z toalety.
I
nawet nie umył dłoni.
Przez
tłum na głównej sali przebił się tylko po to, aby zabrać Aśkę
i bez słowa wytłumaczenia pociągnąć ją ku wyjściu. Choć
zapewne słowa nie były potrzebne. Na to przynajmniej wskazywał
uśmieszek Glacy, który Sebastian zdążył wyłapać kątem oka.
Gdy
stali już na ulicy, a Aśka poprawiała swój szal, który nosiła
zawsze i wszędzie, do Sebastiana dotarło, że wszystko co ostatnio
zrobił było totalnie i bezsprzecznie bez sensu. Po prostu
idiotyczne. I że najchętniej wypłakałby się teraz Grzesiowi.
– Co
cię ugryzło? – spytała dziewczyna, sprawdzając w odbiciu ekranu
smartfona stan makijażu. – Napadł na ciebie w klopie, co? Aż z
niego kipiało.
– To
cham!
– No
raczej! – parsknęła Aśka. – Dlatego tak cię kręci. Wiesz,
pierwotne instynkty. Dzieci z tego nie będzie, ale do tego to się
sprowadza. Testosteron i skurwysyństwo, to nas, biedne samiczki,
czyli ciebie też, przyciąga w facetach. A później obgryzamy z
kącie paznokcie.
Sebastian
w odpowiedzi jedynie westchnął, w duchu jednak się zgadzając.
– Odpuszczasz?
Dobre
pytanie.
– Nie
wiem.
Gdy
wrócił do domu, było już po dwudziestej trzeciej. Nie tak to
planował, miał przecież jutro rano poprawkę, od której bardzo
dużo zależało. Jeśli nie zaliczy seminarium, nie będzie mógł
podejść do ostatniego terminu egzaminu we wrześniu.
– Kurna
– syknął, gdy pęk kluczy, którymi przed momentem otwierał
drzwi wejściowe mieszkania, spadł mu z brzdękiem na podłogę.
Rozsznurowywanie
po ciemku butów także nie należało do najłatwiejszych. Prawie
podskoczył, gdy nagle usłyszał dochodzący z kuchni głos matki:
– Dobrze
się bawiłeś?
Siedziała
na pufie przy stole i paliła papierosa. Gdy brała kolejny buch, żar
na moment mocniej rozświetlał jej pomarszczono twarz.
– O
co ci chodzi? – odparł Sebastian. – Nie mam siedmiu lat.
– Hm.
A nie masz jutro egzaminu?
– Zaliczenie,
a nie egzamin – poprawił ją.
Uznał,
że to koniec rozmowy, więc udał się do swojego pokoju. Jednak
jego matka miała coś jeszcze do powiedzenia.
– Zerwałeś
z Grzesiem, co nie? – spytała.
Sebastian
wrócił i stanął w progu kuchni.
– I
koniecznie musisz teraz o tym mówić? – spytał szeptem, wyraźnie
zły. Nie chciał, żeby przypadkiem ojciec to usłyszał.
Matka
go zignorowała.
– Wiesz,
co pomyślałam, gdy przyprowadziłeś go pierwszy raz do domu?
Byliście wtedy w liceum.
– Boże,
nie wiem… Że to kolejny z moich kolegów?
– Nie.
– Zaśmiała się. – Od razu wiedziałam, jak tylko was
zobaczyłam. Pomyślałam sobie, że może tak jest lepiej. Bo
przynajmniej nie zaciąży i nie pociągnie cię ze sobą na dno.
– Co?
– zdziwił się Sebastian. Nigdy nie rozmawiali w ten sposób.
– Patrzyłam
na te wszystkie nastolatki z blokowiska zachodzące w ciąże i
rodzące pierwsze dziecko przez maturą. Na te sztuczne, wymuszane
śluby „Bo co ludzie powiedzą?”. Na tych nastolatków, którzy
już nigdy nie zdołają się stąd wyrwać, z tych czterech ścian
pokrytych boazerią… I w sumie się cieszyłam. Także z tego, że
to był właśnie Grześ. Grześ był dobrym wyborem.
– Co
niby masz na myśli?
– On
jest trochę… „Śmieszny” to złe słowo. Dziwny? Ja jestem
starej daty, mnie on na pewno dziwi, ale to dobry wybór. Bezpieczny.
Może nudny, trochę karykaturalny, ale bezpieczny. Przecież chcesz
się stąd wyrwać, prawda? Skończysz studia i może będziesz
pracować w zawodzie, a może przyklepywać dane w jakiejś
korporacji. Tak czy siak, Grześ ze swoją brodą drwala i pastelową
koszulą świetnie wpisywałby się w ten obrazek. Pasowałby do
całości. Jego mógłbyś zabrać na pracownicze przyjęcie. Może
się jeszcze zastanowisz? Popatrz na swojego ojca. Nie wiesz, jaki on
kiedyś był. I się nie dowiesz. Ale to moja wina, że teraz jest
właśnie taki. Pociągnęła go na dno, jak uwiązana do niego
cegła. I został tutaj, spośród ścian pokrytych boazerią. Chyba
nie chcesz skończyć tak samo, Sebastian?
– Nie
– przyznał. – Ale on jest taki strasznie… nudny.
Jego
matka zgniotła niedopałek w kryształowej popielniczce.
– Tak
to zwykle jest z dobrymi wyborami – skwitowała, nim poszła z
powrotem się położyć.
Tej
nocy prawie w ogóle nie spał. Jednak rano nie czuł się zmęczony,
może przez te wszystkie emocje, które wciąż w nim buzowały. Z
wszystkiego, co się wczoraj wydarzyło, najmocniejsze wrażenie
zrobiła na nim rozmowa z matką. Nigdy wcześniej nie byli ze sobą
tak szczerzy.
Jadąc
rozklekotanym busem na uczelnię, myślał o tym, że może przegrać
życie. I skończyć wśród „ścian pokrytych boazerią”. Myślał
też o tym, że źle to wczoraj rozegrał w toalecie „Trupiarni”.
Powinien wtedy zaciągnąć Montera do kabiny i dać mu się zerżnąć.
Źle. I zerżnąć jego.
Prowadzący
sprawdził od razu jego zaliczeniówkę. Sebastian nawet się
zdziwił, gdy dowiedział się, że zdał. Nie nastawiał się na to.
Może pomogło to, że prawie się nie przejmował. Teraz przed nim
tylko wakacje. Praca w osiedlowej pizzerii wujka. I co jeszcze? Na
pewno nie wypady na basen i miejskie kąpielisko z Grzesiem.
Do
domu wrócił tym samym, rozklekotanym busem. Czuł się lekko, więc
zamiast jechać windą, wybrał schody. Pokonywał po dwa naraz. W
uszach miał słuchawki, w których leciał nowy, wkurzony Eminem.
Sebastian lubił czasami zmienić style.
Ten,
kto siedział na schodach i palił papierosa, mimo zakazującego tego
znaku namalowanego farbą olejną na ścianie obok, na wysokości
oczu palacza, też wyglądał na wkurzonego. I chyba nie tylko tym,
że już pewnie długo odmrażał sobie na betonie tyłek, czekając
na Sebastiana.
– Po
co tu przyszedłeś?
– Nie
wiem – rzucił Monter. – Dalej nie wiem, czy mam bardziej ochotę
cię zarżnąć, czy zerżnąć.
Brunet
uśmiechnął się bezczelnie, pociągając przy tym nosem i
zgniatając papierosa na ścianie, zaraz pod znakiem zakazu. Miał na
sobie potargane dżinsy. Przez poszarpane otwory w materiale
Sebastian mógł zobaczyć, jak mocno owłosione miał nogi. I nagle
już wiedział, co będzie robił przez wakacje.
– W
mieszkaniu jest matka, ale mam klucze do piwnicy – odparł,
obdarowując siedzącego na schodach chłopaka lustrzanym uśmiechem.
Rozdział
7
Podawał
ludziom ciepłą pizzę i zimne piwo oraz zaliczał. Tak spędzał
wakacyjne miesiące. Z egzaminów w czerwcu zaliczył już wszystkie,
oprócz materiałoznawstwa, które zostało mu na wrzesień. W
pozostałe z letnich miesięcy miał w planach zaliczać co innego i
póki co realizacja tego planu szła mu całkiem wydajnie. W różnych
miejscach i o różnych porach dnia i nocy, choć piwnicy nic dotąd
nie przebiło, jeśli chodziło o stopień niekonwencjonalności.
Przestrzeń
do wykorzystania mieli wtedy naprawdę niewielką, ograniczoną przez
dwa rowery ojca Sebastiana i półki zastawione słoikami z
przetworami zrobionymi przez matkę. Chora akcja, bo przecież w
każdym momencie ktoś mógł do tej piwnicy wejść. A gdy
otrząsnąłby się już z szoku, przekazać ojcu Sebastiana, co
zobaczył. I to by była dopiero masakra. Jednak kto by myślał o
cenie, mając na talerzu ekskluzywne danie zupełnie za friko, na
które czekało się z cieknącą ślinką? Choć może lepsze byłoby
porównanie do wina. W końcu to je trzymało się w piwnicy.
Teraz
z Monterem preferowali bardziej otwarte przestrzenie, często w ogóle
nieograniczone ścianami. Na wiosnę dużo padało, więc trawa
wyrosła wyjątkowo gęsta, a Sebastian miał się już kilka razy
okazję przekonać, że była także bardzo miękka.
– Co
tak marzysz? – Głos wujka wyrwał go z zamyślenia. – Idź do
stolika z pizzą. Klienci czekają.
Sebastian
zawrócił z przedsionka, z którego wyglądał na salę, do kuchni.
Odebrał zamówienie. Przez lata, a właściwie wakacje pracy tutaj,
wyrobił sobie umiejętność niesienia w jednej dłoni pizzy na
okrągłej desce, a w drugiej tacy z napojami. Po chwili stawiał już
wszystko na stoliku zajętym przez czterech facetów. Żaden
oczywiście nie podziękował. To nie było w ich stylu.
– Rachunek.
– Sebastian położył papier koło tacy. Wiedział, że w tym
przypadku nie miał co liczyć na napiwek.
– Czemu
pizza jest policzona, jakby cała była meksykańska? Skoro druga
połowa to zwykła peperoni? – zdziwił się Glaca po zapoznaniu
się z treścią nadrukowaną na rachunku.
– Jak
jest pół na pół, liczymy jak za droższą.
– To
trochę niefair. Powinna być średnia arytmetyczna.
Sebastian
obrzucił go zniechęconym spojrzeniem. Paczka przychodziła tu co
kilka dni, a jego uwierało to, że musiał im usługiwać. Nie lubił
tego poczucia, że jest na innym, niższym, poziomie. Oni jednak
wciąż przychodzili, chociaż Sebastian nie pamiętał, aby w
poprzednich latach odwiedzali pizzerię jego wujka tak często.
Najpewniej tak tego lata zakomenderował Monter. Sebastian nawet nie
łudził się, że ten chciał go częściej oglądać. Po prostu
podobało mu się, że Czerniecki musi mu usługiwać i go to uwiera,
czego nie potrafił ukryć. A nawet nie chciał.
– Gówno
mnie to obchodzi – rzucił zblazowanym głosem.
Zostało
to skomentowane jedynie śmiechem ze strony Glacy i Montera. Znali
się już na tyle dobrze, że mógł sobie pozwolić na taki
komentarz i nie dostać od nich w zęby.
„Co
za chora sytuacja” – pomyślał Sebastian, wydając im resztę z
saszetki, którą miał na biodrze. Oni wszyscy wiedzieli, co łączyło
go z Monterem. Adrian również wiedział, że jego przyjaciele
wiedzą, czyli Glaca i Mona. I w takiej równowadze koegzystowali.
Temat oficjalnie nie istniał. Żadna ze stron nie miała w planach
go kiedykolwiek podjąć.
W
sobotę wybrali się na koncert. Do miasta przyjechali na trzy
godziny przed otwarciem bramy i rozpoczęciem sprawdzania biletów.
Sebastian tu studiował, ale osiedle na które zawędrowali, zwiedzał
po raz pierwszy. Znał głównie centrum, teraz zaś stali na
betonowym boisku ulokowanym między popękanymi blokami z wielkiej
płyty na przedmieściu. To nie była dobra dzielnica. Standardowe
„JP” szpeciło niemal każdy z popękanych murów. Czekali tu na
nich koledzy Montera i jego ekipy. Nie było nawet osiemnastej, a oni
już ledwo trzymali się na nogach. Jeden się nawet ślinił. Pili
przynajmniej od wczoraj.
Monter
usiadł z piwem w ręku na przenośnym głośniku, który przytargał
jeden z jego tutejszych znajomych. Reszta ekipy zaraz go obtoczyła.
Wódka i sok wędrowały z ręki do ręki. Monter obtoczony tym
wieńcem długowłosych, odzianych w skóry mimo upału facetów,
wyglądał jak jakiś król. Jakby siedział nie na głośniku, a na
tronie. Sebastian szybko postanowił się wycofać. Odszedł kilka
kroków. Nie znał tych ludzi i nie miał ochoty poznawać. Wszyscy
byli totalnie pijani. W jego oczach zasługiwali tylko na pogardę.
Nie byli warci poznawania.
Popijał
wolno swoje piwo, dopiero pierwsze, oddając się zajęciu, które
szczególnie go ostatnimi czasy pochłaniało. Mianowicie obserwował
Monę. Długowłosy chłopak nie żałował sobie dzisiaj alkoholu.
Zresztą, gdy przyszedł dzisiaj na przystanek autobusowy, był już
zrobiony. Teraz stał blisko Montera, choć nawet nie brał udziału
w rozmowie. I pił. Patrzył się tylko na Adriana, w ogóle nie
zainteresowany toczącą się rozmową, i pił. Miał przy tym tak
strasznie żałosną minę. Sebastianowi mówiła „Kocham cię, ale
cię nienawidzę”.
– Oni
kiedyś byli razem.
Sebastian
zaskoczony spojrzał w bok, na stojącego obok Glacę. Zupełnie o
nim zapomniał.
– Jak
to razem? – zapytał szczerze zaintrygowany.
– Normalnie.
– Glaca wzruszył ramionami. – Jak Monter był jeszcze w
technikum. Mona chodził za nim jak cień. Patrzył na niego takim
samym wzrokiem jak ten nowy basista High Death, Sasza, na Santę
Boy’a. Tym samym cielęcym wzrokiem. I przez tę chwilę, gdy był
jedyny, był też zakurwiarsko szczęśliwy.
Sebastian
domyślał się, że coś było między tą dwójką. Jednak słowa
Glacy go zaskoczyły.
– Jak
to „chodzili”? – dopytał. – Tak po prostu?
– No
nie tak, żeby mieli chodzić za ręce po alejkach i dawać sobie
buziaki na powitanie – zakpił Glaca. – Ale wszyscy wiedzieli.
Wtedy ekipa, z którą jeździliśmy na koncerty, była znacznie
większa. To wszyscy byli ludzie, którzy w dupie mieli, co o nich
myślisz i w dupie mieli też to, co ty sam robisz. Więc wszyscy
wiedzieli, że coś jest między Monterem i Moną, i wszyscy mieli to
głęboko gdzieś. Monter także.
– Aż
nie pojawiła się Natalia – domyślił się Czerniecki,
uśmiechając się przy tym krzywo.
Glaca
zarechotał. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął paczkę
papierosów oraz zapalniczkę.
– Pojawiły
się zakłady mechaniczne jej ojca – skorygował po zapaleniu
papierosa. – Mona musiał iść w odstawkę. Najlepiej dla niego,
gdyby w ogóle sobie odpuścił i zniknął. Ale, jak sam widzisz,
nie potrafi.
– A
ja? No i pewnie też inni?
– Przecież
widzisz ten jego cielęcy wzrok wlepiony w Montera. A Monter nie jest
głupi. Musiał całkowicie odsunąć Monę, bo wszystko by się
szybko jebło. Babki wyczuwają takie rzeczy. Wiesz, kurwa, wyczuwają
miłość. Dziwię się w ogóle, że nie kazał mu całkiem
spierdalać. Że dalej pozwala mu się koło siebie kręcić. Tego
nie mogę pojąć. Bo Monter to kawał chuja, o sentyment go nawet
nie śmiem podejrzewać. Już bardziej o sadyzm.
Sebastian
nie odpowiedział, ale w duchu przyznał Glacy rację. Monter był
narcystycznym dupkiem, szybko się o tym przekonał. I wcale nie
dziwiło go to, dlaczego poleciał za nim jak Bohun za rzuconym
kijkiem. Oglądał przecież namiętnie Discovery Channel, gdy był
dzieckiem, a wtedy prawie bez przerwy puszczali programy przyrodnicze
nagrane na sawannie. I zawsze wygrywał ten najagresywniejszy lew, z
najciemniejszą grzywą. To on najwięcej ruchał, a potem leżał w
trawie brzuchem do góry i nic nie robił, gdy samice polowały. Więc
w prawdziwym życiu wygrałby Skaza, a nie Mufasa.
– Aśka
miała rację – rzucił na głos, przypominając sobie wywód
koleżanki o samiczkach z klubu.
– W
czym? – zainteresował się wciąż stojący obok Glaca.
– Że
skurwysyny zawsze mają najłatwiej.
– No
Ameryki nie odkryła – parsknął mężczyzna.
– Hej,
a wy co się tak izolujecie?
To
był Monter. Nadal siedział na głośniku, z którego nie wydobywała
się żadna muzyka, i teraz patrzył prosto na ich dwójkę. Nie
uzyskał odpowiedzi od żadnego z nich, a przecież nie mógł
odpuścić. To by przecież znaczyło, że został olany.
– O
czym tak zacięcie gadaliście jak przekupki na targu?
Glaca
już otwierał usta, aby zbyć go jakąś ciętą ripostą, ale
uprzedził go Sebastian:
– O
tym, że straszna z ciebie ciota – powiedział, patrząc mu prosto
w oczy. – Dosłownie i w przenośni.
Jeden
z kumpli Montera zaczął głośno rechotać, ten najbardziej
wstawiony. Reszta nie skomentowała tego w żaden sposób. Monter za
to wstał ze swojego tronu i pewnym krokiem podszedł do Sebastiana.
Stali teraz do siebie twarzą w twarz i Czernieckiemu pierwszy raz
nie podobało się to, że jest tym niższym. Patrzył w jego lekko
przekrwione, piwne oczy, bo co innego mógł zrobić? Przecież nie
odwróci wzroku. Serce zabiło mu mocniej, gdy nagle Monter odwrócił
się gwałtownie w stronę swojej paczki.
– E,
Tomek, masz gumę brudną! – rzucił.
Jeden
z chłopaków, ten w zwykłej koszuli i z gładko wygolonymi
policzkami, spojrzał na swoje czarne, wyglądające na markowe
trampki i zaklął szpetnie. Zaraz wyciągnął z kieszeni
poszarpanych dżinsów jednorazową chusteczkę i schylił się, aby
zetrzeć błoto z gumowej części buta. Zostało to skomentowane
chóralnym śmiechem.
– Widzisz
– syknął Monter tonem, jak gdyby dawał Sebastianowi lekcję,
którą ten ma zapamiętać na całe życie. – To jest ciota.
Po
czym wrócił do swojej roześmianej paczki, zostawiając oniemiałego
blondyna w towarzystwie Glacy, który po krótkiej chwili
konsternacji uśmiechnął się szeroko i poklepał Sebastiana po
jego bujnej czuprynie.
– Ładnie!
– skomentował rozbawiony.
Czerniecki
nie skomentował tego w żaden sposób. Myślał o tym, że zrobił
to po raz kolejny. Podjudzał specjalnie Montera. Chciał widzieć
emocje, może przez krótką chwilę coś na kształt konsternacji na
jego przystojnej twarzy, którą zazwyczaj zdobił pewny siebie
uśmiech. Chciał też złości bruneta, która w jego przypadku
często zamieniała się w namiętność. Bardzo szorstką, nie
dającą spełnienia, a tylko sprawiającą, że chciało się
więcej. Sebastian z premedytacją dokładał oliwy do ognia.
Podobało mu się wzmożone pulsowanie krwi, które czuł wtedy pod
czaszką.
Nadeszło
szybciej, niż się tego spodziewał.
Na
koncercie tłum był tak wielki, że nie dało się ruszyć nawet o
milimetr. Ludzie krzyczeli, machali rękami i podskakiwali, bez
przerwy wpadając na Sebastiana. Gdy próbowali przebić się pod
scenę, rozdzielili się, resztę wchłonął tłum, więc był teraz
sam. Na początku czuł się zdezorientowany, ale szybko doszedł do
wniosku, że chyba tak jest nawet lepiej. Bez rozpijaczonej gromady
Montera mógł skupić się na koncercie, a było na czym. Techniczni
naprawdę się spisali, bo nagłośnienie było po prostu świetnie.
Sebastian czuł, jakby jego krew dudniła w tętnica zgodnie z rytmem
perkusji. Zaoferowany początkowo nie zwrócił uwagi na osobę
dociskającą się do niego od tyłu. Pomyślał, że pewnie ktoś
usiłuje przebić się do przodu. Minął cały utwór, ta osoba nie
przesunęła się nawet o centymetr. Sebastian jednak nie zamierzał
poświęcać jej uwagi, nawet gdyby coś powiedział, jego głos i
tak zniknąłby w hałasie. Zareagował gwałtownie, dopiero gdy
poczuł dłonie na swoim kroczu, usiłujące rozpiąć guzik i zamek
jego dżinsów. Nim zorientował się do końca, co się dzieje i
odwrócił głowę, męskie palce wślizgiwały się już pod gumkę
jego bielizny.
To
był Monter. Sebastian poczuł ulgę na jego widok, chociaż wyraz
twarzy częściowo przesłoniętej przez długie, pokryte potem pasma
włosów nakłoniłby każdego innego człowieka do zupełnie
odwrotnego uczucia. Do strachu. Monter chwycił go mocno za włosy i
zmusił do odwrócenia głowy. Docisnął się do niego jeszcze
mocniej, wręcz go popychając. Gdyby nie ludzie przed nim, Sebastian
by się przewrócił. Poczuł ponowne, bolesne szarpnięcie za włosy,
a potem ugryzienie w ucho, chyba do krwi. Czuł na skórze
poruszające się usta Montera i jego gorący oddech, ale nie mógł
zrozumieć wypowiadanych przez niego słów. Czy były groźbą,
ostrzeżeniem? A może kpiną? Nie miał pojęcia.
Gwałtownie
nabrał powietrza i zacisnął powieki, gdy Monter zgniótł w
uścisku szorstkiej, spracowanej dłoni jego jądra. Doznanie było
tak silne, że poczuł, jakby już miał się spuścić, wprost w
swoje spodnie. Później także nie był subtelnie. Do Sebastiana
szybko dotarło, że to miała być tortura, słodko-gorzka męka. W
pewnym momencie przestał słyszeć dudniąca muzykę i czuć
obijających się o niego ludzi. Była tylko dłoń zaciskająca się
na jego zupełnie sztywnym penisie i nie pozwalająca mu się
spuścić. I jeszcze ten gorący oddech na jego karku, ślina parząca
jego ucho…
I
wszystko nagle się skończyło. Został sam. Chociaż był otoczony
ciasno przez szalejący, rozgrzany tłum, poczuł się, jakby stał
zupełnie sam, pośrodku bezkresnej, chłodnej przestrzeni. Gdy nagle
doszedł, jego ciało przeszedł dreszcz, szybki impuls. To, co
poczuł, mógł bardziej nazwać ulgą, której wcale nie
towarzyszyła przyjemność. Drżącymi dłońmi zapiął spodnie i
niemal na ślepo przebił się prze tłum w kierunku rzędu stojących
z tyłu przenośnych toalet.
Nie
wrócił już na koncert. Wsiadł w nocny autobus miejski i pojechał
prosto na dworzec, by wrócić do domu pociągiem. Nie miał co
liczyć na busa o tej porze. Czuł frustrację, której źródła nie
potrafił nawet dokładnie określić. Było tego po prostu za wiele.
Na szczęście w pociągu po prostu usnął. Gdyby nie obudziło go
szarpnięcie podczas hamowania, mógłby nawet przegapić swoją
stację. Nałożył słuchawki i ruszył przez pogrążone w
ciemności miasteczko prosto do domu.
– No
kurwa – wyrwało mu się, gdy od wejścia do klatki dzieliło go
kilkanaście kroków. – Dlaczego mnie to wszystko spotyka?
Na
ławce pod blokiem dojrzał jakąś postać. Na początku sądził,
że to po prostu jakiś pijaczyna. Rude, zmierzwione włosy skrzące
w świetle pobliskiej latarni szybko naprowadziły go na poprawną
odpowiedź. To był Apacz. Wyglądał, jakby na niego czekał. Po co
innego miałby siedzieć sam, w środku nocy pod jego blokiem?
„A
nawet nie podałem mu swojego adresu” – przeszło Sebastianowi
przez myśl, gdy dochodził już do klatki. Apacz był kurduplem w
porównaniu do niego, nie mówiąc już o Monterze, ale spotkanie z
nim jeden na jeden w środku nocy budziło w Czernieckim lęk. Coś
trudnego do zdefiniowania. Po prostu pierwotny strach. Oczywiście
nie dał tego po sobie poznać.
– Co
tu robisz o tej porze? – spytał, gdy stanął koło ławki.
– I
to ponoć ja jestem głupi? – odparł Apacz otwierając dotąd
przymrużone, niesamowicie zielone oczy, których rozbawione
spojrzenie wbił w Sebastiana. – Przecież widać, że siedzę,
Doktorowy.
– A
dlaczego?
– Przechodziłem
i coś czułem, że jeśli chwilę zaczekam, to cię zobaczę. A
dawno się przecież nie widzieliśmy, prawda?
Tak,
odkąd wylazłeś z ciemności, ukryty w krzakach i się do mnie
przystawiłeś – pomyślał Sebastian. To już chyba można było
nazwać prześladowaniem, a do tego ten mały, rudy dzikus
mieszkający gdzieś w lasach miał ponoć „jakiś papier” na to,
że jest świrnięty. Chociaż, żeby to stwierdzić komisja
lekarska, nie był a potrzebna.
Nagle
pozbawiony wszystkich sił Sebastian przykucnął na chodniku i
chwycił się jedną dłonią za włosy.
– Dlaczego
mnie to wszystko spotyka? – sapnął.
– Że
niby coś złego? – podłapał Apacz, znów przekręcając przy tym
głowę niczym zwierze, chociaż Sebastian nie mógł tego zobaczyć.
– Przecież masz gdzie mieszkać i co włożyć do gara.
– I
co? I według ciebie tyle wystarczy? Mieć co żreć i gdzie spać?
– Nie,
ale wszystko inne zależy już tylko od ciebie. Jęczysz, jakbyś był
jakąś ofiarą, wszystko i wszyscy było przeciwko tobie, a ty nie
masz na to żadnego wpływu. Zaś jest chyba zupełnie odwrotnie.
Zawiodłem się na tobie, Doktorowy. To strasznie żałosne.
Sebastian
zupełnie zbity z tropu nawet nie wyłapał momentu, kiedy został
sam. Konkluzja, do której doszedł, wywołała u niego gorzki
śmiech. Ten, którego uważał za najgłupszego, okazał się być
najmądrzejszym. Gdy uniósł głowę, Apacza nie było już na
ławce. Sebastian wstał z kucek i rozejrzał się w około
skonsternowany, ale niczego nie zauważył.
Gdy
ujrzał zdechłą, polną mysz na wycieraczce przed drzwiami swojego
mieszkania, miał siłę jedynie zrobić zdziwioną minę.
Rozdział
8
Mysz
wciąż tam była. Leżała dziwnie wklęsła i zesztywniała na
wycieraczce. Ojciec, który rano wychodził najwcześniej, bo jeszcze
przed szóstą, musiał jej nie zauważyć albo wręcz przeciwnie i
po prostu zrobił za drzwiami większy krok niż zazwyczaj. Sebastian
też zupełnie zapomniał o tym biednym stworzeniu i pewnie miałby
nieprzyjemną niespodziankę, ale mama odświeżyła mu pamięć.
– Sebastian,
rusz się i zrób coś z tym – rzuciła do syna męczącego przed
telewizorem śniadanie, gdy miała właśnie wychodzić z Bohunem na
spacer. – Prawie to capnął.
– Co
niby? – rzucił nieprzytomnie Sebastian skupiony na oglądanym
przez niego już ze sto razy odcinku „Teorii wielkiego podrywu”.
– A, ta mysz czy coś. No to wyrzuć.
– Powiedziałeś
„wyrzuć”? To było żywe stworzenie. Należy mu się jakiś
szacunek, Sebastian.
– No
to co mam zrobić? – sapnął, już podnosząc się z fotela.
Wiedział, że tej dyskusji nie wygra. No i matka miała jednak
rację. Sam miałby wyrzuty sumienia, gdyby wyrzuciłby tą biedną
mysz do śmietnika. – Pochować?
– No
wreszcie coś mądrego powiedziałeś – pochwaliła go matka,
odciągając żywo zainteresowanego truchłem Bohuna. – Weź jakiś
karton, po herbacie czy coś, włóż je tam, a potem zakop na łące.
– Okej.
Dopił
resztki herbaty, umył się i ubrał, w co było pod ręką i znośnie
pachniało, po czym wyszedł na klatkę. Chwilę zastanawiał się
nad tym, czy powinien dotykać truchła gołymi rękami, w końcu
mysz mogła mieć jakieś pasożyty. Zaraz jednak skarcił siebie za
bycie takim… pedantem. Zupełnie jakby zamienił się w Grzesia.
– A
co ty wyprawiasz najlepszego?
To
Aśka z telefonem w jednej ręce i workiem ze śmieciami w drugiej
zaglądała mu teraz przez ramię. Nawet nie usłyszał, kiedy
schodziła po schodach z piętra wyżej.
– A
nie widzisz? – parsknął. – Wkładam martwą mysz do opakowania
po Liptonie. Będę ich zaskarżał i zostanę milionerem.
– Marzenia
ściętej głowy.
Święta
racja, pomyślał Sebastian, wstając z klęczek z myszą w kartonie.
Żeby się stąd wyrwać, potrzebowałby cudu jak szóstka w
totolotku. To zupełnie popsuło mu humor, a na dodatek przypomniał
sobie wczorajszą porażkę z Monterem na koncercie.
– Hej!
– Aśka klepnęła go z całej siły w plecy, widząc jego markotną
minę. – Idziesz zakopać do lasu? To pójdę z tobą, tylko o
kontenery zahaczymy.
– Spoko.
Pod
drodze na łąkę streścił jej wszystko, czego Aśka jeszcze nie
wiedziała. Dziewczyna nie należała do subtelnych, więc śmiała
się, kiedy historia stawała się śmieszna, czyli kiedy Sebastian
zamieniał się w żałosny, bezkształtny glut, z którym Monter
robił, na co miał akurat ochotę.
– Czy
na tym świecie nie ma już normalnych facetów? – zamarudził
Sebastian, kopiąc łyżką dziurę w poprzerastanej korzeniami ziemi
na łące, nieopodal wzgórza, gdzie często w lecie robiono ogniska.
– Nie jakichś przegiętych hipsterów, ani kryptopedałów z
przerostem ego? Jakichś takich normalnych?
– A
od czego masz Internet? – spytała Aśka, która kucała obok i
wyplatała jakiś wianek.
Sebastian
zerknął na nią ukradkiem. Zapewne swojemu dziełu też zrobi
zdjęcie i wrzuci na Instagrama, jak to zrobiła z myszą w kartonie,
pomimo jego protestów.
– Ta,
gdyby w pierwszym zdaniu pytali o to, jaką lubię muzykę, a nie ile
mam centymetrów.
– A
ile masz centymetrów? – zainteresowała się Aśka, chichocząc.
Sebastian
skomentował to jedynie pogardliwym parsknięciem. Nie zamierzał się
tym chwalić. Nie było z resztą za bardzo czym. Był przeciętny.
– Rzeczywiście
jesteś w niehumorze. To może pojedziesz ze mną do miasta na targi
kwiatów? Będą rozdawać sadzonki kaktusa Zig Zaga za darmo, jak
ktoś tylko przyniesie pięćdziesiąt butelek plastikowych. Wiesz,
taka eko akcja. Przez miesiąc tylko chlałam Muszyniankę i biegałam
co chwilę do toalety.
Czerniecki
mało wyłapał z tego natłoku informacji. Coś o sikaniu i coś o
kaktusie, ale pokiwał głową, godząc się na wyprawę. Nie miał
dzisiaj nic do roboty, a dzień z Aśką, którą jak zwykle
rozrpierała energia, może pozwoli mu odzyskać humor.
Niecałą
godzinę później siedzieli już obok siebie w starym busie. Ten
przynajmniej jechał trasą ekspresową, przez autostradę, co
znacznie skracało konieczność kiszenia się wraz z innym
pasażerami w czterdziestu stopniach Celsjusza.
Targi
odbywały się na rynku. Wystawcy prezentowali swoje rośliny w
stylowych, skleconych z drewna specjalnie na tę okazję budkach albo
w zwykłych, materiałowych namiotach. Impreza musiała być dobrze
reklamowana, bo ludzi było multum. Dużo rodzin z dziećmi i par. Na
szczęście specjalnie na tę okazję powstały też stoiska z
zimnymi napojami i lodami. Sebastian właśnie pochłaniał swoje
rożka z dwiema gałkami o smaku słonego karmelu, jednym uchem
słuchając dyskusji Aśki z jakimś hodowcą na temat walki
naturalnymi metodami z opuchlakami, cokolwiek by to miało nie być,
gdy zauważył w tłumie kogoś, kogo w ogóle się nie spodziewał.
I nie chciał spotkać. Najwyraźniej ta osoba też go zauważyła,
bo zaczęła kierować się w jego stronę i to nie sama.
– O
kurwa – jęknął Sebastian, a starszy ogrodnik spojrzał na niego
niechętnie. – Aśka, patrz.
– Co?
Ale jaja, Grześ.
– Jak
berety, normalnie.
Po
chwili przed namiotem stali już w czwórkę. Pan ogrodnik taktownie
oddalił się w głąb swojej fortecy. Grzesiowi, który trochę
skrócił brodę, towarzyszył wyższy, ale równie szczupły brunet
z dużymi okularami na nosie i w beżowej panamie** na głowie z
niebieską kokardką.
– Seba,
co za zaskoczenie! – wypalił pierwszy Grześ. Jego przyjazny ton
aż ociekał sztucznością. – Ja to bym cię tu nigdy nie
zaciągnął. Powiedziałbyś, że to dla dziewczyn.
– Powiedziałbym,
że to pedalskie – sprostował beznamiętnie Sebastian, kierując
wzrok na stojącego trochę za Grzesiem chłopaka. – Tak bym
powiedział i ty dobrze o tym wiesz, znamy się przecież na wylot.
No i nie jesteśmy dziećmi. Przestaliśmy nimi być jeszcze w
liceum.
Patrzył
na zmieniającą się twarz nowego, równie beznadziejnie śmiesznego,
chłopaka Grzesia. Dobrze kombinujesz, pomyślał z satysfakcją, to
ja posuwałem go przed tobą.
– Co
ja w tobie widziałem? – Grześ pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
– Chodź, Tomek. Chciałem was sobie kulturalnie przedstawić…
Ale z czym do czego?
– Rozumiem
– podłapał ten cały Tomek i teraz to on spojrzał na Sebastiana
z góry, którego to bardzo wkurzyło.
Nim
odwrócili się i odeszli, nowy przydupas Grzesia poprawił jeszcze
chwyt na doniczce z kaktusem Zig Zag. Wtedy Sebastian zwrócił uwagę
na żelową bransoletkę z napisem „Pan jest moim Pasterzem” na
jego nadgarstku. Doskonałe dopasowanie, pomyślał kwaśno.
– Jezu,
kaktus! – przypomniała sobie Aśka. – Chodźmy szybko do punktu
wymiany, bo zabraknie!
Pociągnęła
za sobą Sebastiana, który w jednej ręce dzierżył worek z
półsetką zgniecionych butelek po wodzie mineralnej.
– Widziałeś
tego gościa? – zagaiła Aśka. – Facet miał spodnie trzy
czwarte. No masakra.
– No
– odparł Sebastian. Jednak wcale nie było mu do śmiechu.
Może
kiedy patrzyło się na tę pastelową parę, człowieka nachodziła
chęć rzygnięcia tęczą, ale Sebastian nie mógł powstrzymać
zazdrości. Grześ miał teraz z kim popijać latte z sojowym
mlekiem, chodzić godzinami po galeriach handlowych i jeździć na
pielgrzymki. Jakkolwiek żałosne by się to nie wydawało
Sebastianowi, to i tak nie mógł powstrzymać tego kłującego go
rozgoryczenia. Też chciałby mieć kogoś takiego. Kogoś, kto by go
rozumiał. Czy to było aż takie trudne?
W
drodze powrotnej to on trzymał doniczkę z kaktusem na kolanach.
Dostał od Aśki bardzo ważną misję dowiezienia go do domu w
nienaruszonym stanie, bo ona była zbyt zajęta swoim telefonem.
Oczywiście zdjęcia kaktusa zdążyły trafić już do Internetu.
Ta
wycieczka miała za zadanie wyluzować Sebastiana. Wyszło zgoła coś
zupełnie odwrotnego. Jadąc starym, rozklekotanym busem i ściskając
doniczkę z kaktusem w dłoniach, czuł, jakby coś go od środka
dusiło.
– No
to nie zgrzytaj tymi zębami, tylko coś zrób – powiedziała w
którymś momencie Aśka. – Rzuć go czy coś.
– Ale
wtedy to jakbym przegrał.
– Albo
jakbyś wygrał. Wiesz, jako ten mądrzejszy.
– Gówno
prawda, że wygrywa mądrzejszy. Wygrywa ten, który czuje się jak
zwycięzca, choćby i dlatego że jest idiotą.
Aśka
przewróciła oczami.
– No
to go nie rzucaj.
– No
żeś pomogła – parsknął Sebastian.
– A
proszę cię bardzo.
Gdy
wrócili na swoje zadupie, dopiero zaczynało robić się ciemno.
Aśka zaprosiła go do siebie, ale Sebastian nie miał ochoty na
kolejny z jej zielonych koktajli. Nie chciał też wracać do domu,
więc postanowił się przejść. Chwilę postał na mostku,
przyglądając się paru kaczkom krzyżówkom, a potem ruszył
ścieżką, po swojej lewej mając łąkę, na której zakopał
dzisiaj mysz, a po prawej las. Szedł i tak szedł, nie myśląc
nawet o niczym konkretnym. Las w nocy, to było magiczne miejsca.
Sebastian słyszał pohukiwania sów i szelest krzaków, przez które
przedzierały się jakieś całkiem spore zwierzęta, ale nie mógł
niczego dojrzeć. Światła z pobliskiej fabryki, w której pracował
Monter na stanowisku adekwatnym do ksywy, sprawiały, że wszystko
przykryte było dziwną, szarą poświatą, przez którą rosnące w
mieszaninie sosny i brzozy rzucały wydłużone, ostre cienie na
ścieżkę, którą szedł. Przeszło mu przez myśl, że gdyby ktoś
teraz z tych krzaków wyskoczył i go zamordował, to jego ciało
znaleziono by dopiero następnego dnia, po świcie.
Szedł
jednak dalej gnany jakąś trudną do wytłumaczenia potrzebą, aż
dotarł do sztucznego stawu. Brama prowadząca na plażę była o tej
godzinie zamknięta, więc obrał przeciwny kierunek. Szedł groblą
wzdłuż północnej, dzikiej i zapuszczonej części zbiornika. Tu
brzeg był zarośnięty przez pałki wodnej, a przy brzegu kwitł
grążel żółty. Jego szerokie liście swobodnie unosiły się na
wodzie. Sebastian wyobraził sobie małych elfów, które mogłyby
swobodnie po nich przeskakiwać. Co tu dużo mówić, miał aktywną
kartę biblioteczną i zasób książek z półek z fantastyką,
których jeszcze nie pochłonął, był już znacznie ograniczony.
Siedząc
na porośniętym niekoszoną trawą brzegu stawu, czuł się tak
dobrze. Lekko. Kiedy tu przychodził, zawsze sam, bo Grześ wolał
naturę w formie ujarzmionej przez człowieka, więc z nim wybierał
się na sztuczną plażę po drugiej stronie jeziora, myślał o tym,
że właściwie nie wie, o co chodzi w życiu. Ludzie zaharowywali
się w pracy, żeby wziąć kredyt na mieszkanie, który będą
spłacać trzydzieści lat, i następny, żeby wymienić samochód na
nowy. No i jeszcze chwilówkę, żeby polecieć na wakacje do
jakiegoś modnego w tym sezonie kurortu. Tylko po co to wszystko,
skoro dla każdego skończy się tak samo, zastanawiał się często
Sebastian. Człowiek najpierw żył, a potem umierał. Zawsze było
tak samo.
„Byle
mieć gdzie spać i co włożyć do gara” – przypomniał sobie
nagle. Coś takiego powiedział mu wczoraj ten rudy świrus z lasu.
– W
sumie racja – mruknął Sebastian i rzucił kamyk do wody. – Nie
ma co się spinać za bardzo.
Zrobiło
się już całkiem ciemno. Tylko gwiazdy, których nie przysłaniała
ani jedna chmurka, będą Sebastianowi oświecać drogę powrotną.
Uznał, że już czas wybrać się do domu. Jutro miał przecież
przyjść rano do pracy i wszystko dokładnie wypucować.
W
sumie, nie był zaskoczony. Wiedział, że to się stanie. Po prostu
to przeczuwał albo podpowiedział mu instynkt. Jakkolwiek by tego
nie nazwać, widok Apacza stojącego w trawie blisko miejsca, gdzie
rano zakopał mysz, nie zaskoczył go tak, jak powinien. Chłopak nie
patrzył na niego, był odwrócony plecami do Sebastiana. Łąkowa
trawa sięgała mu niemal do pasa. Jego rude, długie włosy byłby
mocno rozburzone i falowały lekko na wietrze. Nie miał na sobie
podkoszulka. Był niski, ale nie wątły. Biła od niego dziwna siła.
Jakaś energia. Stał otoczony trawą i dzikimi kwiatami, a
Sebastianowi wydawało się, że doskonale tam pasuje.
– Co
ty tu robisz?! – warknął Sebastian, gdy dał już sobie
mentalnego kopniaka i wybudził się z tego dziwnego półsnu. –
Wiedziałem, że to twoja sprawka, świrusie! I znowu mnie śledzisz?!
Na
początku w ogóle nie zareagował, zupełnie jakby nie usłyszał
słów Sebastiana. Po chwili jednak odwrócił twarz w jego stronę.
Czerniecki przełknął ślinę, gdy poczuł na sobie świdrujące
spojrzenie żywo zielonych, wielkich ślepi, bardziej pasujących
zwierzęciu niż człowiekowi. W wywołującym u niego dreszcze
spojrzeniu nie wyczuł jednak złości.
– Już
jej tam nie ma – powiedział w końcu chłopak. – Wykopała ją
lisica i zabrała do nory.
– No
to przynajmniej się na coś przypada. Wróciła do natury, zamiast
rozkładać się na mojej wycieraczce.
– Właśnie!
Nagłe
ożywienie i radość w głosie Apacza całkowicie zbiła Sebastiana
z tropu, który aż zdębiał. Nim się spostrzegł, rudzielec
przedarł się przez trawę i stał już przed nim. Kilka uschniętych
kłosów traw zaplątało się w jego włosach. Dłoń chłopaka
spoczęła na policzku Sebastiana.
– Wiedziałem!
Wiedziałem, że twój zapach wróci. Że ty mu się postawisz,
Doktorowy.
Sebastian
dobrze rozumiał, o co mu chodziło. Pozostawało pytanie, skąd rudy
kurdupel wiedział o tym, że wyrzucił z siebie część swoich
frustracji w stronę Montera. Dłonie położył na odsłoniętych
ramionach Apacza, który wciąż trzymał swoją na jego policzku.
Wcześniej jednak wyciągnął mu te kilka źdźbeł trawy z włosów.
I
tak stali. Sebastian nie miał pojęcia po co, ale szybko porzucił
zastanawianie się nad tym. Czuł się po prostu dziwnie dobrze,
wolny od szarej teraźniejszości. Ponure bloki z wielkiej płyty
majaczyły światłami żarówek daleko za jego plecami.
– Ciekawe,
że większość życia znałem jednego geja, a tu spada na mnie cała
banda – rzucił rozbawiony nagle Sebastian. Chwycił dłoń
rudzielca i ściągnął ją ze swoje policzka, ale jej nie puścił.
– Geja?
Że niby ja jestem gejem? – zdziwił się chłopak, czy bardziej
zainteresował jego słowami, znów przekręcając przy tym
charakterystycznie głowę.
– A
nie? – zakpił blondyn. – Przecież ty mnie prześladujesz. I
mnie teraz macasz. I przynosisz mi prezenty w postaci zdechłych
myszy.
– No
to może jestem gejem. Nie mam pojęcia. Ja tylko często o tobie
myślę.
– Ach,
tak.
Sebastian
zamierzał zapytać „I co wtedy?”, ale nawet nie musiał. Apacz
nagle się od niego odsunął i klasnął w dłonie. Nim zaczął się
śmiać, rzucił jeszcze:
– I
wtedy mi staje!
Sebastianowi
nie pozostało nic innego, niż też zacząć się śmiać. Czuł
się, jakby zrzucił kilka kilo ciężaru przez rozmowę z tym
oderwanym od zwykłego świata idiotą z lasu.
– Boże,
jaki jestem głodny – rzucił, przypominając sobie jednocześnie,
że oprócz lodów nie jadł niczego konkretnego od rana.
– To
babcia się ucieszy! – Apacz chwycił Sebastiana za dłoń i
pociągnął w kierunku wąskiej ścieżki prowadzącej przez las,
teraz pogrążony w mroku. – Nakarmi cię, Doktorowy.
Sebastian
pomyślał, że to bardzo głupie dać się ciągnąć temu świrusowi
pomiędzy zarośla. Że albo go tam zamorduje, albo zgwałci. Albo
jedno i drugie. I trudno określić, w jakiej kolejności. Dał się
jednak prowadzić, bo dłoń Apacza była bardzo przyjemna w dotyku.
Bo powietrze w lesie było rześkie i pachniało ziołami. Słyszał
i czuł, że wokół nich tętniło życie, mimo że nie mógł
niczego dostrzec. To było ekscytujące w jakiś sposób.
– A
skąd wiedziałeś, że będę akurat teraz tamtędy przechodzić? –
spytał. – Masz jakieś paranormalne moce, czy śledzisz każdy mój
krok?
– Po
prostu byłem na rybach i zobaczyłem, jak siedzisz na brzegu. Mogłeś
wracać tylko jedną ścieżką.
– No
jasne. I akurat stanąłeś w miejscu, gdzie zakopałem mysz?
Szli
wąską ścieżką, niemal całkowicie zarośniętą. Sebastian czuł,
jak liście paproci ocierają się o jego łydki. Igliwie skrzypiało
mu pod stopami. Tędy musiały chodzić jedynie dzikie zwierzęta i
rudy świrus.
– Po
prostu wiedziałem.
– No
jasne – rzucił Sebastian, dla efektu przewracając oczami, chociaż
nikt nie miał szansy tego zobaczyć. Wiedział, że bardziej
treściwej odpowiedzi nie uzyska.
Za
chwilę zobaczył rudą łunę za drzewami. Gdy wyszli z lasu,
znaleźli się na małej polanie. Stał na niej mały, przedwojenny
dom z cegły. Miał małe okna z drewnianymi okiennicami i spadzisty
dach krytym gontem.
Blask
bił od kamiennego pieca, do którego zgarbiona staruszka właśnie
dokładała drewna ze ustawionego nieopodal stosiku. Rude,
poprzeplatane gęsto siwymi pasmami, ale wciąż gęste włosy miała
splecione w dwa warkocze za uszami.
– Och,
jakiego świarnego młodzieńca przyprowadziłeś! – zawołała,
gdy zobaczyła ich, wciąż stojących na brzegu lasu. – Dobrze.
Pomoże nam przy kolacji, bo we dwoje to nie damy rady tej twojej
zdobyczy.
Sięgnęła
do wiadra i wyciągnęła z niego za ogon, choć przysporzyło jej to
trudności, znacznego szczupaka.
– To
była ostra walka! – Zaśmiał się Apacz.
Pociągnął
skamieniałego Sebastiana za sobą i zaraz znaleźli się przy
staruszce. Czerniecki spodziewał się wszystkiego, ale widok chatki
w środku lasu i staruszki całkowicie go zaszokował. Czarodziejka
chatka i czarownica, parsknął w myślach. Aż przypomniały mu si e
te wszystkie bajki z dzieciństwa, które czytała mu mama przed
snem.
Babka
przyglądała mu się takimi samymi, intensywnie zielonymi oczami, co
jej wnuk, więc się uśmiechnął.
– Ale
nie będziemy smażyć filetów w głębokim oleju? – zapytał,
przypominając sobie z niesmakiem, jak jego ojciec miał w zwyczaju
przyrządzać swoje zdobycze.
– Bym
to musiała odpokutować! – oburzyła się kobieta. – Takich
rzeczy nie robi się takiemu delikatnemu mięsu. To stworzenie
straciło życie, żeby nas nakarmić. Nie możemy zbezcześcić jego
ciała! Nafaszerujemy filety ziołowym masłem, a potem owędzimy
dymem z olchowego drewna.
– Brzmi
wspaniale.
Sebastian
spojrzał na dach domu. Był ciemno, więc nie mógł być
stuprocentowo pewien, ale nie dojrzał przewodów. Skąd niby miałby
iść, otaczał ich przecież las? Nie mają nawet prądu, pomyślał.
– Wyglądasz
na zmęczonego – stwierdziła kobieta. – Tutaj odpoczniesz.
*
Tytuł utworu Kata z płyty "Ballady", o której była mowa
w pierwszym rozdziale
**Rodzaj
kapelusza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi piąty rozdział za mną...
wspaniale, oj to będzie się tutaj działo, Sebastian zaskakuje i to bardzo...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Co za konsekwencja w czytaniu! Podziwiam i pozdrawiam :D
UsuńBędzie się jeszcze działo.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział szósty w końcu...
och wspaniale, to w klubie trochę źle rozegrane... Monter się wkurzył, ale potem no pięknie pojawił sie u Sebastiana... no i ta rozmowa z matką...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńno rozdzialik siódmy za mną...
och jak Sebastian Montera prowkuje i to na koncercie... czyżby Apacz już się zorientował co się dzieje...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No hejeczka! :D
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńi część ósma już...
tak szybko Grzes znalazł sobie chłopaka aż to dziwne... a Apacz jakiś instynkt ma wyczulony chyba na Sebastiana jak wie kiedy i gdzie będzie...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No heejeczka! Podziwiam wytrwałość :) Ja już nie pamiętam, co tam dokładnie napisałam w danym rozdziale. Musiałam przeczytać, żeby skojarzyć tego chłopaka Grzesia xD Taki jest szybka, spotkał go na kółku różańcowym.
UsuńDzięki i pozdrawiam!