Rozdział
17
Nikomu
nie przeszkadzało, że tu siedzi. Ojciec Apacza był także
leśnikiem. Wstawał codziennie koło piątej rano, a o szóstej
wsiadał już na rower. Wracał dopiero na późny obiad. Był dość
prosto myślącym facetem, dla którego najważniejsza była rodzina.
Jego żona okazała się inna, niż spodziewał się tego Sebastian.
Pochodziła z dużego miasta i wciąż pracowała w swoim zawodzie.
Była grafikiem komputerowym i zlecenia wykonywała zdalnie. Czwórka
ich synów większość dnia spędzała na wypasie owiec, które
dopiero wieczorem zapędzali do koszary, czyli zagrody, którą
przenosili, gdy dana łąka została już ładnie przez zwierzęta
wygolona. Sebastian na początku im towarzyszył, było to dla niego
zupełnie nowe doświadczenie, ale szybko się znudził. Każdy dzień
wyglądał niemal tak samo. Dużo było w tym biegania na świeżym
powietrzu i typowo „chłopięcych” zabaw, ale on nie mógł się
w tym odnaleźć.
Chciał,
czy nie chciał, tamte wydarzenia wciąż do niego wracały. Siedział
w trawie, patrząc na owce wolno przeżuwające zioła i chciało mu
się ryczeć. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie był taką
puszczalską szmatą. Wszystko zostałoby szare, jak bloki, w których
się wychował, ale przynajmniej stałe i niezmienne. Grześ i jego
paskudna broda, którą czesał szczotką z włosiem dzika, wkuwanie
materiałoznawstwa i praca w pizzerii wujka. Monter byłby tym samym
narcystycznym chujem, ale z dala od niego. Rozmontowałby w te
wakacje życie innemu idiocie, któremu zamarzyłoby się coś
więcej, niż mu przeznaczone. Wszystko byłoby po staremu. Chujowo,
ale stabilnie.
Stabilnie.
Żyłby
Bohun.
Żyłby
Mona.
Może
mijaliby się na którymś z osiedlowych chodników. Może Sebastian
obejrzałby się za nim przez tę jego minę zbitego szczeniaka, a
może przez te długie włosy, ale minutę później jego obraz
zatarłby się w jego głowie. I to wszystko.
Teraz
siedział więc tutaj, w salonie Apacza i ślęczał nad
kserówkami z materiałoznawstwa. Na szczęście pomyślał o tym, by
zabrać je ze sobą.
– Ciekawe?
– spytała Olga, matka rudej zgrai, kładąc na stole szklankę
soku dla Sebastiana.
– Niezbyt
– przyznał.
– Ale
dobrze mieć dyplom, a potem w życiu można obrać zupełnie inny
kierunek.
Sebastian
spojrzał na nią zdziwiony.
– Dlaczego
miałbym to robić?
– Mnie
by było smutno, gdyby całe moje życie miało być „niezbyt”.
– Dlatego
się pani tu przeprowadziła? – spytał.
Nie
spodobało mu się to, co przed chwilą usłyszał. Jakby ktoś całe
jego życie uznał za warte jedynie wyrzucenia do kosza na śmieci.
– Mów
mi Olga – poprosiła kobieta. – Sama nie wiedziałam, że jest
takie, póki Ryszard mnie nie porwał. Był zupełnie jak Bestia z
bajki, nie pasował do miasta. – Zachichotała. – Ganialiśmy się
po łąkach jak dwie sarenki. Znaczy się, jak sarenka i jeleń.
Spojrzała
na jego notatki i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Coś wpadło
jej w oko.
– Dobre
proporcje.
Sebastian
zdziwiony przyglądnął się swoim bazgrołom. Jakie proporcje?
Przepisywał głównie wzory, bo tak mu się łatwiej zapamiętywało.
Po chwili dopiero go oświeciło. Pani Agacie chyba chodziło o jego
bazgroły na marginesach. Rysował głównie suberbohaterów i
zwierzęta. Psy. Właściwie, to jednego psa.
– A
może sobie przerwę zrobisz, mózg przewietrzysz? – zaproponowała.
– Coś ci pokażę.
Matka
Apacza zaprowadziła Sebastiana do swojego malutkiego biura. Trzy
synchronizowane monitory podpięte do jednostki centralnej nijak nie
pasowały do drewnianych ścian i tradycyjnych mebli.
– Znasz
może trylogię o krasnoludzkim pucharze? – spytała.
– Ach,
czytałem dwa pierwsze tomy.
– Właśnie
robię okładkę do trzeciego, ale mi cały czas nie pasuje. – Olga
otworzyła plik z projektem. – Nikt tu nie ma zmysłu
artystycznego. Może mi coś doradzisz?
– Ja
też nie mam – odparł Sebastian, przyglądając się ukochanej
głównego bohatera powieści, którą na rysunku pochłaniał mrok.
– Ma pani talent.
– Sądzę,
że ty też masz. – Uśmiechnęła się kobieta. – Wygrywało się
te konkursy plastyczne w miejskim domu kultury, co?
Sebastian
aż się zarumienił, gdy Olga trąciła go łokciem, śmiejąc się
zaczepnie. Zachowywała się bardzo luźno.
– No,
trochę dyplomów gdzieś tam mam w szafie schowanych – przyznał
Sebastian – ale później zająłem się bardziej realnymi
rzeczami.
– Nie
myślałeś, żeby coś robić w tym kierunku?
Sebastian
bardzo chciał, ale nie mógł powstrzymać się przed parsknięciem.
Wzruszył ramionami.
– Kolega
poszedł na ASP, odpadł i teraz pracuje w Macu z Ukraińcami.
Przynajmniej ma na czynsz.
Agata
pokręcił głową.
– Jezu,
jesteście wyprani z marzeń?
– To
ułuda. Później się tylko żałuje, że zmarnowało się czas.
Trzeba być realistą.
Popatrzył
jeszcze raz na rysunek. On zmieniłby trochę kontrast i może dodał
jakąś łapę wyłaniającą się z tego mroku za bohaterką.
Zrobiło się nie zręcznie, ale na szczęście do pokoju wpadł
Apacz.
– Szukałem
cię, Doktorowy! – wypalił. – Chodź szybko na zewnątrz.
Przed
domem czekało na nich kilka owiec z żółtymi kolczykami w każdym
z uszu. Stały jak pionki na planszy i powoli przeżuwały.
– No
i? – spytał zdezorientowany Sebastian.
– Pójdziemy
kosić miejski park! Turyści to uwielbiają.
– Koszenie?
Co w tym takiego niesamowitego? Robicie to bez koszulek, czy co?
Apacz
popatrzył na niego z chytrym uśmiechem. Później może
Sebastianowi zrobić prywatny pokaz.
– To
owce koszą. Taka ekologiczna metoda, bardzo popularna teraz.
Owce
szły jak to przysłowiowe stado baranów. Zeszli ze stoku do
miasteczka. Widok owiec przechodzących przez ulicę nikogo tutaj nie
dziwił. Kierowcy zatrzymywali się i bez oznak jakiegokolwiek
zdenerwowania grzecznie czekali, aż Apacz przegoni stadko na drugą
stronę. Sebastian trzymał się z tyłu, trochę jednak
zaintrygowany tym, co ma się wydarzyć. Po kilkudziesięciu minutach
dotarli do małego parku, w którego centrum znajdował się duży
trawnik otoczony alejką z ławkami. Siedziało na niej kilka osób i
wydawało się, że na coś czekają. Apacz pomachał im, jakby był
jakimś sportowcem albo aktorem wchodzącym na scenę. Owce rozeszły
się po zarośniętym trawniku, zaczęły skubać trawę i to
właściwie wszystko.
Ludzie
byli zachwyceni. Robili sobie zdjęcia. Oprócz owiec wszyscy chcieli
uwiecznić się też z ognistowłosym juhasem. Sebastian także
znalazł się na paru fotkach. Apacz bawił się świetnie. Prężył
się do obiektywów, kilku mniejszym dzieciom dał się nawet
przejechać na grzbiecie owcy, której było to zupełnie obojętne.
– I
co będziemy robić? – spytał Sebastian, gdy już zostawiono ich w
spokoju. – Nawet telefonu nie zabrałem, czy czegoś do poczytania.
– Doktorowy!
– skarcił go Apacz. – Przyjechałeś tutaj ze mną, a robisz to
samo, co w tej swojej klitce. Siedzisz w czterech ścianach i
bledniesz, zamiast nabrać koloru. Gdyby nie wino i seks, pewnie byś
w ogóle z chałupy nie wychodził.
– No
bo…
– No
bo! – przedrzeźniał go, a potem chwycił za dłoń, prowadząc w
stronę alejek i rosnących dalej ozdobnych krzewów.
Stąd
dalej mógł obserwować owce. Żadna jednak nie powinna być na tyle
głupia i ruchliwa, żeby dotrzeć do ulicy. Wyminięcie ozdobnego
płotka też mogło być ponad ich możliwości.
– No
co? – rzucił Sebastian.
Apacz
patrzył na niego chwilę spod brwi, wyraźnie poirytowany, a potem
trzasnął go w policzki.
– No
obudź się wreszcie! Życie się jeszcze nie skończyło!
– Jezus!
– Sebastian odszedł od niego i pomasował się po jednym z
policzków, który wyraźnie zaróżowiał.
Wściekł
się, ale nim zdołał ułożyć w głowie jakąś inwektywę, to
wszystko, co się w nim od jakiegoś czasu kumulowało, wreszcie
puściło.
– No
bo… – jęknął, zaczynając po raz któryś tego dnia zdanie w
ten sam sposób. – No bo spieprzyłem.
Popatrzył
na Apacza z czymś na kształt nadziei. Nie chciał już wina i
seksu. Babcia nie miała racji, chandra wcale nie mijała.
– Spieprzyłeś
– nie zaprzeczył Apacz, a potem wzruszył ramionami. – Ale kto
kiedykolwiek nie spieprzył? Nie ma takiego.
– Nie
rozumiesz. Przecież wszystko było dobrze. Jezu, kurwa, gdyby to
przynajmniej miało jakiś ważny cel. Gdybym chociaż próbował
osiągnąć coś znaczącego. Ale nie. Ja po prostu zobaczyłem
fajnego gościa i się z nim puściłem. Puściłem się jak jakaś
szmata. A kiedy potraktował mnie właśnie tak, jak na to
zasługiwałem, uniosłem się dumą. Gdybym nie otwierał mordy w
tym głupim busie, wszystko byłoby jak należy.
– Czyli
jak?
– Miałbym
swój pokój, swojego Bohuna i swojego…
– Nie
kończ! Nawet nie waż się kończyć! – syknął Apacz.
Podszedł
do Sebastiana i zmusił go, aby spojrzał mu w oczy. Trzymał go za
włosy nad uchem. Z wyczuciem, ale jednak stanowczo.
– Że
ja niby też jestem pierdolonym błędem? – spytał wyraźnie zły,
ale jego zacięta mina wyrażała też rozgoryczenie i coś na
kształt niepokoju.
– Nie…
Tylko że nie tak miało być.
– A
niby jak?
Na
ustach Sebastiana pojawił się lekki, cierpki uśmiech.
– Miało
być chujowo, ale stabilnie – parsknął, wreszcie w pełni zdając
sobie sprawę z tego, jakie jego życie jest nędzne.
– A
jak jest?
– Tylko
chujowo.
– Chyba
jestem za głupi, żeby coś na to poradzić. – Apacz puścił
Sebastiana i odszedł parę kroków. – Rozumiem, że cierpisz po
stracie Bohuna, ale cała reszta… Przecież świat jest ogromny.
Teraz jesteś tutaj, więc wyciągnij z tego, ile się da. Śmiej
się, płacz i ganiaj ze mną po łące. Nie musi być ani stabilnie,
ani chujowo. I tak wszyscy umrzemy, nie ma za bardzo się czym
przejmować.
Sebastian
zaśmiał się pod nosem. Może rzeczywiście tak było. Może bez
ścisłego trzymania się planu też da się żyć. Pocałował
Apacza w usta.
– Chyba
jednak nie żałuję, że się odezwałem w tym busie – rzucił, po
czym złożył drugi pocałunek na ustach Apacza, który był
mądrzejszy, niż mu się samemu wydawało.
Ich
idyllę przerwało nagłe podenerwowanie owiec. Zaczęły głośniej
beczeć i truchtać, wyraźnie czymś poirytowane. Wrócili na
trawnik, by zobaczyć, jak mała, czarna kulka uskakuje spod nóg
owiec, by zaraz wpaść pod kolejne. Sebastian pierwszy rozpoznał,
co to takiego i ruszył psu na ratunek. Złapał szczeniaka, który
jednak nie chciał się uspokoić w jego ramionach. Próbował się
wyrwać.
– No
już. – Sebastian głaskał go po boku.
Mógł
mieć kilka miesięcy. Nie wyglądał na zgubę, bo był chudy, a
jego futro w kilku miejscach pokrywało coś lepkiego. I śmierdział.
Na oko Sebastiana był to mieszaniec, może owczarka niemieckiego.
Grube łapy zapowiadały, że wyrośnie na całkiem dużego.
– Patrz
– rzucił do Apacza. – Chcesz pogłaskać?
– Ee…
– Chłopak wyraźnie starał się ukryć swoją niechęć. – Nie.
Sebastian,
który bardziej dotąd skupiał się na szczeniaku. Uradowany, jakby
właśnie dostał tory na szóste urodziny, pstrykał szczeniaka w
ucho, spojrzał na niego zdziwiony.
– Dlaczego?
– rzucił bez zrozumienia. – Jest taki słodki.
I
tak oto pierwszy raz miał okazję zobaczyć Apacza wyraźnie
zagubionego i zawstydzonego.
– No…
ja nie lubię psów – wyznał i spojrzał na Sebastiana, wyczekując
jego reakcji.
– Jak
to? Bohun za tobą nie przepadał, ale przecież bawiłeś się z nim
na łące, jak go znaleźliśmy.
– Bo
to był twój pies, no! Nie chciałem wyjść na jeszcze większego
świra, niż jestem. Nie chciałem, żebyś mnie nie lubił.
Sebastian
uniósł szczeniaka na dwóch rękach, niczym ta małpa z „Króla
Lwa” małego Simbę i przybliżył go do twarzy Apacza.
– Boisz
się go? – spytał, unosząc brew.
Spanikowana
mina chłopaka go rozbrajała. Nie wiedział tylko, czy rzeczywiście
chodzi o psa, czy o to, że wyszedł na mięczaka.
– Nie
boję się, tylko nie lubię, a one nie lubią mnie. To dwie różne
rzeczy! Wcale się nie boję!
– Jasne
– z łaski zgodził się Sebastian, uśmiechając się pod nosem. –
No to poznałem twoją tajemnicę.
– Mam
gorsze tajemnice – mruknął Apacz, jednak przełamując się, by
pogłaskać szczeniaka po pysku. – A ty wiesz, ale świadomie to
ignorujesz. To miło z twojej strony.
Sebastian
nie potrzebował czasu, aby pojąć, co chłopak miał na myśli.
Tak, nie wracał myślami do tego, co się stało na terenie starej
fabryki i do tej myszy na wycieraczce. Robił to specjalnie. Chyba
ludzie już tak mają, że widzą tylko to, co chcą widzieć.
– Monter
mówił, że masz na to papiery.
– Bo
mu tak wcisnąłem. Zapytał, więc coś musiałem powiedzieć. Nie
mogłem mu powiedzieć prawdy.
– A
mnie możesz?
Apacz
się zasępił.
– Nie
wiem. Jeszcze nie wiem. Zależy od ciebie. Jeśli zostanę tylko
winem i seksem, to nie mogę. Jeśli ci powiem, to będziesz musiał
ze mną zostać na zawsze.
Sebastian
popatrzył na niego skonfundowany. To ostatnie zdanie brzmiało
inaczej. Trochę wręcz jak groźba.
– No
to może mi jednak nie mów – rzucił na odczepnego. – Powinienem
zanieść go na policję, czy coś? – spytał, bo atmosfera
zgęstniała.
– Mogę
po powrocie zadzwonić do weterynarza, który przychodzi do owiec. Na
pewno wie, gdzie jest najbliższe schronisko.
– Schronisko?
No tak.
Sebastian
przytulił mocniej szczeniaka, mimo że ten naprawdę śmierdział i
był to zapach, który trudno będzie sprać. Apacz patrzył na niego
przez chwilę, a potem westchnął. Nie lubił tej jego smutnej miny.
– No
dobra. Weźmiemy go, ale ostrzegam, że u nas nikt prócz mamy nie
lubi psów. Śpi w salonie i trzymaj go daleko ode mnie.
Zdzierży
to, jeśli przez tą małą bestię Doktorowy będzie częściej
szczerzył się tak jak teraz. W końcu, miłość to poświęcenie
czy coś takiego.
– Wino,
seks i śmierdzący szczeniak. Coraz lepiej. – Zaśmiał się
Sebastian. – Cieszę się, że mnie tu zabrałeś.
Weterynarz
stwierdził, że szczeniak jest niedożywiony i zapchlony. Na
pierwsze miał pomóc zastrzyk z jakąś witaminową mieszanką i
odpowiednia karma, na drugie kąpiel oraz specjalna obroża.
Był
już wieczór. Rodzice Apacza wyszli gdzieś razem, a czwórka braci
obserwowała go podejrzliwie z drugiego skraju salonu, gdzie skupili
się wokół PlayStation. A on tylko siedział z wykąpanym i
nakarmionym szczeniakiem na kanapie i przeczesywał mu futerko nowo
zakupioną szczotką.
– Jak
mu dasz na imię? – spytał Apacz.
– Bohuna
tak nazwałem, bo kreacja Domogarowa była niesamowita. Nawet moja
mama mówiła, że ona by wolała z Bohunem, a nie ze Skrzetuskim. Po
cichu się z nią zgadzałem.
Kotek
parsknął śmiechem i spojrzał na brata.
– Czyli
od zawsze lubiłeś dzikusów jak ten tutaj. To jak nazwiesz tego? –
spytał przekornie.
– Hm…
– Sebastian zrobił minę, jakby się zastanawiał. Zerkał jednak
z uśmiechem na niepocieszonego Apacza. Mały zazdrośnik. – Ma
czarne futerko, więc parę fajnych blondynów odpada. Wiem, nazwę
go Logan!
Teraz
nawet młodsi bliźniaczy, dotąd pochłonięci meczem w FIFA,
odwrócili się zainteresowani rozmową.
– No,
Wolverine jest super! Chociaż wilk! Nieźle, Doktorowy!
Już
wszyscy oprócz rodziców braci tak na niego wołali. Wszyscy też
wykazywali dziwne zobojętnienie na to, że Apacz wróciło do domu z
jakimś blondynem, a ich relacja była jasna od samego początku.
Kotek dzielił z nimi jeden pokój. Docinał Apaczowi, ale wszystko
było tylko dla żartu, jak to między braćmi.
Sebastian
poprawił Loganowi pachnącą obróżkę i położył go sobie na
kolanach. Apacz podszedł do nich i zmierzył się wzrokiem ze
szczeniakiem. Blondyn miał wrażenie, jakby właśnie brał bierny
udział w jakimś rytuale albo obserwował dwóch kowbojów przed
pojedynkiem.
– No
to rozejm. – Apacz usiadł na kanapie i objął chłopaka
ramieniem. – Ale spać będzie tutaj. W moim pokoju nie ma miejsca
na dwóch drapieżników.
– Dwóch?
A Kotek?
– To
tylko domowy pchlarz.
Brat
pokazał mu jedynie środkowy palec i wrócił do obserwowania tego,
co dzieje się na ekranie telewizora.
To
był dobry dzień. Jeden z najlepszych w ciągu tych wakacji. Wieczór
spędzili na leżeniu na kanapie. Zrobił Apaczowi, który torturom
poddawał się bardzo cierpliwie, kilka warkoczyków. Został
wyśmiany przez braci za to, że nie lubi piłki nożnej. Logan po
raz pierwszy zaszczekał, gdy Apacz próbował go pocałować. Chyba
jednak nie ma rozejmu między jego dwoma drapieżnikami. Naprawdę
fajny dzień.
Teraz
był tutaj, przed domem, i próbował nakłonić Logana do ostatniego
opróżnienia pęcherza tego dnia.
– Ja
wiem, jak to jest. Już to przerabiałem – powiedział do
szczeniaka, który położył się w trawie zaraz po wyjściu z domu
i odtąd nie podjął żadnych innych czynności. – Nie wrócimy,
póki się nie wysikasz. Udajesz, że ci się nie chce, a potem
wstanę w nocy do kibla i wdepnę w kałużę. Albo gorzej, któryś
z rudzielców albo pani Olga. Wiesz, że jesteśmy tutaj gośćmi.
Chyba nie chcesz, żeby cię wyrzucili? Bo ja nie chcę. Bardzo nie
chcę.
Nic.
Oczywiście.
– No
szczajże!
Śmiech.
Usłyszał cichy śmiech. Obrócił się, przekonany, że to Apacz
wyszedł z domu sprawdzić, jak im idzie. Nie było go jednak. Wtedy
koło winkla domu dojrzał kogoś innego. Jakiegoś chłopaka.
– Kim
jesteś?
W
rozpoznaniu go nie przeszkodził mu panujący już półmrok, ale
brak tej cholernej brody. Grześ. Był ostatnią osobą, jakiej się
tu spodziewał. Już mniej zdziwiłyby go widok Montera z siekierą w
dłoni.
– Grześ?
– spytał, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co widział. – Co
ty tu robisz? I skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
– Od
twojej mamy. Przyjechałem po ciebie.
Sebastian
był tak zaskoczony tym, co właśnie widział i słyszał, że aż
zabrakło mu słów. Grześ nie był taki. Grześ, którego znał,
nie podejmował sam działań. Nie był skłonny do poświęceń. Nie
chciał chodzić do tego pieprzonego lasu z Bohunem, a teraz
przyjechał tutaj. Przecież musiał wejść pod tę górę, iść
przez las, prawieże po ciemku.
– Wejdziemy
do środka? – Grześ jako pierwszy przerwał ciszę. Stali teraz
koło siebie. – Trochę chce mi się pić.
Sebastian
znów obejrzał się za siebie, na dom. Szybko przemyślał kilka
możliwych scenariuszy. Nie miał pojęcia, jakby miał wytłumaczyć
nagłe pojawienie się tu jego byłego. I nie potrafił jeszcze do
końca przewidzieć, jak zachowa się Apacz. Chyba wolał nie
sprawdzać.
– Nie.
W ogóle, Jezu – zaplątał się. – Zaskoczyłeś mnie. Nie
przenocuję cię. Znaczy, nie ja, ale wiesz...
– Spokojnie.
Wynająłem sobie pokój w miasteczku. Przyjechałem, bo musimy
pogadać. Seba, wiele się wydarzyło. Chcę ci pomóc.
– Pomóc?
Co ty do mnie mówisz? Jak pomóc? Z czym?
– Muszę
cię też przeprosić.
Sebastian
poczuł na stopie ozutej jedynie w gumowy klapek coś ciepłego, więc
szybko schylił się i przełożył szczeniaka kilkanaście
centymetrów dalej, żeby dokończył sikanie na trawę. W głowie
miał zupełną sieczkę. Za co Grześ chciał przepraszać? No
przecież on go rzucił, bo nie mógł oprzeć się potrzebie
zostania suką najnędzniejszego faceta świata. To on z niego
szydził, chociaż nawet nie miał odwagi, żeby powiedzieć tego na
głos. To on tu powinien przepraszać.
– Przepraszam
– powiedział na głos. – Przepraszam, Grzesiu.
– Okej.
– odparł miękko chłopak. – To może, skoro nie mogę wejść,
pójdziemy do mojego pokoju? Sam i tak raczej nie trafię z powrotem.
Nie wiem, jak udało mi się tu trafić. Nawet zasięgu nie mogłem
złapać.
Sebastian
wziął Logana na ręce.
– Tak,
chodźmy – zgodził się.
Rozdział
18
Sebastian
nie pojmował, co się właśnie dzieje. Siedział na zasłanym kocem
w kratkę łóżku w malutkim pokoiku i trzymał Logana na kolanach,
który smacznie spał. Obok siedział Grześ. Żywy i namacalny, to
nie był żaden duch. I nie miał brody. Sebastian naprawdę chciałby
być teraz tym doktorem, może wtedy objąłby swoim malutkim
umysłem, co właściwie ma miejsce.
– Skąd
w ogóle wiedziałeś, gdzie jestem? – spytał Grzesia, gdy ten z
herbatą w ręku zrobioną przez właścicielkę wynajętego pokoju
wreszcie odsapnął i nadszedł czas na rozmowę.
– Poszedłem
do ciebie, jak tylko się dowiedziałem o wszystkim, ale już
wyjechałeś – wytłumaczył. – Twoja mama podała mi adres.
– Adres?
Ja sam nie wiedziałem, gdzie jadę. Tylko miasto jej powiedziałem.
Jak mnie znalazłeś?
– Przyjechałem
tu i popytałem. Wszyscy tu znają „rudą rodzinę hodowców
owiec”. – Uśmiechnął się słabo ze śladem rozbawienia. –
Wynająłem sobie ten pokój i miałem zaczekać do jutra, ale nie
mogłem wytrzymać. Poszedłem, ale się zgubiłem, a jak w końcu
znalazłem drogę do gospodarstwa, to już było ciemno.
Coś
mu to wytłumaczyło, ale Sebastian nadal był w szoku. Sytuacja
wydawała mu się niedorzeczna. Do tego Grześ nie miał w zwyczaju
robić czegoś spontanicznie. Wszystko miał rozpisane w
kalendarzyku. Sebastian podejrzewał czasami, gdy byli jeszcze w
związku, że nawet seks. A i to rzadziej niż przeczesywanie tej
paskudnej brody szczotką z włosiem dzika.
– Jezu,
ale co ty, do cholery, robisz?! – wybuchnął.
Zaraz
jednak oklapł na powrót, bo obudził Logana. Pogłaskał go po
głowie.
– Seba,
twoja mama płakała – powiedział Grześ, jakby to wszystko
tłumaczyło.
– Co?!
– rzucił naprawdę zszokowany Sebastian.
Tylko
raz w życiu widział, jak matka płakała. Ten raz, gdy powiedział
jej, że ją nienawidzi.
– Powiedziała,
że boi się, że... No, że spieprzysz sobie życie. Seba, mówiła,
że dzwoniła wiele razy, ale nie odbierasz. Że nie chciała, żebyś
gdziekolwiek jechał, ale jej nie słuchałeś. To prawda?
– Nie
wiem, coś tam wspominała. – Pokręcił głową coraz bardziej
sfrustrowany. – No nie odbierałem. Co jej niby miałem powiedzieć?
Pierwsze
dni tutaj spędził na chlaniu i dupczeniu, jakby to rzeczywiście
miało go uleczyć. Jak mu się znudziło, a czuł się jeszcze
gorzej, to gapił się w ścianę, w przestrzeń przed sobą albo
kserówki.
– Dlaczego
płakała? – spytał Grzesia.
Patrzył
na niego, na jego przejętą twarz i widział w nim wreszcie kogoś,
kto wskaże mu jakąś drogę. I to będzie podróż zaplanowana, z
określonym celem na końcu. Apacz miał dobre serce i może nawet
coś do niego czuł, ale był też dzikusem. Działał pod wpływem
impulsu i wydawał się w ogóle nie myśleć o konsekwencjach oraz
przyszłości. To z jednej strony było w jakiś sposób
oswobadzające, ale im dłużej tu przebywał, tym bardziej Sebastian
czuł się zagubiony. W końcu nie wiedział, co tak właściwie
powinien zrobić ze swoim życiem.
– Ujęła
to... – Grześ skrzywił się. – Powiedziała, że większość
waszej rodziny pracuje na taśmie przy produkcji napakowanych chemią
bułek, które sprzedają w supermarketach. Chodziło jej...
– Wiem,
o co jej chodziło! – przerwał mu. – O wiele lepiej niż ty!
Sebastian
nie potrzebował wytłumaczenia. Chodziło o te pieprzone ściany
obklejone trzydziestoletnią boazerią. O to, że jeszcze niedawno
wszystko wskazywało na to, że jemu uda się wyrwać. Wszystko
byłoby, jak miało być, gdyby nie otworzył gęby w tym pieprzonym
busie.
– Ja
pierdolę – jęknął i wziął na ręce szczeniaka, aby go
przytulić.
Zaraz
poczuł dłoń na swoim udzie.
– Seba,
wszystko będzie okej – zapewnił Grześ z łagodnym uśmiechem. –
Może... może jutro wrócimy do domu, co? Jestem samochodem.
– Tak,
wrócimy – zgodził się i odwdzięczył się takim samym
uśmiechem. – W ogóle, super wyglądasz bez tej brody – rzucił
luźno. – Jak w liceum.
Grześ
zaśmiał się i trochę speszony przeczesał dłonią gęste,
zaczesane lekko do tyłu włosy.
– Wiesz,
czemu zacząłem ją zapuszczać? – spytał.
Sebastian
wzruszył ramionami.
– Bo
była modna albo chciałeś wyglądać jak Bin Laden? – zażartował.
– Nie.
Chciałem ci się bardziej podobać.
– Co?
Przecież ja nienawidziłem tej brody. Niby w jaki sposób miałeś
mi się bardziej podobać?
– Seba,
ja wiedziałem do zawsze, że podobają ci się bardziej... macho
typy. Zawsze się za takimi oglądałeś. Jak zaczęło między nami
gasnąć, to pomyślałem, że może wyhoduję sobie zarost. –
Zastopował dłonią Sebastiana, nim ten zdążył cokolwiek
odpowiedzieć. – Ja wiem, że to bardzo głupie, ale mi zależało.
Jednak mój „trzydniowy zarost” wyglądał jak kłaki wyciągnięte
z odkurzacza i przyklejone kupkami do mojej twarzy. Zapuściłem więc
brodę. Wiesz, żeby ci się podobać. – Rzucił zażenowany i
rozbawiony własnym, dziecinnym zachowaniem.
– Ale
ja jej nienawidziłem! – upierał się Sebastian.
– Wiem
i ciągle ze mnie drwiłeś. Szydziłeś ze mnie, Seba. To nie było
w porządku. Nie zgoliłem jej, żeby robić ci na złość. Im
bardziej mi dopiekałeś, tym częściej ja czesałem ją tą
szczotką, z której też się śmiałeś.
– Więc
ci zależało. Fajnie usłyszeć.
Naprawdę
fajnie było to usłyszeć. Mogli sobie tyle wytłumaczyć wcześniej.
Sebastian mógł tyle powiedzieć, ale nie mówił. Uważał, że
Grześ go nie zrozumie, bo ten pochodził z innego świata. Może i
mieszkał w bloku z wielkiej płyty, ale ściany jego mieszkania były
malowane co roku przez profesjonalną ekipę, a na uczelnię nie
jeździł starym busem tylko swoją Pandą z dwa tysiące dziesiątego
roku.
– Czemu
nigdy nie wynająłeś sobie jakiegoś mieszkania koło uczelni,
tylko zostałeś na naszym zadupiu? – spytał. – Tłumaczyłeś,
że nie chcesz zostawić mamy samej, ale to nie o to chodziło,
prawda? Widziałem ją kilka razy z tym dentystą z naszego osiedla,
jak byli na spacerze w lesie. Zostałeś przez mnie, prawda?
A
ja wszystko spieprzyłem, dodał w myślach. Jak jakaś dziunia
wskoczył do odpicowanego BMW, bo mu się znudził Fiat.
– Sądziłem,
że na studiach sobie razem coś wynajmiemy. Wiesz, jakiś mały
pokoik z grubymi ścianami. – Uśmiechnął się Grześ. – Ty
jednak bez uprzedzenia wybrałeś akademik, a potem wróciłeś do
rodziców. W sumie, nie wiem dlaczego. Zawsze mi mówiłeś, że „nie
zrozumiem”, ale nawet nie próbowałeś mi wytłumaczyć.
Sebastian
wzruszył ramionami.
– Nie
chciałem zamieszkać z tobą, bo się wstydziłem. Nie nas razem.
Wiesz, że ja nigdy nie leciałem samolotem? A ty co roku wybierałeś
się z mamą na wakacje do innego kraju. Poszedłem do akademika,
żeby wreszcie się uwolnić od świata, w którym przyszło mi żyć,
a tam ludzie narzekali, że dostają do starych tylko dwa koła
miesięcznie, więc nie starcza im na siłkę i bio żarcie, więc
muszą dorabiać w jakiejś chujowej robocie w gastro. Wiesz, mój
stary zarabia dwa koła. Wróciłem do miejsca, którego
nienawidziłem, ale przynajmniej znałem, ze strachu przed miejscem,
którego nie rozumiałem i czułem się jak obcy.
– A…
A ten Monter? – spytał Grześ. – Czułeś coś do niego? Pewnie
lepiej ci było z nim gadać niż ze mną, co? Mieliście lepszą
chemię?
Sebastian
uśmiechnął się już po raz setny do swojej głupoty. Potarmosił
jeszcze raz Logana po futrze na karku.
– Nie
gadałem z nim – odparł jedynie, resztę pozwalając Grzesiowi
samemu sobie dopowiedzieć.
– A
ten rudy? Apacz?
– On
mi mówi, że będzie dobrze. I byłoby. Gdybym położył się na
trawie na jego farmie, to nie musiałbym już nic robić do końca
życia. Przynosiłby mi jedzenie i picie, okrywał własnym ciałem,
gdyby było mi zimno albo gdyby chciały zjeść mnie wilki. Później
by je zagryzł. A później by mnie wylizał. Powiedział mi, że i
tak wszyscy umrzemy, więc nie ma się czym przejmować. W sumie
racja, ale, kurna, jednak fajnie byłoby zdechnąć jako Sebastian
Czerniecki inżynier. Tak dla własnej satysfakcji. – Zastanowił
się i rzucił na koniec: – Jednak chyba chcę brać udział w
wyścigu szczurów.
– Tylko
żeby cię jakiś kot nie zjadł! – Zaśmiał się Grześ.
– No.
Grześ
przysunął się jeszcze bliżej i też pogłaskał śpiącego
Logana. Miało to wyglądać na przypadek, ale gdy ich dłonie się
dotknęły, Sebastian uśmiechnął się w pobłażający sposób.
Spojrzał Grzesiowi w oczy rozbawiony dziecinnością tej zagrywki.
Jakby znowu byli niepewnymi dzieciakami w liceum.
– Tylko
cię, Seba, ostrzegam. Nie śmiej się.
– No
dajesz. Kapuję, że to coś żenującego jak w amerykańskich
romansidłach. Dam radę.
Grześ
przewrócił oczami, ale jednak musiał się zgodzić.
– Może
wynajmiemy coś razem – zaproponował. – Nie musimy jako para. I
wiesz, nie musisz się dopasowywać do żadnego ze światów. Stwo…
Stwórz sobie własny.
– Pojechałeś
– przyznał Sebastian z uśmiechem. – I co? Zgłaszasz się na
ochotnika, żeby mi pomóc?
– Tak.
Posiedział
jeszcze około dwudziestu minut, a potem wziął Logana pod pachę z
zamiarem powrotu. Napisał wcześniej Apaczowi wiadomość, że nic
go nie zjadło, ani nie zaginął. Zrobił to z telefonu Grzesia za
pomocą messengera, bo swojego nawet nie zabrał, więc nawet nie
sprawdził, czy dostał jakąkolwiek odpowiedź. Postanowił jednak
wrócić, bo sytuacja z Grzesiem była grząska i nie miał pojęcia,
jak powinni się zachowywać. Dziwnie byłoby spędzić w jednym
pokoju noc z nowym przyjacielem, który był twoim starym chłopakiem,
którego zdradziłeś. Wiele niejasności.
Pożegnał
się z nim przed domem. Jutro miał się spakować i przyjść tutaj,
aby mogli razem wrócić do siebie. Sebastian wiedział, że będzie
musiał się jakoś wytłumaczyć Apaczowi i że to będzie wyglądało
bardzo źle, ale jednocześnie czuł jakąś ulgę. Wreszcie miał
jakiś plan i ktoś chciał mu pomóc w jego zrealizowaniu. Musiał
się otrzepać jak ten pies po kąpieli i wrócić do swojego życia.
Do studiów, do materiałoznastwa i tak dalej. Nie mógł zawieść
swojej matki i nie mógł zawieść siebie. Nie mógł spędzić
reszty życia na leżeniu na trawie. Na tym „winie i seksie”.
– To
do jutra, Grzesiu – pożegnał się z przyjacielem, bo nie mógł
znaleźć lepszego określenia na to, kim był teraz chłopak dla
niego. – I serio lepiej ci bez tej brody.
– Seba
– ostrzegł go chłopak, ale jednak się uśmiechnął. – Tak, że
aż chce się mnie pocałować?
Sebastiana
aż wcięło. Nie spodziewał się czegoś takiego. Nie w tej
sytuacji, a przede wszystkim nie od Grzesia. Nie od tego, którym był
zmęczony od kilku miesięcy. To bardziej pasowało do tego słodkiego
chłopka z liceum, który chciał, ale się bał.
Pochylił
się i pocałował go w gładki, ciepły policzek.
– Tak
– odparł tylko i z Loganem pod pachą zszedł ze schodków z
tarasu.
I
wtedy stanął w miejscu jak wryty. Logan obudził się i zaskomlał
żałośnie. Chciał wyrwać się z objęć Sebastiana i uciec, ale
mu się to nie udało.
– Hej,
co jest? – spytał Grześ zdziwiony zachowaniem chłopaka, ale
zaraz i on stał jak wryty trzy schody wyżej i patrzył przed siebie
rozszerzonymi oczami.
– Seba…
Co to? – spytał cicho jeszcze raz już zupełnie innym tonem.
Chciał
go dotknąć, chwycić się go, ale nie odważył się wykonać
jakiegokolwiek ruchu.
– Nic
nie rób – odparł jedynie Sebastian równie cicho i powoli.
Kilka
kroków przed nimi stał kot, którego oczy jarzyły się jak dwa
płomienie i sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały cię pochłonąć
i spalić na popiół. Wielki kot, który przed momentem wyłonił
się z zarośli zupełnie bezgłośnie.
– Przecież
to jest…
– Ryś
– dokończył Sebastian.
Później
nie słyszał już nic. Nie zaważał na to, co się wokół niego
działo. Nie mógł, nawet gdyby chciał, bo całego pochłonęło go
to dzikie spojrzenie. Teraz rozumiał, dlaczego na filmach
przyrodniczych antylopa stoi jak ten baran i patrzy w oczy lwa, a gdy
ten zaatakuje, nawet nie zaczyna uciekać, tylko daje się dopaść.
Ona po prostu wie, że nie ma szans. Ucieczka przed przeznaczeniem
nie ma żadnego sensu. Prędzej, czy później i tak zatopi kły w
twoim podgardlu, a z niego wytryśnie krew.
Teraz
on to czuł. I coś jeszcze, co dobijało się do jego świadomości
z jakichś głębszych czeluści umysłu, ale czego nie mógł pojąć,
określić, zdefiniować ani opisać słowami. Wiedział tylko, że
teraz jego życie zależy od tego stworzenia nieruchomo wpatrującego
się w niego. I miał też dziwne uczucie, że ktoś patrzył już na
niego takimi samymi oczami. Że sam nie patrzył w nie po raz
pierwszy.
Stworzenie
odwróciło się i zniknęło w zaroślach, ale on zrozumiał.
Odwrócił się do zdezorientowanego Grzesia i podał mu szczeniaka.
Musiał iść, jeśli chciał, żeby tym dwojgu nic się nie stało.
– Zostań
– polecił i sam pośpiesznie ruszył w ślad za drapieżnikiem,
który przed chwilą wynurzył się z mroku, a teraz go w niego
prowadził.
Rozdział
19
Przez
chwilę czuł się jak zagubiony we mgle, ale teraz jego umysł
pracował na przyśpieszonych obrotach. Podobnie jak ciało. Biegł
szybciej niż na jakichkolwiek zawodach, przeskakiwał korzenie i
uchylał się przed gałęziami. Czuł się jak w grze komputerowej.
Dopadł do Grzesia, przewrócił go i zakrył własnym ciałem.
Zaczął
biec, gdy tylko usłyszał jego wołanie. Po prostu wiedział, co się
stanie. Nie oglądał się za siebie, tylko biegł. Słyszał
pękające pod ciężarem łap gałązki tak głośno, jakby pękały
stalowe pręty. Było coraz bliżej z każdą sekundą, w końcu tuż
zanim. Myślał, że nie zdąży, ale jednak się udało. Przewrócił
Grzesia na ziemię w ostatnim momencie.
Poczuł
ból. Szarpnięcie. Jakby coś rozrywało mu nie tylko materiał
koszuli, ale także skórę na plecach. Gdy poczuł nagle gorąco tuż
przy swojej szyi, po prostu zacisnął powieki jeszcze mocniej. Nic
więcej nie mógł zrobić. Był zupełnie bezbronny. Jakby był
jakimś robakiem, nic niewartą glistą. Pod zaciśniętymi do bólu
powiekami widział to, co podpowiadał mu umysł. Te płonące oczy i
kły, które wbijały mu się w szyję, by ją rozszarpać. Siebie
dławiącego się własną krwią. Jeszcze tylko moment i to właśnie
się stanie.
– Tak…
ci na nim… zależy?! – Usłyszał w zamian.
Słowa
były niewyraźne. Ni to wykrzyczane, ni wyplute. Głos nie należał
do człowieka. Przypominał ryk.
Ogromna
siła odrzuciła go do skulonego pod nim Grzesia. Boleśnie upadł na
plecy. Od razu przekręcił się na bok, by zobaczyć baśniowe
stworzenie. Nie, nie baśniowe. Koszmarne. Był wielki. Pokraczny,
ale jednocześnie dziwnie smukły. Ciało było mocno umięśnione
pod warstwą rudych, nastroszonych włosów. Patrzył na to wszystko,
na te długie kończyny zakończone pazurami, na zniekształconą,
wydłużoną twarz, na kły, z których skapywała gęsta ślina, a z
oczu lały mu się łzy. Nie chciał umierać. Nie teraz, zanim
zdążył poznać cokolwiek.
Istota
kucała przez moment, biorąc głębokie, chrapliwe wdechy. Jeszcze
przed chwilą był zwierzęciem. Teraz przybrał inną formę. Przez
chwilę patrzył na Sebastiana, ale zaraz skupił się na całkowicie
sparaliżowanym Grzesiu, który z przerażenia nawet nie mógł wziąć
wdechu. Ruszył w jego stronę z furią w ruchach i spojrzeniu.
Sebastian zdołał jedynie krzyknąć. Na drodze potwora, osłaniając
skulonego Grzesia, stanął mały Logan. Zaszczekał spazmatycznie.
Bestia próbowała się zatrzymać, ale było już za późno.
Szczeniak z głuchym odgłosem uderzył o ziemię parę metrów
dalej.
– Twoja
wina! – warknęła bestia, znów patrząc na niego.
– Biegnij!
Słyszysz?! Biegnij! – Sebastian zawołał do Grzesia, który przez
cały ten czas nawet się nie poruszył i tylko przyciskał dłonie
do twarzy, zakrywając oczy. – No biegnij, kurwa!
W
końcu. Grześ poderwał się z ziemi i nie patrząc na nic, nie
rozglądając się, zaczął biec ścieżką ku ratunkowi. Niedługo
kończył się las. Bestia ruszyła za nim, pełna furii, ale
zrezygnowała po chwili i obejrzała się za siebie, wprost na
Sebastiana. Patrzyła nieruchomymi, przekrwawionymi ślepiami, a on
mógł wyczytać z nich furię, ale też żal.
Podniósł
się na klęczki. Nie miał już sił, a od początku nie miał
szans. Łzy lały mu się po policzkach, a krew spływała wzdłuż
kręgosłupa. Siedział tak, czekając chyba na śmierć i żałował,
bo przecież gdzieś tam w kościach, w szpiku, od początku
wiedział. Wiedział, że tak będzie. Nie ściśle właśnie tak,
ale wiedział, że coś dzikiego i niebezpiecznego kryje się w tych
zielonych oczach z plamkami. I to go tak pociągało. Był idiotą.
Biegło
ku niemu wściekłe, ale nie zaatakowało. Apacz, nieludzko
umięśniony, pokryty futrem, pokraczny człowiek, stanął przed nim
jakby zrezygnowany. Sebastian spojrzał na niego w górę zapłakanymi
oczami. Gapili się chwilę na siebie bez słowa. Wyglądało, jakby
Apacz zastanawiał się, co miał z nim teraz zrobić. Zabić,
przeruchać, czy puścić. W końcu podszedł kilka korku do
nieprzytomnego szczeniaka. Wziął go na ręce. Teraz w jego
wielkich, zakończonych pazurami łapach, szczeniak wyglądał tak
niepozornie, jakby był zaledwie wełnianą kulką. Wrócił i podał
go Sebastianowi, który bez zastanowienia wyciągnął ręce.
– Krwa…wicie.
Spojrzało
na nich jeszcze raz, jakby zawiedzione, a potem ruszyło w las, w
jeszcze większą gęstwinę. Miasteczko było w przeciwnym kierunku.
Sebastian przytulił do siebie szczeniaka i bił się z myślami. Nie
powinien. Powinien pobiec za Grzesiem, do ludzi, do światła i
rzeczywistości. Spojrzał jeszcze w gęstwinę, która przed chwilą
pochłonęła bestię i ruszył. Grześ nie oddalił się zbyt
bardzo. Sebastian dogonił go po kilkuset metrach. Chłopak siedział
na ziemi, trzymając się za zwichniętą kostkę, zupełnie
przerażony.
– Chodź!
– pomógł mu wstać i założył sobie jego ramię na bark.
Zorientował
się, że Logan, wciąż nieprzytomny, nadal leży na ziemi.
– Grześ,
oprzyj się o drzewo. Muszę go podnieść.
– Zostaw
tego psa! – warknął chłopak. – Pewnie i tak już nie żyje! My
też za chwilę będziemy martwi!
Nie
powiedział nic, ale jednak kucnął, podniósł szczeniaka i włożył
go pod bluzę. Był ciepły. Jeszcze raz pomógł Grzesiowi oprzeć
się o siebie i razem ruszyli w kierunku asfaltowej drogi. Widzieli
już światła latarni pomiędzy drzewami. Gdy wreszcie tam dotarli,
Sebastian wybiegł na środek drogi i zatrzymał samochód. Kierowca,
gdy tylko zobaczył, w jakim są stanie, sam zaproponował im
podwiezienia do szpitala. Usiedli z tyłu, Sebastian z Loganem na
kolanach, który na szczęście się obudził. Skomlał teraz
żałośnie z bólu, ale żył.
– Co
wam się stało, chłopcy? – spytał kierowca, mężczyzna po
pięćdziesiątce.
– Wilk.
Tak mi się zdaje – odparł Sebastian, nim Grześ zdążył
cokolwiek powiedzieć. Nie chciał trafić na obserwację
psychiatryczną.
– Coś
słyszałem, że się pojawiły w okolicy. Ale żeby zaatakował
człowieka? Mam nadzieję, że nie był wściekły. Za dziesięć
minut powinniśmy być w szpitalu.
– Dziękuję.
Sebastian
spojrzał przez okno na las. Chyba jechali w tą samą stronę, w
którą udał się Apacza. Gdyby teraz kazał zatrzymać samochód i
by za nim ruszył, chyba by go znalazł. Czuł, że wiedziałby,
gdzie go znaleźć. Przejechał palcami po szybie, wciąż gapiąc
się na mijane drzewa. Był tam i wzywał go. Właśnie jego. I nigdy
nikogo innego. Nigdy. Jednak, gdy się poruszył, poczuł ból, bo
jego podarta koszula lepiła się do rany przez zasychającą krew.
Spojrzał na skulonego, wciąż przerażonego Grzesia i pogłaskał
go uspokajająco po głowie.
– Już
niedługo – powiedział.
Na
SORze spędzili dwie godziny, zanim trafili do gabinetu lekarza. Po
wstępnym wywiadzie pielęgniarka podeszła do nich tylko raz i
zwróciła Sebastianowi uwagę, że brudzi krwią siedzenie.
Grześ
nie miał skręconej kostki, ale plecy Sebastiana wymagały szycia.
Musiał zostać w szpitalu. Obaj musieli spędzić tu minimum noc, a
pewnie i całą dobę, na szczęście położono ich w różnych
salach. Sebastian nie chciał rozmawiać. Nie wiedział, co
powiedzieć Grzesiowi, a ten na pewno miał wiele pytań. Sam też
musiał sobie to wszystko, co się dziś wydarzyło, ułożyć w
głowie. Leżał na boku i przez kraty patrzył na księżyc. Jednak
nic mu nie przychodziło do głowy. Albo inaczej, miał tyle do
przemyślenia, że nie wiedział od czego zacząć.
Jednak
przyszedł. Sebastian usłyszał klapki na płytkach, a potem
delikatne szarpnięcie za bark.
– Seba,
śpisz? – Usłyszał wypowiedziane szeptem pytanie.
– Nie,
uprawiam jogę.
– Nie
żartuj.
– Nie
żartuję – odparł. – Ommm… To mantra.
– Seba…
Westchnął
i obrócił się na plecy, jednocześnie robiąc miejsce dla Grzesia
na wąskim, szpitalnym łóżku. Ten wdrapał się na nie i już po
chwili leżeli przyciśnięci do siebie. Dobrze, że żaden z dwójki
leżących w tej sali mężczyzn nie wydawał się obudzić.
– Nie
bolą cię tak plecy? – spytał szeptem Grześ.
– Nie
bardziej, niż w każdej innej pozycji.
– Dobrze.
Seba…
– No?
– ponaglił.
Powinien
być cierpliwszy, wyrozumiały, ale teraz czuł jedynie zirytowanie.
Frustrację.
– Seba,
co to było?
– Przecież
widziałeś. Ryś.
– Ale
później.
– Co
później? – spytał tonem sugerującym, że nie chce rozmawiać na
ten temat. – Później miałeś już tylko zasłonięte oczy.
Poczuł,
jak chłopak się porusza. Minęła dłuższa chwila, nim znowu się
odezwał.
– Nie
wiem, ile sobie wyobraziłem, ile sobie dodałem po fakcie, ile
podpowiedziała mi wyobraźnia, ale…
– Ale
co? – syknął Sebastian, kolejny raz dając do zrozumienia, że
nie chce więcej ciągnąć tej rozmowy.
– Chyba
jednak nic… – przyznał potulnie Grześ. – Wiesz, świruję.
Czuję się, jakbym grał w jakimś filmie. Chyba adrenalina czy coś.
– Lepiej
już śpij. Jutro się zastanowimy, co dalej.
Chłopak
zgodził się bez słowa. Przyszedł tutaj po bliskość, wyszukał w
ciemności dłoń Sebastiana i ścisnął ją. Czerniecki nie objął
go jednak, ani nie oddał gestu. Nie próbował zasnąć. Wcześniej,
gdy sen przyszedł sam, na szczęście obudziła go pielęgniarka.
Bał się tego, co widział we śnie. Co podpowiadała mu jego
podświadomość albo chora wyobraźnia.
– Seba?
– Znów usłyszał wyszeptane zniekształcenie swojego imienia,
którego nienawidził. – Seba, dziękuję. Byłeś bardzo odważny.
Zaimponował
mu. Przestał być mdłym, szarym chłopakiem z ciasnego,
zapuszczonego mieszkania w bloku z wielkiej płyty. Przestał być
niewychowany, nieokrzesany i niemodny.
– O
czym myślisz?
– Myślę
o Loganie – odparł.
Udało
mu się zapewnić szczeniakowi opiekę u weterynarza. Poprosił o
pomoc kobietę, która właśnie opuszczała szpital, gdy oni do
niego wchodzili. Zgodziła się wziąć ze sobą szczeniaka i zawieźć
rano do kliniki. Cały czas skamlał tak żałośnie. Bał się, że
mógł mieć jakieś obrażenia wewnętrzne. Krwotok czy coś
takiego.
– Jutro
się dowiesz. Może będzie go trzeba uśpić.
– Jakbyś
mówił o wyrzucaniu śmieci – syknął, gdy usłyszał ten ton.
– Seba,
nie denerwuj się. Nie chciałem. Ale to tylko pies. Zawsze możesz
mieć następnego.
Zszedł
z łóżka teraz już zły, a nie jedynie zirytowany i wyszedł z
sali na korytarz. „I kto tu jest bestią?” – rzucił pod nosem.
Po prawej znajdowała się dyżurka pielęgniarek, więc ruszył w
przeciwnym kierunku. Nagle poczuł się jak w klatce. Zaczął
chodzić w tę i w tamtą jak jakieś zwierze w zoo. Nie potrafił
tego nazwać, ale coś ściskało mu serce, aż trudno mu było
złapać dech. Coś go wzywało. Wszedł do zapuszczonej łazienki i
zbliżył się do zakratowanego okna. Wyjrzał przez nie, jakby
spodziewał się coś tam zobaczyć. Może rzeczywiście tam było,
tylko nie mógł tego dostrzec w mroku.
– Ja
pierdolę – rzucił, nie mogąc pojąć, co się z nim dzieje.
Czegoś
chciał, tylko nie miał pojęcia, co to było. Wrócił na korytarz.
Znów kręcił się bez sensu. W końcu usiadł pod ścianą.
Przeczesał palcami przydługie, spocone włosy.
Musiało
minąć bardzo dużo czasu, nim wreszcie dosiągł go sen. Przez
zakratowane okna wpadały do środka pierwsze promienie słoneczne.
To musiał być sen, bo rzeczywisty on nigdy by czegoś takiego nie
zrobił. Wstał, wrócił do swojej sali i wyciągnął ubrania z
szafki. Pośpiesznie nałożył je na siebie, a potem wybiegł z
oddziału. Pielęgniarki krzyczały za nim, a potem zadzwoniły po
ochronę. Zbiegł na dół, skacząc po kilak schodów. Na parterze
czekało już na niego dwóch rosłych mężczyzn w czarnych
uniformach. Krzyczeli coś do niego, ale nie słuchał. Jeden chwycił
go za ramię, gdy próbował wybiec przez główne drzwi. Odwrócił
się i uderzył go w brzuch, aby się wyrwać. Udało się. Nie miał
czasu, aby odnaleźć jakąś bramę wyjazdową. Przebiegł parking,
wciąż uciekając ochroniarzom, a potem wspiął się na ogrodzenie.
Przeskoczył je i wylądował w trawie, z której wyskoczyły
przestraszone świerszcze.
A
potem był już tu. Na polanie ukrytej w gąszczu. Jak w piosence
Kory. Opadł kolanami w trawę. Ściągnął pośpiesznie z siebie
wszystkie ubrania, jakby go parzyły i rzucił je jak najdalej, jakby
ze wzgardą. Klęczał w trawie i czekał na niego. Był ciekawy,
którą ze swoich form mu pokaże. Przyjąłby wszystkie.
Nadszedł
zupełnie bezgłośnie. Może obserwował go dłuższego czasu, nim
Sebastian wreszcie się odwrócił. Siedział za jego plecami, na
skraju polany. Dzieliło ich kilkanaście kroków. Długie futro po
bokach pyska było brudne od krwi, podobnie jak biały tors. Oddychał
głęboki haustami, dzięki którym Sebastian widział jego kły.
Był
zły. Sebastian musiał przeprosić. Wstał i podszedł do niego.
Znów ukląkł w trawie i wyciągnął ku niemu rękę. Czuł lęk,
ale i fascynację. Syknął, gdy poczuł zęby przebijające skórę
na jego dłoni. Przyjął karę potulnie, zasługiwał na nią. Dał
mu zlizać swoją krew z palców, a potem sięgnął do tej zdobiącej
jego futro. Nie szpeciła go, a robiła jeszcze piękniejszym.
Jeszcze dzikszym i jeszcze bardziej majestatycznym. Wsunął palce
między białe, zlepione pasma. Dotąd niepewny uśmiechnął się,
gdy poczuł ciepły język na uchu. Objął go ramionami i wtulił
twarz w szyję, nagle szczęśliwy. Zamknął oczy.
W
pasie chwyciły go duże, gorące dłonie. Na policzkach poczuł
twardą szczecinę i ciepły oddech. Uśmiechnął się, wsłuchując
się w niski pomruk. Jeszcze groźny, ale coraz łagodniejszy.
Położył się w trawie, rozkładając ręce na boki. Czuł dłonie
przesuwające po jego ciele, żebrach, klatce piersiowej, a potem
szyi. Otworzył oczy tylko po to, by dać się pochłonąć
złotozielonemu spojrzeniu. Był taki bezbronny przy nim i mały, ale
nie czuł się zagrożony. Sięgnął dłonią do pokrytego włosami,
umięśnionego ramienia. Czuł to. Jakąś dziwną, chorą
ekscytację. Zachłysnął się, gdy zęby z wyczuciem przesunęły
po skórze jego szyi.
– Ach!
– sapnął, a po całym jego ciele przeszły ciarki, od szyi aż po
penisa.
Zacisnął
mocniej palce na jego futrze, a po chwili wahania niemal posłusznie
rozłożył uda, aby mógł na niego opaść, jeszcze bardziej
docisnąć do ziemi i zdominować.
Potulnie
przyjmował karę. Patrzył w górę, na bezchmurne, poranne niebo,
jeszcze pomarańczowe. Jego nagą skórę drażniły krople rosy,
trawa, przesuwające się wzdłuż ud pazury i szorstka szczecina. Na
pewno zostaną mu czerwone ślady. Wyobraźnia podpowiadała mu to,
czego jednak nie dostał. Dłonie przesunęły po jego biodrach i
udach, a potem dalej na łydki. Sapnął podniecony, ale i
sfrustrowany, gdy poczuł gorący, lepki i długi język między
palcami, a potem na wewnętrznej stornie stopy. Jego ciało chciało
się wyrwać, ale było zbyt słabe w porównaniu do tego, które
było nad nim. Sebastian jęknął, porażony doznaniem. Jego jądra
były aż boleśnie skurczone. Odwrócił się pod nim na brzuch,
przyciskając przy tym swojego sztywnego penisa do trawy. Czuł teraz
wyraźnie pot, który spływał z jego pleców. Wypiął się
potulnie i zaraz nie miał już żadnej szansy na zmienienie pozycji.
Poczuł, jak przylega do niego znacznie większe ciało. Czuł
erekcję wsuwającą się między jego pośladki, a potem zęby
wbijające mu się w kark i dociskające go jeszcze mocniej do ziemi.
Bezsensownie, zupełnie porażony doznaniem, przeorał palcami
ziemię, a potem doszedł, podniecony do tego stopnia jedynie
zapowiedzią tego, co miało się jeszcze zdarzyć.
Poczuł
chłód na pośladkach, a potem ugniatające je, twarde dłonie.
Słyszał miarowe sapanie. Rozgorączkowany wsunął palce między
swoje przepocone włosy i zacisnął je na nich z całej siły.
Sapnął drżąco, gdy w końcu poczuł gorący język pomiędzy
pośladkami, a potem w swoim ciele. Czuł, jak coś gorętszego od
potu spływa mu po udach. To chyba była krew wypływająca spod
pazurów wbiającyh mu się w pośladki. Nie czuł jednak bólu,
znieczulony przez to wszystko inne. Przez te feromony i to
zniecierpliwienie. Gdy poczuł dłoń przesuwającą się wzdłuż
jego kręgosłupa, odetchnął głucho. Wygiął się, jak mu kazano.
Chociaż nie bardzo miał możliwość, nadstawił się bardziej.
Uśmiechnął się i otworzył na chwilę oczy, gdy poczuł jak
długie, pokryte palce splatają się z jego własnymi tuż przy jego
twarzy. Chciał go już w sobie.
To
też było zupełnie inne doznanie. Czuł gorącego, sztywnego penisa
ocierającego się o jego rowek. Było surrealistycznie. Przełknął
ślinę, ale się nie bał. Otworzył gwałtownie oczy, czując,
jakby chciały mu wyskoczyć z oczodołów. Wsuwał się w niego
powoli, ale bezsprzecznie był to największy penis, z jakim miał
kiedykolwiek do czynienia. Nim jego umysł ogarnął tylko chaos,
przeszło mu przez myśl, że to był czwarty fiut w jego życiu, a
spał tylko z trójką facetów. To, co teraz miał w sobie, na pewno
nie należało do człowieka. Czuł nieznośny dyskomfort, jak wtedy,
gdy nie można przed czymś uciec, a jednocześnie niesamowitą
przyjemność. Wszystko to razem dawało jakąś chorą satysfakcję.
Palcami wolnej dłoni zarył jeszcze głębiej w ziemi. Uda mu
drżały, a klatka piersiowa unosiła się głęboko.
Wypełnił
go do końca, mrucząc przy tym tuż przy jego uchu. Przygryzł je z
wyczuciem, ale pewnie i tak do krwi, a później zaczął się w nim
poruszać, wreszcie puszczając jego głowę i chwytając za biodro.
Chociaż miał teraz więcej swobody, Sebastian ani myślał zmienić
pozycję. W ogóle o niczym nie myślał. Sięgnął tylko do swojego
pulsującego penisa, z trudem go chwytając. Rozluźnił się i już
całkiem się poddał. Słyszał tylko miarowe oddechy ich dwojga.
Zgodne, w tym samym rytmie. Po chwili znów poczuł zęby na karku, a
potem zalewające jego wnętrze ciepło. Doszedł przez to
gwałtownie, a potem odpadł na trawę, dając się przygnieść
większemu ciału nad sobą. Poddawał się pieszczotą, sam bawiąc
się palcami wielkiej dłoni. Gdy orgazm opuścił jego ciało,
poczuł rozleniwienie. Ułożył głowę na trawie, dając głaskać
się po wnętrzu uda.
Otworzył
oczy, gdy poczuł delikatne ukłucia drażniące jego nos, spękane
wargi i rozgrzane policzki. Ujrzał wiszącą nad nim spaloną przez
słońce twarz z zielonymi, nakrapianymi oczami. To długie,
zmierzwione teraz, rude włosy muskały jego skórę. Oddał
pocałunek, uśmiechając się w rozgrzane wargi. Objął ramieniem
mniejsze ciało i pozwolił Apaczowi złożyć głowę na swoim
torsie. Zasnęli tak, skryci w trawie.
***
– Szukałem
cię wszędzie! – rzucił z pretensją do Sebastiana, który
siedział na schodach prowadzących do głównego wejścia szpitala.
– Idź po wypis.
Sebastian
nieprzytomny wzrokiem spojrzał na Grzesia.
– No…
Już – zgodził się, jakby wyrwany z letargu. – Jasne.
Grześ
spojrzał na niego podejrzliwie.
– Seba,
na pewno dobrze się czujesz? – spytał. – Może powinniśmy
zaczekać jeszcze dzień, zanim pojedziemy? Znaczy, ja mogę
prowadzić, ale ty…
– Nie.
– Sebastian pokręcił głową, przejeżdżając dłonią po czole.
Oczy go paliły. – Nie, jedźmy dzisiaj.
Rozdział
20
Gdy
usłyszał pukanie do drzwi w środku nocy, przeszły go dreszcze.
Nie spał oczywiście, bo zbyt dużo myśli nie chciało opuścić
jego głowy. Gdy wrócił do domu, dostał burę najpierw od ojca,
potem od matki, ale tej szybko przeszła złość na widok śpiącego
w jego ramionach Logana. Wciąż obolałego, ale bez poważnych
urazów. Teraz piesek spał z nią w łóżku, po drugiej stronie niż
ojciec. Sebastian nawet się z tego cieszył, bo sam całą noc
przewracał się z boku na bok.
Powinien
nie móc w to uwierzyć, ale jednak wierzył. Nawet ta ostatnia noc,
to wszystko było prawdą. Gdy wracał do szpitala, był zupełnie
zdezorientowany. W tamtym momencie nie wiedział, jak się tam
znalazł. Jak wrócił z lasu. Pewnie przydałaby mu się obserwacja
psychiatryczna, ale rano po prostu kazano mu „wypoczywać” i
wypisano świstek. Wrócili z Grzesiem do domu, na ich zadupie, do
bloków z wielkiej płyty. Sebastian leżał od kilku dobrych godzin
w łóżku i myślał.
O
tym, ile ich jest. Pewnie niewiele. Kilka rodzin? Matka Apacza była
zwykłą kobietą. Zgodziła się zamieszkać na tym odludziu i
dochować sekretu. Dlaczego? I wszyscy inni kiedykolwiek włączeni
do rodziny musieli zgodzić się na to samo. Z własnej woli? Nie,
skarcił się w myślach, to już nieważne. To już minęło. Musiał
wrócić do rzeczywistości. To wszystko, łącznie z jego upodleniem
i śmiercią długowłosego, milczącego chłopaka, stało się przez
to, że stchórzył. Bał się nowego życia, więc został przy
starym, pomiędzy ścianami obklejonymi boazerią, chociaż ono wcale
nie było dobre. Na szczęście, mimo że był tak samolubny, Grześ
postanowił mu pomóc. Wyjedzie. Wyjedzie stąd jak najszybciej. Na
zawsze.
Pukanie
do drzwi. Donośne, ale nie agresywne. Najpierw pomyślał o Apaczu,
ale to nie mógłby być on. Nie pukałby do drzwi. I czemu miałby
za nim przyjechać? Nie było w nim przecież nienawiści. Sebastian
go odrzucił, więc jedynie zaliże rany gdzieś w gęstwinie.
Monter?
Na
szczęście nie wydawało się, aby rodziców obudziło pukanie.
Popatrzył przez wizjer. Na korytarzu oświetlonym mgliście przez
tylko jedno światło stał Glaca. Z jego twarzy Sebastian nie
wyczytał chęci mordu, więc otworzył, choć może było to zbyt
pochopne zachowanie.
– O
co chodzi? – spytał, gdy przymknął za sobą drzwi. Stał boso na
wycieraczce. – Coś się stało?
Glaca
patrzył jedynie chwilę na niego.
– Ubieraj
się. Musimy pogadać – oznajmił. – Czekam przed blokiem.
– A
jak nie chcę z tobą iść? Trochę to podejrzane, nie sądzisz?
– Monter
na razie jest zbyt najebany, żeby utrzymać w dłoni nóż. Na
razie. Dlatego radzę ci iść ze mną. Bo możesz nie dociągnąć
na trzeci termin egzaminu z materiałoznawstwa.
Nie
wiedział, czy robił dobrze, czy może wykazywał się właśnie
skrajnym brakiem rozsądku, ale pięć minut później, ubrany w
dżinsy i podkoszulek, z klapkami na stopach szedł razem z Glacą do
jego mieszkania. Tak przynajmniej twierdził mężczyzna. Nie
rozmawiali wcale. Sebastian zdał sobie sprawę, że nic nie wiedział
o tym facecie. Zawsze stał gdzieś z tyłu i obserwował, ale się
nie mieszał.
Glaca
miał dwupokojowe mieszkanie w jamniku na skraju osiedla. Sebastian
spodziewał się jakiejś zapuszczonej nory kawalera, a przekroczeniu
progu jego oczom ukazało się naprawdę zadbane gniazdko.
Ascetycznie urządzone, ale wręcz pedantycznie czyste.
– Nie
musisz ściągać butów – rzucił Glaca, sam rozsznurowując
tenisówki.
– Nie,
nie chcę nabrudzić.
Sebastian
zostawił klapki koło buciarki, na której stała para różowych,
dziecięcych bucików. Nie zapytał jednak, bo nie czuł, aby ich
znajomość była na takim poziomie, by tak wypadało. Glaca wskazał
mu mały pokój. Drzwi do salonu były zamknięte.
– Chcesz
coś do picia? – spytał.
– Nie,
dzięki.
– Miałem
na myśli herbatę albo sok – parsknął Glaca, dobrze odgadując
jego myśli. – Nie mam tu alkoholu.
Sebastian
speszył się. Tak, myślał, że Glaca proponuje mu piwo albo
jeszcze coś mocniejszego. Wsadził ich wszystkich do jednego wora,
chyba zbyt pochopnie.
– Dziękuję,
nie.
W
pokoju centralne miejsce zajmowało biurko z dwoma monitorami i
jednostką centralną stojącą na podłodze. Na półce było trochę
płyt i, co szczerze zaskoczyło Sebastiana, książki o finansach,
głównie giełdzie i papierach wartościowych. Usiadł na kanapie, a
Glaca na obrotowym krześle.
– Nie
winię cię – zaczął.
– Dobrze,
bo ja siebie też nie – odparł Sebastian wojowniczo.
Nie
miał pojęcia, czego się spodziewać, więc przyjął taką
strategię.
– Ale
Monter już tak.
– A
siebie nie? – parsknął.
– Na
pewno, ale się do tego nie przyzna. Dlatego wini ciebie, a ma za co.
Przynajmniej on jest o tym przekonany. Wyjebali go z pracy.
Sebastian
wzruszył ramionami, dając znać, że nic go to nie obchodzi.
– Wyjebali
go z pracy, bo przyszedł do niej pijany – kontynuował Glaca. –
Pije, bo Mona nie żyje, a on go w jakiś chory, egoistyczny sposób
kochał, traktując go przy tym jak szmatę. Wycierając się nią i
wyrzynając z każdej kropli. Rzuciła go też pseudo dziewczyna, bo
nie mogła dłużej udawać, że nie widzi, że jej chłopak woli
kutasy. Siedzi więc gdzieś w jakiejś jaskini i chleje. I albo
zachleje się na śmierć albo nie. I wtedy będziesz miał problem,
bo już nic go nie hamuje. Myślałem, że masz jakiś rozum, jak
wyjechałeś. Ale znowu jesteś tutaj. Byłeś z Apaczem, prawda?
Sebastian
pokiwał niechętnie głową. Chciał tam wrócić teraz,
natychmiast, do niego, ale nie mógł.
– No
to trzeba było z nim zostać.
Tak,
też tak teraz czuł i nie przez to, że Monter z siekierą może w
każdym momencie wyłonić się zza winkla. Nie mógł znaleźć na
opisanie tego właściwych słów, ale nigdy nie czuł się bardziej
wolny, niż gdy spędzali z Apaczem całe dni na łące. Jednak życie
to nie baśń. Przez moment czuł się lekki, aż niemal unosił się
w powietrzu, ale jednak zawsze coś go trzymało przy ziemi. Teraz
jego kroki po niej był cięższe niż kiedykolwiek. Nie mógł
przecież wszystkiego tak po prostu rzucić. Miał szkołę, miał
rodzinę, miał Grzesia. Miał przecież to wszystko. I musiał robić
to, co robili wszyscy ludzie, bo tak już było. Spać, jeść,
pracować.
– Wyjeżdżam
do miasta. Wynajmę sobie coś na stałe – powiedział. – Mam
nadzieję, że nie będzie za mną podążał. Zawsze mogę też
zadzwonić na policję.
Glaca
pokiwał głową.
– Dobry
wybór. Tu nie ma nic więcej.
***
Pierwszym
jego wyzwaniem było nauczenie się obsługi bębnowej suszarki do
ubrań i przyzwyczajenie do wege nawozów Grzesia, którymi on też
musiał się paść, bo osiemdziesiąt procent pól uprawnym służy
do produkowania paszy dla zwierząt, a to przyczynia się od
ocieplenia klimatu. Co tydzień objeżdżali Auchana, Lidla i
Biedronkę. Sebastian pchał wózek, a Grześ szedł obok niego z
nosem w telefonie, w którym miał gazetki z promocjami. Podobno tak
oszczędzali, ale kończyło się na tym, że kupowali po kilka sztuk
produktów, którego zwykle by po prostu nie kupili. W poniedziałki
razem z przyjaciółmi Grzesia z ASP chodzili do małego kina na
offowe seanse. Byli ludźmi z dużego miasta. Sebastian zmienił
czarne koszule na błękitne. Włosy zaczął wiązać w koczek.
Życie było doskonale. Tak doskonałe, że aż chciało się rzygać.
Każdego
dnia czuł, jakby się dusił. Jakby tonął w mleku sojowym.
Ucieszył
się, gdy Grześ znalazł sobie kochanka. Przynajmniej nie musiał go
już dotykać. Noce spędzał w pustym łóżku. Wieczorem, świeży,
po prysznicu, kład się zawsze na brzuchu, głowę układając na
poduszce. Podciągał jedną nogę i czekał. Czasami Grześ wracał
na noc, ale to mu nie przeszkadzało. Przestał go zauważać.
Czekał, aż on przyjdzie do niego. Aż jego nieludzko silne palce,
które mogłyby skruszyć jego czaszkę, wkradną się pomiędzy jego
jeszcze mokre włosy. Aż poczuje jego nieznośny ciężar na sobie.
Aż poczuje jego zęby na swoim gardle, nie pozwalające mu się
wyrwać, ale on przecież nie zamierzał uciekać. Aż poczuje jego.
Czekał.
Wiernie czekał. Teraz już wiedział, jaki był głupi, ale nie mógł
zrobić nic więcej. Czekał.
Uczył
się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Po obronie postanowił
zostać na uczelni. Tu przynajmniej, na ostatnim piętrze, w starym,
zapomnianym przez wszystkich laboratorium, mógł sobie urządzić
swoją małą kryjówkę, jaskinię. Nikt mu tu nie przeszkadzał.
Jego profesor był tak stary i zniedołężniały, że czasami chyba
zapominał o istnieniu swojego doktoranta. Po trzech latach wciąż
nie potrafił zapamiętać jego imienia. Sebastianowi to pasowało.
Nikt go nie zaczepiał. Powoli został zapomniany. Nawet Grześ
zaczął traktować go jak mebel, kolejny dodatek do mieszkania z
Ikei.
Profesor
przypomniał sobie o nim pod koniec doktoratu. Zapytał Sebastiana,
co zamierza teraz zrobić. Ten jedynie wzruszył ramionami. Wszyscy
go o to pytali, bo przecież musiał znaleźć dobrą pracę, żeby
móc wziąć kredy hipoteczny na mieszkanie. Tak trzeba było.
Wszyscy tak mówili, a on nie rozumiał dlaczego. Przecież nie
będzie miał dzieci, którym musiałby zapewnić stabilne warunki do
życia. Przecież i tak umrze, prędzej czy później, więc dlaczego
musiał mieć własne mieszkanie? Dlaczego musiał na nie pracować i
na nie odkładać, skoro go nie potrzebował? Dlaczego musiał mieć
samochód? Lubił jeździć autobusem. Było szybciej. Ale ludzie,
Grześ i wszyscy inni mówili mu, że tak trzeba. W telewizji też i
w reklamach.
– Mój
syn ma firmę optyczną w Szwecji – powiedział jego profesor. –
Mógłbym cię polecić.
– To
bardzo miłe z profesora strony. Byłbym bardzo wdzięczny.
– Nie
potrzebny taki oficjalny ton. – Zaśmiał się profesor. –
Szymonie.
Grzesia
powiadomił o ich zerwaniu w dniu swojego wylotu. Nie chciał
wynajmować nowego mieszkania, skoro i tak zamierzał wyjechać. Rok
i sześć miesięcy później wychodził z komisariatu po rozmowie ze
szwedzkim policjantem. Szedł chodnikiem i czuł, że krew znów
zaczęła krążyć w jego żyłach. Była gorąca. Wrócił do
mieszkania po swoje rzeczy i udał się do pracy. Czekał.
Tylko
zmarnował czas i materiał. Nie mógł dzisiaj nic zrobić. Trzęsły
mu się ręce. Drżało jego ciało i pierzchły wargi, które wciąż
zwilżał językiem. Cała jego tak gorąca dziś krew spływała i
kumulowała się w jednym miejscu.
Przyjdzie
po zmroku. Sebastian nie chciał powitać go w swoim małym
mieszkaniu w bloku ze ścianami bielszymi niż tutejszy śnieg. Nie
spodobałoby mu się. Zamówił taksówkę i pojechał do
najbliższego lasu. Szybko się zgubił, ale to nie ważne, przecież
on go znajdzie. Znalazł go tutaj.
Usiadł
na powalonym pniu porośniętym zielonym mchem. Rozpuścił swoje
włosy i rzucił marynarkę w trawę. Czekał, zagryzając wargę do
krwi.
Z
której strony nadejdzie? Las pochłonął już mrok, a jego wciąż
nie było, ale przecież musiał przyjść.
Może
to nocny chłód otrzeźwił trochę jego dotąd pochłonięty jedną
myślą umysł. Teraz pojawiła się druga. A jeśli to nie on? Jeśli
to nie on po niego przyszedł? Jak to? – myślał. Przecież tak
wiernie czekał. Czysty i wierny. A może to on miał przyjść? Może
miał przeprosić?
W
końcu usłyszał chrzęst trawy. Przyszedł po niego. Któryś z
nich przyszedł. Jeden lub drugi. Wreszcie przybyło po niego
przeznaczenie.
Nie,
musiał wierzyć. Którą ze swoich pięknych form przybrał? Będzie
cieszył się z każdej. Każdą przyjmie. Potulnie wstał i pochylił
głowę, gdy był już tuż za nim. Niecierpliwił się, spomiędzy
zaciśniętych powiek leciały mu łzy. Wreszcie na jawie poczuł
pazury plączące się w jego jasnych włosach i rysujące skórę
czaszki. Wilgotne gorąco na swoim nagim karku, a potem własną
parzącą skórę krew spływającą powoli wzdłuż jego mostka,
między żebrami, aż do brzucha. Wbijały się coraz głębiej,
przytrzymują go w miejscu. On jednak nie zamierzał uciekać.
Szorstkie, pokryte rudą sierścią dłonie zaczęły badać jego
ciało. Poznawały je od nowa.
Wiedział,
że się postarzał. Może już nie być piękny w jego zielonych
oczach. Chciał chociaż być jego godzien.
Liczył
jego żebra. Powoli, opuszkami palców muskał jego skórę. Szukał
na nowo wszystkich jego blizn. W końcu dodarł do jego pępka. Tak
śmiesznie zawiniętego.
Sebastian
odważył się otworzyć oczy. Patrzył na swoje ciało. Na
spływającą po bladej skórze krew, od szyi aż do pępka. Nagle
stała się zimna. Tak lodowata, że całego jego ciało zaczęło
drżeć. Trzęsło się w spazmach, a on nie mógł zaczerpnąć
tchu. Zmusił się, aby sięgnąć skostniałą dłonią do swojej
zesztywniałej szyi. Gdy go dotknął, z opuszek jego palców zaczęła
skapywać krew. Jego gardło przebijało ostrze.
– Długo
czekałeś? – usłyszał tuż przy swoim uchu.
Hejka,
OdpowiedzUsuńpo długiej przerwie, znów jestem... mam jeszce takie drobne pytanko, nie pamiętam tytułu, ale na tym drugim blogu było opowiadane cos z mieczem w tytuł (no niestery nie mogę przypomnieć sobie teraz tytułu), a właśnie od niego to chciałam zacząć czytać jako następne...
ten komentarz jak na razie odnosi się do siedemnastego rozdziału...
ta scena ze szczeniakiem super, Apacz bawił się z Bohunem bo chciał aby Sebastian go polubił, a Grześ co tutaj robi, po co przyjechał... ale aż mi ciarki przeszły na słowa Apacza "jak ci powiem to bedziesz musiał ze mną zostać"
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej, tak było opowiadanie z "mieczem", ale zostało wstrzymane po 4 rozdziałach chyba. Nie zamierzam do niego wracać. Nie cieszyło się popularnością, a w planie to była długa saga. Te rozdziały, które powstały gdzieś tam są na blogu, ale ja nawet nie pamiętam, który to był rok. Nie będę go na pewno wznawiać. Nie pamiętam nawet, co tam dalej miało być :)
UsuńCo do 17 rozdziału. To zawsze rozczulające, jak ktoś robi coś przeciw sobie, żeby złapać kilka punktów ;)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejka,
OdpowiedzUsuńoch w końcu mogę skomentować rozdział osiemnasty...
rozdział wspaniały, ale to pojawienie się teraz Grzesia trochę mi tak nie pasuje... ha chciał się podobać więc zapuścił brodę... ale, ale wtedy był na targach z chłopakiem i właśnie kogoś poprosił o udawanie, aby wzbudzić zazdrość czy byli naprawdę razem tylko tamten kopnął go i teraz chce wrócić do tego co zna... bardzo się cieszę, że chce się rozwijać, zdobywać wykształcenie, ale w tych planach to Apacza nie uwzględnia... i tu myślę, że to właśnie Apacz za nim pojechał. .. ryś i to taki wkurzony...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Jak nie pasuj, to znaczy, że jest zaskoczenie, a to dobrze :D Cóż, ludzie działają pod wpływem impulsu, a potem wszystko sobie przemyślą i dochodzą do wniosku "Ale głupotę zrobiłem". Grześ tak sobie właśnie pomyślał :)
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
I to już? Koniec?
OdpowiedzUsuńPrzykro mi za takie odebranie :) To angst, z założenia nie miało być szczęśliwego zakończenia. A niedopowiedznie to częst chwyt w tskich historiach.
UsuńPozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńno i dziewiętnasty rozdział...
ocho jak wspaniale, Logan próbował postawić się rysiowi, dzielny szczeniak, Grześ no nie wiem... ale mnie wkurza po prostu...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
No hejeczka :D Muszę sobie przypominać, co było w danym rozdziale, bo to już wieki minęły. No, Grześ mnie też wkurzał, jak pisałam opowiadania. Po części tworząc jego postać opierałam się na kimś, kogo znam osobiście :D
UsuńPozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńno i dwudziesty rozdział...
zakończenie dobre, nawet powiem bardzo dobre, ale chciało by się coś więcej, to Apacz przybył ale ten nóż...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Dużo taki komentarzy na wattpadzie dostałam. Szczerze, mnie też denerwują takie zakończenia :D Ale robotę swoją robią, emocje jakieś budzą.
UsuńDzięki za przebrnięcie przez całość i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział siedemnasty...
wspaniale, ta scena ze szczeniakiem super, haha Apacz bawił się z Bohunem bo chciał aby Sebastain go polubił, a Grześ co on tu robi, po co przyjechał... ale aż mnie ciarki przeszly "jak ci powiem to bedziesz musiał ze mną zostać"
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Ta sumienność w komentowani wciąż mnie zadziwia :D Grześ... Nawet ja go nie lubiała, pisząc jego dialogi xd Pozdrawiam!
UsuńHejeczka, hejka,
OdpowiedzUsuńosiemnasty... (bliżej końca niż początku ;))
no cóż gdybym mogła być od początku na Twoich blogach to bym właśnie tak komentowała... już nie mogę się doczekać momentu kiedy zacznę czytać "rahzela", a może "klątwę krwi" jescze nie zdecydowałam, bo może na przemiennie...
rozdział wspaniały, to pojawienie się Grzesia mi no nie pasuje, chciał się podobać więc za puścił brodę... ale na tych targach był z chłopakiem... poprosił kogoś o udawanie, czy byli naprawdę razem, a tamten teraz go kopnął i Grzesiek chce wrócić do tego co zna... cieszę się że chce sie rozwijać, zdobywać wykształcenie ale w tych planach Apacza nie uwzględnia.. i tu myślę, że to właśnie Apacz za nim pojechał... ryś och i taki wkurzony...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No heejeczka :)
UsuńRadzę zacząć od Rahzela, bo "Klątwa krwi" jest zawieszona od baaardzo dawna. Nie wyrabiam czasowo. Szkoda, bo to zupełnie inne opowiadanie.
Ostra rozkmina na temat rozdziału :D Jeszcze tylko dwa do końca...
Pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział dziewiętnasty już teraz... (już prawie na finiszu tego opowiadnia, a masz w planach inne opowiadanie z tymi bohaterami)
cudownie, och Logan próbował postawić się rysiowi ;) dzielny ten nasz szczeniak...
wszystkiego dobrego w Nowym Roku
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńzakończenie dobre nawet powiem bardzo dobre, ale chciało by się coś więcej, to Apacz przybył ale ten nóż...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Hej, dzięki za komentarze i doczytanie do końca... No właśnie z tym "zakończeniem" zawsze jest największy problem. Anit tak, ani siak niedobrze :D Pozdrawiam!
Usuń