środa, 29 kwietnia 2020

Trzy światy - CZĘŚĆ V (Rozdziały 17-20)


Rozdział 17
Nikomu nie przeszkadzało, że tu siedzi. Ojciec Apacza był także leśnikiem. Wstawał codziennie koło piątej rano, a o szóstej wsiadał już na rower. Wracał dopiero na późny obiad. Był dość prosto myślącym facetem, dla którego najważniejsza była rodzina. Jego żona okazała się inna, niż spodziewał się tego Sebastian. Pochodziła z dużego miasta i wciąż pracowała w swoim zawodzie. Była grafikiem komputerowym i zlecenia wykonywała zdalnie. Czwórka ich synów większość dnia spędzała na wypasie owiec, które dopiero wieczorem zapędzali do koszary, czyli zagrody, którą przenosili, gdy dana łąka została już ładnie przez zwierzęta wygolona. Sebastian na początku im towarzyszył, było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie, ale szybko się znudził. Każdy dzień wyglądał niemal tak samo. Dużo było w tym biegania na świeżym powietrzu i typowo „chłopięcych” zabaw, ale on nie mógł się w tym odnaleźć.

Chciał, czy nie chciał, tamte wydarzenia wciąż do niego wracały. Siedział w trawie, patrząc na owce wolno przeżuwające zioła i chciało mu się ryczeć. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie był taką puszczalską szmatą. Wszystko zostałoby szare, jak bloki, w których się wychował, ale przynajmniej stałe i niezmienne. Grześ i jego paskudna broda, którą czesał szczotką z włosiem dzika, wkuwanie materiałoznawstwa i praca w pizzerii wujka. Monter byłby tym samym narcystycznym chujem, ale z dala od niego. Rozmontowałby w te wakacje życie innemu idiocie, któremu zamarzyłoby się coś więcej, niż mu przeznaczone. Wszystko byłoby po staremu. Chujowo, ale stabilnie.
Stabilnie.
Żyłby Bohun.
Żyłby Mona.
Może mijaliby się na którymś z osiedlowych chodników. Może Sebastian obejrzałby się za nim przez tę jego minę zbitego szczeniaka, a może przez te długie włosy, ale minutę później jego obraz zatarłby się w jego głowie. I to wszystko.
Teraz siedział więc tutaj, w salonie Apacza i ślęczał nad kserówkami z materiałoznawstwa. Na szczęście pomyślał o tym, by zabrać je ze sobą.
– Ciekawe? – spytała Olga, matka rudej zgrai, kładąc na stole szklankę soku dla Sebastiana.
– Niezbyt – przyznał.
– Ale dobrze mieć dyplom, a potem w życiu można obrać zupełnie inny kierunek.
Sebastian spojrzał na nią zdziwiony.
– Dlaczego miałbym to robić?
– Mnie by było smutno, gdyby całe moje życie miało być „niezbyt”.
– Dlatego się pani tu przeprowadziła? – spytał.
Nie spodobało mu się to, co przed chwilą usłyszał. Jakby ktoś całe jego życie uznał za warte jedynie wyrzucenia do kosza na śmieci.
– Mów mi Olga – poprosiła kobieta. – Sama nie wiedziałam, że jest takie, póki Ryszard mnie nie porwał. Był zupełnie jak Bestia z bajki, nie pasował do miasta. – Zachichotała. – Ganialiśmy się po łąkach jak dwie sarenki. Znaczy się, jak sarenka i jeleń.
Spojrzała na jego notatki i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Coś wpadło jej w oko.
– Dobre proporcje.
Sebastian zdziwiony przyglądnął się swoim bazgrołom. Jakie proporcje? Przepisywał głównie wzory, bo tak mu się łatwiej zapamiętywało. Po chwili dopiero go oświeciło. Pani Agacie chyba chodziło o jego bazgroły na marginesach. Rysował głównie suberbohaterów i zwierzęta. Psy. Właściwie, to jednego psa.
– A może sobie przerwę zrobisz, mózg przewietrzysz? – zaproponowała. – Coś ci pokażę.
Matka Apacza zaprowadziła Sebastiana do swojego malutkiego biura. Trzy synchronizowane monitory podpięte do jednostki centralnej nijak nie pasowały do drewnianych ścian i tradycyjnych mebli.
– Znasz może trylogię o krasnoludzkim pucharze? – spytała.
– Ach, czytałem dwa pierwsze tomy.
– Właśnie robię okładkę do trzeciego, ale mi cały czas nie pasuje. – Olga otworzyła plik z projektem. – Nikt tu nie ma zmysłu artystycznego. Może mi coś doradzisz?
– Ja też nie mam – odparł Sebastian, przyglądając się ukochanej głównego bohatera powieści, którą na rysunku pochłaniał mrok. – Ma pani talent.
– Sądzę, że ty też masz. – Uśmiechnęła się kobieta. – Wygrywało się te konkursy plastyczne w miejskim domu kultury, co?
Sebastian aż się zarumienił, gdy Olga trąciła go łokciem, śmiejąc się zaczepnie. Zachowywała się bardzo luźno.
– No, trochę dyplomów gdzieś tam mam w szafie schowanych – przyznał Sebastian – ale później zająłem się bardziej realnymi rzeczami.
– Nie myślałeś, żeby coś robić w tym kierunku?
Sebastian bardzo chciał, ale nie mógł powstrzymać się przed parsknięciem. Wzruszył ramionami.
– Kolega poszedł na ASP, odpadł i teraz pracuje w Macu z Ukraińcami. Przynajmniej ma na czynsz.
Agata pokręcił głową.
– Jezu, jesteście wyprani z marzeń?
– To ułuda. Później się tylko żałuje, że zmarnowało się czas. Trzeba być realistą.
Popatrzył jeszcze raz na rysunek. On zmieniłby trochę kontrast i może dodał jakąś łapę wyłaniającą się z tego mroku za bohaterką. Zrobiło się nie zręcznie, ale na szczęście do pokoju wpadł Apacz.
– Szukałem cię, Doktorowy! – wypalił. – Chodź szybko na zewnątrz.
Przed domem czekało na nich kilka owiec z żółtymi kolczykami w każdym z uszu. Stały jak pionki na planszy i powoli przeżuwały.
– No i? – spytał zdezorientowany Sebastian.
– Pójdziemy kosić miejski park! Turyści to uwielbiają.
– Koszenie? Co w tym takiego niesamowitego? Robicie to bez koszulek, czy co?
Apacz popatrzył na niego z chytrym uśmiechem. Później może Sebastianowi zrobić prywatny pokaz.
– To owce koszą. Taka ekologiczna metoda, bardzo popularna teraz.
Owce szły jak to przysłowiowe stado baranów. Zeszli ze stoku do miasteczka. Widok owiec przechodzących przez ulicę nikogo tutaj nie dziwił. Kierowcy zatrzymywali się i bez oznak jakiegokolwiek zdenerwowania grzecznie czekali, aż Apacz przegoni stadko na drugą stronę. Sebastian trzymał się z tyłu, trochę jednak zaintrygowany tym, co ma się wydarzyć. Po kilkudziesięciu minutach dotarli do małego parku, w którego centrum znajdował się duży trawnik otoczony alejką z ławkami. Siedziało na niej kilka osób i wydawało się, że na coś czekają. Apacz pomachał im, jakby był jakimś sportowcem albo aktorem wchodzącym na scenę. Owce rozeszły się po zarośniętym trawniku, zaczęły skubać trawę i to właściwie wszystko.
Ludzie byli zachwyceni. Robili sobie zdjęcia. Oprócz owiec wszyscy chcieli uwiecznić się też z ognistowłosym juhasem. Sebastian także znalazł się na paru fotkach. Apacz bawił się świetnie. Prężył się do obiektywów, kilku mniejszym dzieciom dał się nawet przejechać na grzbiecie owcy, której było to zupełnie obojętne.
– I co będziemy robić? – spytał Sebastian, gdy już zostawiono ich w spokoju. – Nawet telefonu nie zabrałem, czy czegoś do poczytania.
– Doktorowy! – skarcił go Apacz. – Przyjechałeś tutaj ze mną, a robisz to samo, co w tej swojej klitce. Siedzisz w czterech ścianach i bledniesz, zamiast nabrać koloru. Gdyby nie wino i seks, pewnie byś w ogóle z chałupy nie wychodził.
– No bo…
– No bo! – przedrzeźniał go, a potem chwycił za dłoń, prowadząc w stronę alejek i rosnących dalej ozdobnych krzewów.
Stąd dalej mógł obserwować owce. Żadna jednak nie powinna być na tyle głupia i ruchliwa, żeby dotrzeć do ulicy. Wyminięcie ozdobnego płotka też mogło być ponad ich możliwości.
– No co? – rzucił Sebastian.
Apacz patrzył na niego chwilę spod brwi, wyraźnie poirytowany, a potem trzasnął go w policzki.
– No obudź się wreszcie! Życie się jeszcze nie skończyło!
– Jezus! – Sebastian odszedł od niego i pomasował się po jednym z policzków, który wyraźnie zaróżowiał.
Wściekł się, ale nim zdołał ułożyć w głowie jakąś inwektywę, to wszystko, co się w nim od jakiegoś czasu kumulowało, wreszcie puściło.
– No bo… – jęknął, zaczynając po raz któryś tego dnia zdanie w ten sam sposób. – No bo spieprzyłem.
Popatrzył na Apacza z czymś na kształt nadziei. Nie chciał już wina i seksu. Babcia nie miała racji, chandra wcale nie mijała.
– Spieprzyłeś – nie zaprzeczył Apacz, a potem wzruszył ramionami. – Ale kto kiedykolwiek nie spieprzył? Nie ma takiego.
– Nie rozumiesz. Przecież wszystko było dobrze. Jezu, kurwa, gdyby to przynajmniej miało jakiś ważny cel. Gdybym chociaż próbował osiągnąć coś znaczącego. Ale nie. Ja po prostu zobaczyłem fajnego gościa i się z nim puściłem. Puściłem się jak jakaś szmata. A kiedy potraktował mnie właśnie tak, jak na to zasługiwałem, uniosłem się dumą. Gdybym nie otwierał mordy w tym głupim busie, wszystko byłoby jak należy.
– Czyli jak?
– Miałbym swój pokój, swojego Bohuna i swojego…
– Nie kończ! Nawet nie waż się kończyć! – syknął Apacz.
Podszedł do Sebastiana i zmusił go, aby spojrzał mu w oczy. Trzymał go za włosy nad uchem. Z wyczuciem, ale jednak stanowczo.
– Że ja niby też jestem pierdolonym błędem? – spytał wyraźnie zły, ale jego zacięta mina wyrażała też rozgoryczenie i coś na kształt niepokoju.
– Nie… Tylko że nie tak miało być.
– A niby jak?
Na ustach Sebastiana pojawił się lekki, cierpki uśmiech.
– Miało być chujowo, ale stabilnie – parsknął, wreszcie w pełni zdając sobie sprawę z tego, jakie jego życie jest nędzne.
– A jak jest?
– Tylko chujowo.
– Chyba jestem za głupi, żeby coś na to poradzić. – Apacz puścił Sebastiana i odszedł parę kroków. – Rozumiem, że cierpisz po stracie Bohuna, ale cała reszta… Przecież świat jest ogromny. Teraz jesteś tutaj, więc wyciągnij z tego, ile się da. Śmiej się, płacz i ganiaj ze mną po łące. Nie musi być ani stabilnie, ani chujowo. I tak wszyscy umrzemy, nie ma za bardzo się czym przejmować.
Sebastian zaśmiał się pod nosem. Może rzeczywiście tak było. Może bez ścisłego trzymania się planu też da się żyć. Pocałował Apacza w usta.
– Chyba jednak nie żałuję, że się odezwałem w tym busie – rzucił, po czym złożył drugi pocałunek na ustach Apacza, który był mądrzejszy, niż mu się samemu wydawało.
Ich idyllę przerwało nagłe podenerwowanie owiec. Zaczęły głośniej beczeć i truchtać, wyraźnie czymś poirytowane. Wrócili na trawnik, by zobaczyć, jak mała, czarna kulka uskakuje spod nóg owiec, by zaraz wpaść pod kolejne. Sebastian pierwszy rozpoznał, co to takiego i ruszył psu na ratunek. Złapał szczeniaka, który jednak nie chciał się uspokoić w jego ramionach. Próbował się wyrwać.
– No już. – Sebastian głaskał go po boku.
Mógł mieć kilka miesięcy. Nie wyglądał na zgubę, bo był chudy, a jego futro w kilku miejscach pokrywało coś lepkiego. I śmierdział. Na oko Sebastiana był to mieszaniec, może owczarka niemieckiego. Grube łapy zapowiadały, że wyrośnie na całkiem dużego.
– Patrz – rzucił do Apacza. – Chcesz pogłaskać?
– Ee… – Chłopak wyraźnie starał się ukryć swoją niechęć. – Nie.
Sebastian, który bardziej dotąd skupiał się na szczeniaku. Uradowany, jakby właśnie dostał tory na szóste urodziny, pstrykał szczeniaka w ucho, spojrzał na niego zdziwiony.
– Dlaczego? – rzucił bez zrozumienia. – Jest taki słodki.
I tak oto pierwszy raz miał okazję zobaczyć Apacza wyraźnie zagubionego i zawstydzonego.
– No… ja nie lubię psów – wyznał i spojrzał na Sebastiana, wyczekując jego reakcji.
– Jak to? Bohun za tobą nie przepadał, ale przecież bawiłeś się z nim na łące, jak go znaleźliśmy.
– Bo to był twój pies, no! Nie chciałem wyjść na jeszcze większego świra, niż jestem. Nie chciałem, żebyś mnie nie lubił.
Sebastian uniósł szczeniaka na dwóch rękach, niczym ta małpa z „Króla Lwa” małego Simbę i przybliżył go do twarzy Apacza.
– Boisz się go? – spytał, unosząc brew.
Spanikowana mina chłopaka go rozbrajała. Nie wiedział tylko, czy rzeczywiście chodzi o psa, czy o to, że wyszedł na mięczaka.
– Nie boję się, tylko nie lubię, a one nie lubią mnie. To dwie różne rzeczy! Wcale się nie boję!
– Jasne – z łaski zgodził się Sebastian, uśmiechając się pod nosem. – No to poznałem twoją tajemnicę.
– Mam gorsze tajemnice – mruknął Apacz, jednak przełamując się, by pogłaskać szczeniaka po pysku. – A ty wiesz, ale świadomie to ignorujesz. To miło z twojej strony.
Sebastian nie potrzebował czasu, aby pojąć, co chłopak miał na myśli. Tak, nie wracał myślami do tego, co się stało na terenie starej fabryki i do tej myszy na wycieraczce. Robił to specjalnie. Chyba ludzie już tak mają, że widzą tylko to, co chcą widzieć.
– Monter mówił, że masz na to papiery.
– Bo mu tak wcisnąłem. Zapytał, więc coś musiałem powiedzieć. Nie mogłem mu powiedzieć prawdy.
– A mnie możesz?
Apacz się zasępił.
– Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Zależy od ciebie. Jeśli zostanę tylko winem i seksem, to nie mogę. Jeśli ci powiem, to będziesz musiał ze mną zostać na zawsze.
Sebastian popatrzył na niego skonfundowany. To ostatnie zdanie brzmiało inaczej. Trochę wręcz jak groźba.
– No to może mi jednak nie mów – rzucił na odczepnego. – Powinienem zanieść go na policję, czy coś? – spytał, bo atmosfera zgęstniała.
– Mogę po powrocie zadzwonić do weterynarza, który przychodzi do owiec. Na pewno wie, gdzie jest najbliższe schronisko.
– Schronisko? No tak.
Sebastian przytulił mocniej szczeniaka, mimo że ten naprawdę śmierdział i był to zapach, który trudno będzie sprać. Apacz patrzył na niego przez chwilę, a potem westchnął. Nie lubił tej jego smutnej miny.
– No dobra. Weźmiemy go, ale ostrzegam, że u nas nikt prócz mamy nie lubi psów. Śpi w salonie i trzymaj go daleko ode mnie.
Zdzierży to, jeśli przez tą małą bestię Doktorowy będzie częściej szczerzył się tak jak teraz. W końcu, miłość to poświęcenie czy coś takiego.
– Wino, seks i śmierdzący szczeniak. Coraz lepiej. – Zaśmiał się Sebastian. – Cieszę się, że mnie tu zabrałeś.
Weterynarz stwierdził, że szczeniak jest niedożywiony i zapchlony. Na pierwsze miał pomóc zastrzyk z jakąś witaminową mieszanką i odpowiednia karma, na drugie kąpiel oraz specjalna obroża.
Był już wieczór. Rodzice Apacza wyszli gdzieś razem, a czwórka braci obserwowała go podejrzliwie z drugiego skraju salonu, gdzie skupili się wokół PlayStation. A on tylko siedział z wykąpanym i nakarmionym szczeniakiem na kanapie i przeczesywał mu futerko nowo zakupioną szczotką.
– Jak mu dasz na imię? – spytał Apacz.
– Bohuna tak nazwałem, bo kreacja Domogarowa była niesamowita. Nawet moja mama mówiła, że ona by wolała z Bohunem, a nie ze Skrzetuskim. Po cichu się z nią zgadzałem.
Kotek parsknął śmiechem i spojrzał na brata.
– Czyli od zawsze lubiłeś dzikusów jak ten tutaj. To jak nazwiesz tego? – spytał przekornie.
– Hm… – Sebastian zrobił minę, jakby się zastanawiał. Zerkał jednak z uśmiechem na niepocieszonego Apacza. Mały zazdrośnik. – Ma czarne futerko, więc parę fajnych blondynów odpada. Wiem, nazwę go Logan!
Teraz nawet młodsi bliźniaczy, dotąd pochłonięci meczem w FIFA, odwrócili się zainteresowani rozmową.
– No, Wolverine jest super! Chociaż wilk! Nieźle, Doktorowy!
Już wszyscy oprócz rodziców braci tak na niego wołali. Wszyscy też wykazywali dziwne zobojętnienie na to, że Apacz wróciło do domu z jakimś blondynem, a ich relacja była jasna od samego początku. Kotek dzielił z nimi jeden pokój. Docinał Apaczowi, ale wszystko było tylko dla żartu, jak to między braćmi.
Sebastian poprawił Loganowi pachnącą obróżkę i położył go sobie na kolanach. Apacz podszedł do nich i zmierzył się wzrokiem ze szczeniakiem. Blondyn miał wrażenie, jakby właśnie brał bierny udział w jakimś rytuale albo obserwował dwóch kowbojów przed pojedynkiem.
– No to rozejm. – Apacz usiadł na kanapie i objął chłopaka ramieniem. – Ale spać będzie tutaj. W moim pokoju nie ma miejsca na dwóch drapieżników.
– Dwóch? A Kotek?
– To tylko domowy pchlarz.
Brat pokazał mu jedynie środkowy palec i wrócił do obserwowania tego, co dzieje się na ekranie telewizora.
To był dobry dzień. Jeden z najlepszych w ciągu tych wakacji. Wieczór spędzili na leżeniu na kanapie. Zrobił Apaczowi, który torturom poddawał się bardzo cierpliwie, kilka warkoczyków. Został wyśmiany przez braci za to, że nie lubi piłki nożnej. Logan po raz pierwszy zaszczekał, gdy Apacz próbował go pocałować. Chyba jednak nie ma rozejmu między jego dwoma drapieżnikami. Naprawdę fajny dzień.
Teraz był tutaj, przed domem, i próbował nakłonić Logana do ostatniego opróżnienia pęcherza tego dnia.
– Ja wiem, jak to jest. Już to przerabiałem – powiedział do szczeniaka, który położył się w trawie zaraz po wyjściu z domu i odtąd nie podjął żadnych innych czynności. – Nie wrócimy, póki się nie wysikasz. Udajesz, że ci się nie chce, a potem wstanę w nocy do kibla i wdepnę w kałużę. Albo gorzej, któryś z rudzielców albo pani Olga. Wiesz, że jesteśmy tutaj gośćmi. Chyba nie chcesz, żeby cię wyrzucili? Bo ja nie chcę. Bardzo nie chcę.
Nic. Oczywiście.
– No szczajże!
Śmiech. Usłyszał cichy śmiech. Obrócił się, przekonany, że to Apacz wyszedł z domu sprawdzić, jak im idzie. Nie było go jednak. Wtedy koło winkla domu dojrzał kogoś innego. Jakiegoś chłopaka.
– Kim jesteś?
W rozpoznaniu go nie przeszkodził mu panujący już półmrok, ale brak tej cholernej brody. Grześ. Był ostatnią osobą, jakiej się tu spodziewał. Już mniej zdziwiłyby go widok Montera z siekierą w dłoni.
– Grześ? – spytał, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co widział. – Co ty tu robisz? I skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
– Od twojej mamy. Przyjechałem po ciebie.
Sebastian był tak zaskoczony tym, co właśnie widział i słyszał, że aż zabrakło mu słów. Grześ nie był taki. Grześ, którego znał, nie podejmował sam działań. Nie był skłonny do poświęceń. Nie chciał chodzić do tego pieprzonego lasu z Bohunem, a teraz przyjechał tutaj. Przecież musiał wejść pod tę górę, iść przez las, prawieże po ciemku.
– Wejdziemy do środka? – Grześ jako pierwszy przerwał ciszę. Stali teraz koło siebie. – Trochę chce mi się pić.
Sebastian znów obejrzał się za siebie, na dom. Szybko przemyślał kilka możliwych scenariuszy. Nie miał pojęcia, jakby miał wytłumaczyć nagłe pojawienie się tu jego byłego. I nie potrafił jeszcze do końca przewidzieć, jak zachowa się Apacz. Chyba wolał nie sprawdzać.
– Nie. W ogóle, Jezu – zaplątał się. – Zaskoczyłeś mnie. Nie przenocuję cię. Znaczy, nie ja, ale wiesz...
– Spokojnie. Wynająłem sobie pokój w miasteczku. Przyjechałem, bo musimy pogadać. Seba, wiele się wydarzyło. Chcę ci pomóc.
– Pomóc? Co ty do mnie mówisz? Jak pomóc? Z czym?
– Muszę cię też przeprosić.
Sebastian poczuł na stopie ozutej jedynie w gumowy klapek coś ciepłego, więc szybko schylił się i przełożył szczeniaka kilkanaście centymetrów dalej, żeby dokończył sikanie na trawę. W głowie miał zupełną sieczkę. Za co Grześ chciał przepraszać? No przecież on go rzucił, bo nie mógł oprzeć się potrzebie zostania suką najnędzniejszego faceta świata. To on z niego szydził, chociaż nawet nie miał odwagi, żeby powiedzieć tego na głos. To on tu powinien przepraszać.
– Przepraszam – powiedział na głos. – Przepraszam, Grzesiu.
– Okej. – odparł miękko chłopak. – To może, skoro nie mogę wejść, pójdziemy do mojego pokoju? Sam i tak raczej nie trafię z powrotem. Nie wiem, jak udało mi się tu trafić. Nawet zasięgu nie mogłem złapać.
Sebastian wziął Logana na ręce.
– Tak, chodźmy – zgodził się.
Rozdział 18
Sebastian nie pojmował, co się właśnie dzieje. Siedział na zasłanym kocem w kratkę łóżku w malutkim pokoiku i trzymał Logana na kolanach, który smacznie spał. Obok siedział Grześ. Żywy i namacalny, to nie był żaden duch. I nie miał brody. Sebastian naprawdę chciałby być teraz tym doktorem, może wtedy objąłby swoim malutkim umysłem, co właściwie ma miejsce.
– Skąd w ogóle wiedziałeś, gdzie jestem? – spytał Grzesia, gdy ten z herbatą w ręku zrobioną przez właścicielkę wynajętego pokoju wreszcie odsapnął i nadszedł czas na rozmowę.
– Poszedłem do ciebie, jak tylko się dowiedziałem o wszystkim, ale już wyjechałeś – wytłumaczył. – Twoja mama podała mi adres.
– Adres? Ja sam nie wiedziałem, gdzie jadę. Tylko miasto jej powiedziałem. Jak mnie znalazłeś?
– Przyjechałem tu i popytałem. Wszyscy tu znają „rudą rodzinę hodowców owiec”. – Uśmiechnął się słabo ze śladem rozbawienia. – Wynająłem sobie ten pokój i miałem zaczekać do jutra, ale nie mogłem wytrzymać. Poszedłem, ale się zgubiłem, a jak w końcu znalazłem drogę do gospodarstwa, to już było ciemno.
Coś mu to wytłumaczyło, ale Sebastian nadal był w szoku. Sytuacja wydawała mu się niedorzeczna. Do tego Grześ nie miał w zwyczaju robić czegoś spontanicznie. Wszystko miał rozpisane w kalendarzyku. Sebastian podejrzewał czasami, gdy byli jeszcze w związku, że nawet seks. A i to rzadziej niż przeczesywanie tej paskudnej brody szczotką z włosiem dzika.
– Jezu, ale co ty, do cholery, robisz?! – wybuchnął.
Zaraz jednak oklapł na powrót, bo obudził Logana. Pogłaskał go po głowie.
– Seba, twoja mama płakała – powiedział Grześ, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Co?! – rzucił naprawdę zszokowany Sebastian.
Tylko raz w życiu widział, jak matka płakała. Ten raz, gdy powiedział jej, że ją nienawidzi.
– Powiedziała, że boi się, że... No, że spieprzysz sobie życie. Seba, mówiła, że dzwoniła wiele razy, ale nie odbierasz. Że nie chciała, żebyś gdziekolwiek jechał, ale jej nie słuchałeś. To prawda?
– Nie wiem, coś tam wspominała. – Pokręcił głową coraz bardziej sfrustrowany. – No nie odbierałem. Co jej niby miałem powiedzieć?
Pierwsze dni tutaj spędził na chlaniu i dupczeniu, jakby to rzeczywiście miało go uleczyć. Jak mu się znudziło, a czuł się jeszcze gorzej, to gapił się w ścianę, w przestrzeń przed sobą albo kserówki.
– Dlaczego płakała? – spytał Grzesia.
Patrzył na niego, na jego przejętą twarz i widział w nim wreszcie kogoś, kto wskaże mu jakąś drogę. I to będzie podróż zaplanowana, z określonym celem na końcu. Apacz miał dobre serce i może nawet coś do niego czuł, ale był też dzikusem. Działał pod wpływem impulsu i wydawał się w ogóle nie myśleć o konsekwencjach oraz przyszłości. To z jednej strony było w jakiś sposób oswobadzające, ale im dłużej tu przebywał, tym bardziej Sebastian czuł się zagubiony. W końcu nie wiedział, co tak właściwie powinien zrobić ze swoim życiem.
– Ujęła to... – Grześ skrzywił się. – Powiedziała, że większość waszej rodziny pracuje na taśmie przy produkcji napakowanych chemią bułek, które sprzedają w supermarketach. Chodziło jej...
– Wiem, o co jej chodziło! – przerwał mu. – O wiele lepiej niż ty!
Sebastian nie potrzebował wytłumaczenia. Chodziło o te pieprzone ściany obklejone trzydziestoletnią boazerią. O to, że jeszcze niedawno wszystko wskazywało na to, że jemu uda się wyrwać. Wszystko byłoby, jak miało być, gdyby nie otworzył gęby w tym pieprzonym busie.
– Ja pierdolę – jęknął i wziął na ręce szczeniaka, aby go przytulić.
Zaraz poczuł dłoń na swoim udzie.
– Seba, wszystko będzie okej – zapewnił Grześ z łagodnym uśmiechem. – Może... może jutro wrócimy do domu, co? Jestem samochodem.
– Tak, wrócimy – zgodził się i odwdzięczył się takim samym uśmiechem. – W ogóle, super wyglądasz bez tej brody – rzucił luźno. – Jak w liceum.
Grześ zaśmiał się i trochę speszony przeczesał dłonią gęste, zaczesane lekko do tyłu włosy.
– Wiesz, czemu zacząłem ją zapuszczać? – spytał.
Sebastian wzruszył ramionami.
– Bo była modna albo chciałeś wyglądać jak Bin Laden? – zażartował.
– Nie. Chciałem ci się bardziej podobać.
– Co? Przecież ja nienawidziłem tej brody. Niby w jaki sposób miałeś mi się bardziej podobać?
– Seba, ja wiedziałem do zawsze, że podobają ci się bardziej... macho typy. Zawsze się za takimi oglądałeś. Jak zaczęło między nami gasnąć, to pomyślałem, że może wyhoduję sobie zarost. – Zastopował dłonią Sebastiana, nim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć. – Ja wiem, że to bardzo głupie, ale mi zależało. Jednak mój „trzydniowy zarost” wyglądał jak kłaki wyciągnięte z odkurzacza i przyklejone kupkami do mojej twarzy. Zapuściłem więc brodę. Wiesz, żeby ci się podobać. – Rzucił zażenowany i rozbawiony własnym, dziecinnym zachowaniem.
– Ale ja jej nienawidziłem! – upierał się Sebastian.
– Wiem i ciągle ze mnie drwiłeś. Szydziłeś ze mnie, Seba. To nie było w porządku. Nie zgoliłem jej, żeby robić ci na złość. Im bardziej mi dopiekałeś, tym częściej ja czesałem ją tą szczotką, z której też się śmiałeś.
– Więc ci zależało. Fajnie usłyszeć.
Naprawdę fajnie było to usłyszeć. Mogli sobie tyle wytłumaczyć wcześniej. Sebastian mógł tyle powiedzieć, ale nie mówił. Uważał, że Grześ go nie zrozumie, bo ten pochodził z innego świata. Może i mieszkał w bloku z wielkiej płyty, ale ściany jego mieszkania były malowane co roku przez profesjonalną ekipę, a na uczelnię nie jeździł starym busem tylko swoją Pandą z dwa tysiące dziesiątego roku.
– Czemu nigdy nie wynająłeś sobie jakiegoś mieszkania koło uczelni, tylko zostałeś na naszym zadupiu? – spytał. – Tłumaczyłeś, że nie chcesz zostawić mamy samej, ale to nie o to chodziło, prawda? Widziałem ją kilka razy z tym dentystą z naszego osiedla, jak byli na spacerze w lesie. Zostałeś przez mnie, prawda?
A ja wszystko spieprzyłem, dodał w myślach. Jak jakaś dziunia wskoczył do odpicowanego BMW, bo mu się znudził Fiat.
– Sądziłem, że na studiach sobie razem coś wynajmiemy. Wiesz, jakiś mały pokoik z grubymi ścianami. – Uśmiechnął się Grześ. – Ty jednak bez uprzedzenia wybrałeś akademik, a potem wróciłeś do rodziców. W sumie, nie wiem dlaczego. Zawsze mi mówiłeś, że „nie zrozumiem”, ale nawet nie próbowałeś mi wytłumaczyć.
Sebastian wzruszył ramionami.
– Nie chciałem zamieszkać z tobą, bo się wstydziłem. Nie nas razem. Wiesz, że ja nigdy nie leciałem samolotem? A ty co roku wybierałeś się z mamą na wakacje do innego kraju. Poszedłem do akademika, żeby wreszcie się uwolnić od świata, w którym przyszło mi żyć, a tam ludzie narzekali, że dostają do starych tylko dwa koła miesięcznie, więc nie starcza im na siłkę i bio żarcie, więc muszą dorabiać w jakiejś chujowej robocie w gastro. Wiesz, mój stary zarabia dwa koła. Wróciłem do miejsca, którego nienawidziłem, ale przynajmniej znałem, ze strachu przed miejscem, którego nie rozumiałem i czułem się jak obcy.
– A… A ten Monter? – spytał Grześ. – Czułeś coś do niego? Pewnie lepiej ci było z nim gadać niż ze mną, co? Mieliście lepszą chemię?
Sebastian uśmiechnął się już po raz setny do swojej głupoty. Potarmosił jeszcze raz Logana po futrze na karku.
– Nie gadałem z nim – odparł jedynie, resztę pozwalając Grzesiowi samemu sobie dopowiedzieć.
– A ten rudy? Apacz?
– On mi mówi, że będzie dobrze. I byłoby. Gdybym położył się na trawie na jego farmie, to nie musiałbym już nic robić do końca życia. Przynosiłby mi jedzenie i picie, okrywał własnym ciałem, gdyby było mi zimno albo gdyby chciały zjeść mnie wilki. Później by je zagryzł. A później by mnie wylizał. Powiedział mi, że i tak wszyscy umrzemy, więc nie ma się czym przejmować. W sumie racja, ale, kurna, jednak fajnie byłoby zdechnąć jako Sebastian Czerniecki inżynier. Tak dla własnej satysfakcji. – Zastanowił się i rzucił na koniec: – Jednak chyba chcę brać udział w wyścigu szczurów.
– Tylko żeby cię jakiś kot nie zjadł! – Zaśmiał się Grześ.
– No.
Grześ przysunął się jeszcze bliżej i też pogłaskał śpiącego Logana. Miało to wyglądać na przypadek, ale gdy ich dłonie się dotknęły, Sebastian uśmiechnął się w pobłażający sposób. Spojrzał Grzesiowi w oczy rozbawiony dziecinnością tej zagrywki. Jakby znowu byli niepewnymi dzieciakami w liceum.
– Tylko cię, Seba, ostrzegam. Nie śmiej się.
– No dajesz. Kapuję, że to coś żenującego jak w amerykańskich romansidłach. Dam radę.
Grześ przewrócił oczami, ale jednak musiał się zgodzić.
– Może wynajmiemy coś razem – zaproponował. – Nie musimy jako para. I wiesz, nie musisz się dopasowywać do żadnego ze światów. Stwo… Stwórz sobie własny.
– Pojechałeś – przyznał Sebastian z uśmiechem. – I co? Zgłaszasz się na ochotnika, żeby mi pomóc?
– Tak.
Posiedział jeszcze około dwudziestu minut, a potem wziął Logana pod pachę z zamiarem powrotu. Napisał wcześniej Apaczowi wiadomość, że nic go nie zjadło, ani nie zaginął. Zrobił to z telefonu Grzesia za pomocą messengera, bo swojego nawet nie zabrał, więc nawet nie sprawdził, czy dostał jakąkolwiek odpowiedź. Postanowił jednak wrócić, bo sytuacja z Grzesiem była grząska i nie miał pojęcia, jak powinni się zachowywać. Dziwnie byłoby spędzić w jednym pokoju noc z nowym przyjacielem, który był twoim starym chłopakiem, którego zdradziłeś. Wiele niejasności.
Pożegnał się z nim przed domem. Jutro miał się spakować i przyjść tutaj, aby mogli razem wrócić do siebie. Sebastian wiedział, że będzie musiał się jakoś wytłumaczyć Apaczowi i że to będzie wyglądało bardzo źle, ale jednocześnie czuł jakąś ulgę. Wreszcie miał jakiś plan i ktoś chciał mu pomóc w jego zrealizowaniu. Musiał się otrzepać jak ten pies po kąpieli i wrócić do swojego życia. Do studiów, do materiałoznastwa i tak dalej. Nie mógł zawieść swojej matki i nie mógł zawieść siebie. Nie mógł spędzić reszty życia na leżeniu na trawie. Na tym „winie i seksie”.
– To do jutra, Grzesiu – pożegnał się z przyjacielem, bo nie mógł znaleźć lepszego określenia na to, kim był teraz chłopak dla niego. – I serio lepiej ci bez tej brody.
– Seba – ostrzegł go chłopak, ale jednak się uśmiechnął. – Tak, że aż chce się mnie pocałować?
Sebastiana aż wcięło. Nie spodziewał się czegoś takiego. Nie w tej sytuacji, a przede wszystkim nie od Grzesia. Nie od tego, którym był zmęczony od kilku miesięcy. To bardziej pasowało do tego słodkiego chłopka z liceum, który chciał, ale się bał.
Pochylił się i pocałował go w gładki, ciepły policzek.
– Tak – odparł tylko i z Loganem pod pachą zszedł ze schodków z tarasu.
I wtedy stanął w miejscu jak wryty. Logan obudził się i zaskomlał żałośnie. Chciał wyrwać się z objęć Sebastiana i uciec, ale mu się to nie udało.
– Hej, co jest? – spytał Grześ zdziwiony zachowaniem chłopaka, ale zaraz i on stał jak wryty trzy schody wyżej i patrzył przed siebie rozszerzonymi oczami.
– Seba… Co to? – spytał cicho jeszcze raz już zupełnie innym tonem.
Chciał go dotknąć, chwycić się go, ale nie odważył się wykonać jakiegokolwiek ruchu.
– Nic nie rób – odparł jedynie Sebastian równie cicho i powoli.
Kilka kroków przed nimi stał kot, którego oczy jarzyły się jak dwa płomienie i sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały cię pochłonąć i spalić na popiół. Wielki kot, który przed momentem wyłonił się z zarośli zupełnie bezgłośnie.
– Przecież to jest…
– Ryś – dokończył Sebastian.
Później nie słyszał już nic. Nie zaważał na to, co się wokół niego działo. Nie mógł, nawet gdyby chciał, bo całego pochłonęło go to dzikie spojrzenie. Teraz rozumiał, dlaczego na filmach przyrodniczych antylopa stoi jak ten baran i patrzy w oczy lwa, a gdy ten zaatakuje, nawet nie zaczyna uciekać, tylko daje się dopaść. Ona po prostu wie, że nie ma szans. Ucieczka przed przeznaczeniem nie ma żadnego sensu. Prędzej, czy później i tak zatopi kły w twoim podgardlu, a z niego wytryśnie krew.
Teraz on to czuł. I coś jeszcze, co dobijało się do jego świadomości z jakichś głębszych czeluści umysłu, ale czego nie mógł pojąć, określić, zdefiniować ani opisać słowami. Wiedział tylko, że teraz jego życie zależy od tego stworzenia nieruchomo wpatrującego się w niego. I miał też dziwne uczucie, że ktoś patrzył już na niego takimi samymi oczami. Że sam nie patrzył w nie po raz pierwszy.
Stworzenie odwróciło się i zniknęło w zaroślach, ale on zrozumiał. Odwrócił się do zdezorientowanego Grzesia i podał mu szczeniaka. Musiał iść, jeśli chciał, żeby tym dwojgu nic się nie stało.
– Zostań – polecił i sam pośpiesznie ruszył w ślad za drapieżnikiem, który przed chwilą wynurzył się z mroku, a teraz go w niego prowadził.
Rozdział 19
Przez chwilę czuł się jak zagubiony we mgle, ale teraz jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. Podobnie jak ciało. Biegł szybciej niż na jakichkolwiek zawodach, przeskakiwał korzenie i uchylał się przed gałęziami. Czuł się jak w grze komputerowej. Dopadł do Grzesia, przewrócił go i zakrył własnym ciałem.
Zaczął biec, gdy tylko usłyszał jego wołanie. Po prostu wiedział, co się stanie. Nie oglądał się za siebie, tylko biegł. Słyszał pękające pod ciężarem łap gałązki tak głośno, jakby pękały stalowe pręty. Było coraz bliżej z każdą sekundą, w końcu tuż zanim. Myślał, że nie zdąży, ale jednak się udało. Przewrócił Grzesia na ziemię w ostatnim momencie.
Poczuł ból. Szarpnięcie. Jakby coś rozrywało mu nie tylko materiał koszuli, ale także skórę na plecach. Gdy poczuł nagle gorąco tuż przy swojej szyi, po prostu zacisnął powieki jeszcze mocniej. Nic więcej nie mógł zrobić. Był zupełnie bezbronny. Jakby był jakimś robakiem, nic niewartą glistą. Pod zaciśniętymi do bólu powiekami widział to, co podpowiadał mu umysł. Te płonące oczy i kły, które wbijały mu się w szyję, by ją rozszarpać. Siebie dławiącego się własną krwią. Jeszcze tylko moment i to właśnie się stanie.
– Tak… ci na nim… zależy?! – Usłyszał w zamian.
Słowa były niewyraźne. Ni to wykrzyczane, ni wyplute. Głos nie należał do człowieka. Przypominał ryk.
Ogromna siła odrzuciła go do skulonego pod nim Grzesia. Boleśnie upadł na plecy. Od razu przekręcił się na bok, by zobaczyć baśniowe stworzenie. Nie, nie baśniowe. Koszmarne. Był wielki. Pokraczny, ale jednocześnie dziwnie smukły. Ciało było mocno umięśnione pod warstwą rudych, nastroszonych włosów. Patrzył na to wszystko, na te długie kończyny zakończone pazurami, na zniekształconą, wydłużoną twarz, na kły, z których skapywała gęsta ślina, a z oczu lały mu się łzy. Nie chciał umierać. Nie teraz, zanim zdążył poznać cokolwiek.
Istota kucała przez moment, biorąc głębokie, chrapliwe wdechy. Jeszcze przed chwilą był zwierzęciem. Teraz przybrał inną formę. Przez chwilę patrzył na Sebastiana, ale zaraz skupił się na całkowicie sparaliżowanym Grzesiu, który z przerażenia nawet nie mógł wziąć wdechu. Ruszył w jego stronę z furią w ruchach i spojrzeniu. Sebastian zdołał jedynie krzyknąć. Na drodze potwora, osłaniając skulonego Grzesia, stanął mały Logan. Zaszczekał spazmatycznie. Bestia próbowała się zatrzymać, ale było już za późno. Szczeniak z głuchym odgłosem uderzył o ziemię parę metrów dalej.
– Twoja wina! – warknęła bestia, znów patrząc na niego.
– Biegnij! Słyszysz?! Biegnij! – Sebastian zawołał do Grzesia, który przez cały ten czas nawet się nie poruszył i tylko przyciskał dłonie do twarzy, zakrywając oczy. – No biegnij, kurwa!
W końcu. Grześ poderwał się z ziemi i nie patrząc na nic, nie rozglądając się, zaczął biec ścieżką ku ratunkowi. Niedługo kończył się las. Bestia ruszyła za nim, pełna furii, ale zrezygnowała po chwili i obejrzała się za siebie, wprost na Sebastiana. Patrzyła nieruchomymi, przekrwawionymi ślepiami, a on mógł wyczytać z nich furię, ale też żal.
Podniósł się na klęczki. Nie miał już sił, a od początku nie miał szans. Łzy lały mu się po policzkach, a krew spływała wzdłuż kręgosłupa. Siedział tak, czekając chyba na śmierć i żałował, bo przecież gdzieś tam w kościach, w szpiku, od początku wiedział. Wiedział, że tak będzie. Nie ściśle właśnie tak, ale wiedział, że coś dzikiego i niebezpiecznego kryje się w tych zielonych oczach z plamkami. I to go tak pociągało. Był idiotą.
Biegło ku niemu wściekłe, ale nie zaatakowało. Apacz, nieludzko umięśniony, pokryty futrem, pokraczny człowiek, stanął przed nim jakby zrezygnowany. Sebastian spojrzał na niego w górę zapłakanymi oczami. Gapili się chwilę na siebie bez słowa. Wyglądało, jakby Apacz zastanawiał się, co miał z nim teraz zrobić. Zabić, przeruchać, czy puścić. W końcu podszedł kilka korku do nieprzytomnego szczeniaka. Wziął go na ręce. Teraz w jego wielkich, zakończonych pazurami łapach, szczeniak wyglądał tak niepozornie, jakby był zaledwie wełnianą kulką. Wrócił i podał go Sebastianowi, który bez zastanowienia wyciągnął ręce.
– Krwa…wicie.
Spojrzało na nich jeszcze raz, jakby zawiedzione, a potem ruszyło w las, w jeszcze większą gęstwinę. Miasteczko było w przeciwnym kierunku. Sebastian przytulił do siebie szczeniaka i bił się z myślami. Nie powinien. Powinien pobiec za Grzesiem, do ludzi, do światła i rzeczywistości. Spojrzał jeszcze w gęstwinę, która przed chwilą pochłonęła bestię i ruszył. Grześ nie oddalił się zbyt bardzo. Sebastian dogonił go po kilkuset metrach. Chłopak siedział na ziemi, trzymając się za zwichniętą kostkę, zupełnie przerażony.
– Chodź! – pomógł mu wstać i założył sobie jego ramię na bark.
Zorientował się, że Logan, wciąż nieprzytomny, nadal leży na ziemi.
– Grześ, oprzyj się o drzewo. Muszę go podnieść.
– Zostaw tego psa! – warknął chłopak. – Pewnie i tak już nie żyje! My też za chwilę będziemy martwi!
Nie powiedział nic, ale jednak kucnął, podniósł szczeniaka i włożył go pod bluzę. Był ciepły. Jeszcze raz pomógł Grzesiowi oprzeć się o siebie i razem ruszyli w kierunku asfaltowej drogi. Widzieli już światła latarni pomiędzy drzewami. Gdy wreszcie tam dotarli, Sebastian wybiegł na środek drogi i zatrzymał samochód. Kierowca, gdy tylko zobaczył, w jakim są stanie, sam zaproponował im podwiezienia do szpitala. Usiedli z tyłu, Sebastian z Loganem na kolanach, który na szczęście się obudził. Skomlał teraz żałośnie z bólu, ale żył.
– Co wam się stało, chłopcy? – spytał kierowca, mężczyzna po pięćdziesiątce.
– Wilk. Tak mi się zdaje – odparł Sebastian, nim Grześ zdążył cokolwiek powiedzieć. Nie chciał trafić na obserwację psychiatryczną.
– Coś słyszałem, że się pojawiły w okolicy. Ale żeby zaatakował człowieka? Mam nadzieję, że nie był wściekły. Za dziesięć minut powinniśmy być w szpitalu.
– Dziękuję.
Sebastian spojrzał przez okno na las. Chyba jechali w tą samą stronę, w którą udał się Apacza. Gdyby teraz kazał zatrzymać samochód i by za nim ruszył, chyba by go znalazł. Czuł, że wiedziałby, gdzie go znaleźć. Przejechał palcami po szybie, wciąż gapiąc się na mijane drzewa. Był tam i wzywał go. Właśnie jego. I nigdy nikogo innego. Nigdy. Jednak, gdy się poruszył, poczuł ból, bo jego podarta koszula lepiła się do rany przez zasychającą krew. Spojrzał na skulonego, wciąż przerażonego Grzesia i pogłaskał go uspokajająco po głowie.
– Już niedługo – powiedział.
Na SORze spędzili dwie godziny, zanim trafili do gabinetu lekarza. Po wstępnym wywiadzie pielęgniarka podeszła do nich tylko raz i zwróciła Sebastianowi uwagę, że brudzi krwią siedzenie.
Grześ nie miał skręconej kostki, ale plecy Sebastiana wymagały szycia. Musiał zostać w szpitalu. Obaj musieli spędzić tu minimum noc, a pewnie i całą dobę, na szczęście położono ich w różnych salach. Sebastian nie chciał rozmawiać. Nie wiedział, co powiedzieć Grzesiowi, a ten na pewno miał wiele pytań. Sam też musiał sobie to wszystko, co się dziś wydarzyło, ułożyć w głowie. Leżał na boku i przez kraty patrzył na księżyc. Jednak nic mu nie przychodziło do głowy. Albo inaczej, miał tyle do przemyślenia, że nie wiedział od czego zacząć.
Jednak przyszedł. Sebastian usłyszał klapki na płytkach, a potem delikatne szarpnięcie za bark.
– Seba, śpisz? – Usłyszał wypowiedziane szeptem pytanie.
– Nie, uprawiam jogę.
– Nie żartuj.
– Nie żartuję – odparł. – Ommm… To mantra.
– Seba…
Westchnął i obrócił się na plecy, jednocześnie robiąc miejsce dla Grzesia na wąskim, szpitalnym łóżku. Ten wdrapał się na nie i już po chwili leżeli przyciśnięci do siebie. Dobrze, że żaden z dwójki leżących w tej sali mężczyzn nie wydawał się obudzić.
– Nie bolą cię tak plecy? – spytał szeptem Grześ.
– Nie bardziej, niż w każdej innej pozycji.
– Dobrze. Seba…
– No? – ponaglił.
Powinien być cierpliwszy, wyrozumiały, ale teraz czuł jedynie zirytowanie. Frustrację.
– Seba, co to było?
– Przecież widziałeś. Ryś.
– Ale później.
– Co później? – spytał tonem sugerującym, że nie chce rozmawiać na ten temat. – Później miałeś już tylko zasłonięte oczy.
Poczuł, jak chłopak się porusza. Minęła dłuższa chwila, nim znowu się odezwał.
– Nie wiem, ile sobie wyobraziłem, ile sobie dodałem po fakcie, ile podpowiedziała mi wyobraźnia, ale…
– Ale co? – syknął Sebastian, kolejny raz dając do zrozumienia, że nie chce więcej ciągnąć tej rozmowy.
– Chyba jednak nic… – przyznał potulnie Grześ. – Wiesz, świruję. Czuję się, jakbym grał w jakimś filmie. Chyba adrenalina czy coś.
– Lepiej już śpij. Jutro się zastanowimy, co dalej.
Chłopak zgodził się bez słowa. Przyszedł tutaj po bliskość, wyszukał w ciemności dłoń Sebastiana i ścisnął ją. Czerniecki nie objął go jednak, ani nie oddał gestu. Nie próbował zasnąć. Wcześniej, gdy sen przyszedł sam, na szczęście obudziła go pielęgniarka. Bał się tego, co widział we śnie. Co podpowiadała mu jego podświadomość albo chora wyobraźnia.
– Seba? – Znów usłyszał wyszeptane zniekształcenie swojego imienia, którego nienawidził. – Seba, dziękuję. Byłeś bardzo odważny.
Zaimponował mu. Przestał być mdłym, szarym chłopakiem z ciasnego, zapuszczonego mieszkania w bloku z wielkiej płyty. Przestał być niewychowany, nieokrzesany i niemodny.
– O czym myślisz?
– Myślę o Loganie – odparł.
Udało mu się zapewnić szczeniakowi opiekę u weterynarza. Poprosił o pomoc kobietę, która właśnie opuszczała szpital, gdy oni do niego wchodzili. Zgodziła się wziąć ze sobą szczeniaka i zawieźć rano do kliniki. Cały czas skamlał tak żałośnie. Bał się, że mógł mieć jakieś obrażenia wewnętrzne. Krwotok czy coś takiego.
– Jutro się dowiesz. Może będzie go trzeba uśpić.
– Jakbyś mówił o wyrzucaniu śmieci – syknął, gdy usłyszał ten ton.
– Seba, nie denerwuj się. Nie chciałem. Ale to tylko pies. Zawsze możesz mieć następnego.
Zszedł z łóżka teraz już zły, a nie jedynie zirytowany i wyszedł z sali na korytarz. „I kto tu jest bestią?” – rzucił pod nosem. Po prawej znajdowała się dyżurka pielęgniarek, więc ruszył w przeciwnym kierunku. Nagle poczuł się jak w klatce. Zaczął chodzić w tę i w tamtą jak jakieś zwierze w zoo. Nie potrafił tego nazwać, ale coś ściskało mu serce, aż trudno mu było złapać dech. Coś go wzywało. Wszedł do zapuszczonej łazienki i zbliżył się do zakratowanego okna. Wyjrzał przez nie, jakby spodziewał się coś tam zobaczyć. Może rzeczywiście tam było, tylko nie mógł tego dostrzec w mroku.
– Ja pierdolę – rzucił, nie mogąc pojąć, co się z nim dzieje.
Czegoś chciał, tylko nie miał pojęcia, co to było. Wrócił na korytarz. Znów kręcił się bez sensu. W końcu usiadł pod ścianą. Przeczesał palcami przydługie, spocone włosy.
Musiało minąć bardzo dużo czasu, nim wreszcie dosiągł go sen. Przez zakratowane okna wpadały do środka pierwsze promienie słoneczne. To musiał być sen, bo rzeczywisty on nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Wstał, wrócił do swojej sali i wyciągnął ubrania z szafki. Pośpiesznie nałożył je na siebie, a potem wybiegł z oddziału. Pielęgniarki krzyczały za nim, a potem zadzwoniły po ochronę. Zbiegł na dół, skacząc po kilak schodów. Na parterze czekało już na niego dwóch rosłych mężczyzn w czarnych uniformach. Krzyczeli coś do niego, ale nie słuchał. Jeden chwycił go za ramię, gdy próbował wybiec przez główne drzwi. Odwrócił się i uderzył go w brzuch, aby się wyrwać. Udało się. Nie miał czasu, aby odnaleźć jakąś bramę wyjazdową. Przebiegł parking, wciąż uciekając ochroniarzom, a potem wspiął się na ogrodzenie. Przeskoczył je i wylądował w trawie, z której wyskoczyły przestraszone świerszcze.
A potem był już tu. Na polanie ukrytej w gąszczu. Jak w piosence Kory. Opadł kolanami w trawę. Ściągnął pośpiesznie z siebie wszystkie ubrania, jakby go parzyły i rzucił je jak najdalej, jakby ze wzgardą. Klęczał w trawie i czekał na niego. Był ciekawy, którą ze swoich form mu pokaże. Przyjąłby wszystkie.
Nadszedł zupełnie bezgłośnie. Może obserwował go dłuższego czasu, nim Sebastian wreszcie się odwrócił. Siedział za jego plecami, na skraju polany. Dzieliło ich kilkanaście kroków. Długie futro po bokach pyska było brudne od krwi, podobnie jak biały tors. Oddychał głęboki haustami, dzięki którym Sebastian widział jego kły.
Był zły. Sebastian musiał przeprosić. Wstał i podszedł do niego. Znów ukląkł w trawie i wyciągnął ku niemu rękę. Czuł lęk, ale i fascynację. Syknął, gdy poczuł zęby przebijające skórę na jego dłoni. Przyjął karę potulnie, zasługiwał na nią. Dał mu zlizać swoją krew z palców, a potem sięgnął do tej zdobiącej jego futro. Nie szpeciła go, a robiła jeszcze piękniejszym. Jeszcze dzikszym i jeszcze bardziej majestatycznym. Wsunął palce między białe, zlepione pasma. Dotąd niepewny uśmiechnął się, gdy poczuł ciepły język na uchu. Objął go ramionami i wtulił twarz w szyję, nagle szczęśliwy. Zamknął oczy.
W pasie chwyciły go duże, gorące dłonie. Na policzkach poczuł twardą szczecinę i ciepły oddech. Uśmiechnął się, wsłuchując się w niski pomruk. Jeszcze groźny, ale coraz łagodniejszy. Położył się w trawie, rozkładając ręce na boki. Czuł dłonie przesuwające po jego ciele, żebrach, klatce piersiowej, a potem szyi. Otworzył oczy tylko po to, by dać się pochłonąć złotozielonemu spojrzeniu. Był taki bezbronny przy nim i mały, ale nie czuł się zagrożony. Sięgnął dłonią do pokrytego włosami, umięśnionego ramienia. Czuł to. Jakąś dziwną, chorą ekscytację. Zachłysnął się, gdy zęby z wyczuciem przesunęły po skórze jego szyi.
– Ach! – sapnął, a po całym jego ciele przeszły ciarki, od szyi aż po penisa.
Zacisnął mocniej palce na jego futrze, a po chwili wahania niemal posłusznie rozłożył uda, aby mógł na niego opaść, jeszcze bardziej docisnąć do ziemi i zdominować.
Potulnie przyjmował karę. Patrzył w górę, na bezchmurne, poranne niebo, jeszcze pomarańczowe. Jego nagą skórę drażniły krople rosy, trawa, przesuwające się wzdłuż ud pazury i szorstka szczecina. Na pewno zostaną mu czerwone ślady. Wyobraźnia podpowiadała mu to, czego jednak nie dostał. Dłonie przesunęły po jego biodrach i udach, a potem dalej na łydki. Sapnął podniecony, ale i sfrustrowany, gdy poczuł gorący, lepki i długi język między palcami, a potem na wewnętrznej stornie stopy. Jego ciało chciało się wyrwać, ale było zbyt słabe w porównaniu do tego, które było nad nim. Sebastian jęknął, porażony doznaniem. Jego jądra były aż boleśnie skurczone. Odwrócił się pod nim na brzuch, przyciskając przy tym swojego sztywnego penisa do trawy. Czuł teraz wyraźnie pot, który spływał z jego pleców. Wypiął się potulnie i zaraz nie miał już żadnej szansy na zmienienie pozycji. Poczuł, jak przylega do niego znacznie większe ciało. Czuł erekcję wsuwającą się między jego pośladki, a potem zęby wbijające mu się w kark i dociskające go jeszcze mocniej do ziemi. Bezsensownie, zupełnie porażony doznaniem, przeorał palcami ziemię, a potem doszedł, podniecony do tego stopnia jedynie zapowiedzią tego, co miało się jeszcze zdarzyć.
Poczuł chłód na pośladkach, a potem ugniatające je, twarde dłonie. Słyszał miarowe sapanie. Rozgorączkowany wsunął palce między swoje przepocone włosy i zacisnął je na nich z całej siły. Sapnął drżąco, gdy w końcu poczuł gorący język pomiędzy pośladkami, a potem w swoim ciele. Czuł, jak coś gorętszego od potu spływa mu po udach. To chyba była krew wypływająca spod pazurów wbiającyh mu się w pośladki. Nie czuł jednak bólu, znieczulony przez to wszystko inne. Przez te feromony i to zniecierpliwienie. Gdy poczuł dłoń przesuwającą się wzdłuż jego kręgosłupa, odetchnął głucho. Wygiął się, jak mu kazano. Chociaż nie bardzo miał możliwość, nadstawił się bardziej. Uśmiechnął się i otworzył na chwilę oczy, gdy poczuł jak długie, pokryte palce splatają się z jego własnymi tuż przy jego twarzy. Chciał go już w sobie.
To też było zupełnie inne doznanie. Czuł gorącego, sztywnego penisa ocierającego się o jego rowek. Było surrealistycznie. Przełknął ślinę, ale się nie bał. Otworzył gwałtownie oczy, czując, jakby chciały mu wyskoczyć z oczodołów. Wsuwał się w niego powoli, ale bezsprzecznie był to największy penis, z jakim miał kiedykolwiek do czynienia. Nim jego umysł ogarnął tylko chaos, przeszło mu przez myśl, że to był czwarty fiut w jego życiu, a spał tylko z trójką facetów. To, co teraz miał w sobie, na pewno nie należało do człowieka. Czuł nieznośny dyskomfort, jak wtedy, gdy nie można przed czymś uciec, a jednocześnie niesamowitą przyjemność. Wszystko to razem dawało jakąś chorą satysfakcję. Palcami wolnej dłoni zarył jeszcze głębiej w ziemi. Uda mu drżały, a klatka piersiowa unosiła się głęboko.
Wypełnił go do końca, mrucząc przy tym tuż przy jego uchu. Przygryzł je z wyczuciem, ale pewnie i tak do krwi, a później zaczął się w nim poruszać, wreszcie puszczając jego głowę i chwytając za biodro. Chociaż miał teraz więcej swobody, Sebastian ani myślał zmienić pozycję. W ogóle o niczym nie myślał. Sięgnął tylko do swojego pulsującego penisa, z trudem go chwytając. Rozluźnił się i już całkiem się poddał. Słyszał tylko miarowe oddechy ich dwojga. Zgodne, w tym samym rytmie. Po chwili znów poczuł zęby na karku, a potem zalewające jego wnętrze ciepło. Doszedł przez to gwałtownie, a potem odpadł na trawę, dając się przygnieść większemu ciału nad sobą. Poddawał się pieszczotą, sam bawiąc się palcami wielkiej dłoni. Gdy orgazm opuścił jego ciało, poczuł rozleniwienie. Ułożył głowę na trawie, dając głaskać się po wnętrzu uda.
Otworzył oczy, gdy poczuł delikatne ukłucia drażniące jego nos, spękane wargi i rozgrzane policzki. Ujrzał wiszącą nad nim spaloną przez słońce twarz z zielonymi, nakrapianymi oczami. To długie, zmierzwione teraz, rude włosy muskały jego skórę. Oddał pocałunek, uśmiechając się w rozgrzane wargi. Objął ramieniem mniejsze ciało i pozwolił Apaczowi złożyć głowę na swoim torsie. Zasnęli tak, skryci w trawie.
***
– Szukałem cię wszędzie! – rzucił z pretensją do Sebastiana, który siedział na schodach prowadzących do głównego wejścia szpitala. – Idź po wypis.
Sebastian nieprzytomny wzrokiem spojrzał na Grzesia.
– No… Już – zgodził się, jakby wyrwany z letargu. – Jasne.
Grześ spojrzał na niego podejrzliwie.
– Seba, na pewno dobrze się czujesz? – spytał. – Może powinniśmy zaczekać jeszcze dzień, zanim pojedziemy? Znaczy, ja mogę prowadzić, ale ty…
– Nie. – Sebastian pokręcił głową, przejeżdżając dłonią po czole. Oczy go paliły. – Nie, jedźmy dzisiaj.
Rozdział 20
Gdy usłyszał pukanie do drzwi w środku nocy, przeszły go dreszcze. Nie spał oczywiście, bo zbyt dużo myśli nie chciało opuścić jego głowy. Gdy wrócił do domu, dostał burę najpierw od ojca, potem od matki, ale tej szybko przeszła złość na widok śpiącego w jego ramionach Logana. Wciąż obolałego, ale bez poważnych urazów. Teraz piesek spał z nią w łóżku, po drugiej stronie niż ojciec. Sebastian nawet się z tego cieszył, bo sam całą noc przewracał się z boku na bok.

Powinien nie móc w to uwierzyć, ale jednak wierzył. Nawet ta ostatnia noc, to wszystko było prawdą. Gdy wracał do szpitala, był zupełnie zdezorientowany. W tamtym momencie nie wiedział, jak się tam znalazł. Jak wrócił z lasu. Pewnie przydałaby mu się obserwacja psychiatryczna, ale rano po prostu kazano mu „wypoczywać” i wypisano świstek. Wrócili z Grzesiem do domu, na ich zadupie, do bloków z wielkiej płyty. Sebastian leżał od kilku dobrych godzin w łóżku i myślał.
O tym, ile ich jest. Pewnie niewiele. Kilka rodzin? Matka Apacza była zwykłą kobietą. Zgodziła się zamieszkać na tym odludziu i dochować sekretu. Dlaczego? I wszyscy inni kiedykolwiek włączeni do rodziny musieli zgodzić się na to samo. Z własnej woli? Nie, skarcił się w myślach, to już nieważne. To już minęło. Musiał wrócić do rzeczywistości. To wszystko, łącznie z jego upodleniem i śmiercią długowłosego, milczącego chłopaka, stało się przez to, że stchórzył. Bał się nowego życia, więc został przy starym, pomiędzy ścianami obklejonymi boazerią, chociaż ono wcale nie było dobre. Na szczęście, mimo że był tak samolubny, Grześ postanowił mu pomóc. Wyjedzie. Wyjedzie stąd jak najszybciej. Na zawsze.
Pukanie do drzwi. Donośne, ale nie agresywne. Najpierw pomyślał o Apaczu, ale to nie mógłby być on. Nie pukałby do drzwi. I czemu miałby za nim przyjechać? Nie było w nim przecież nienawiści. Sebastian go odrzucił, więc jedynie zaliże rany gdzieś w gęstwinie.
Monter?
Na szczęście nie wydawało się, aby rodziców obudziło pukanie. Popatrzył przez wizjer. Na korytarzu oświetlonym mgliście przez tylko jedno światło stał Glaca. Z jego twarzy Sebastian nie wyczytał chęci mordu, więc otworzył, choć może było to zbyt pochopne zachowanie.
– O co chodzi? – spytał, gdy przymknął za sobą drzwi. Stał boso na wycieraczce. – Coś się stało?
Glaca patrzył jedynie chwilę na niego.
– Ubieraj się. Musimy pogadać – oznajmił. – Czekam przed blokiem.
– A jak nie chcę z tobą iść? Trochę to podejrzane, nie sądzisz?
– Monter na razie jest zbyt najebany, żeby utrzymać w dłoni nóż. Na razie. Dlatego radzę ci iść ze mną. Bo możesz nie dociągnąć na trzeci termin egzaminu z materiałoznawstwa.
Nie wiedział, czy robił dobrze, czy może wykazywał się właśnie skrajnym brakiem rozsądku, ale pięć minut później, ubrany w dżinsy i podkoszulek, z klapkami na stopach szedł razem z Glacą do jego mieszkania. Tak przynajmniej twierdził mężczyzna. Nie rozmawiali wcale. Sebastian zdał sobie sprawę, że nic nie wiedział o tym facecie. Zawsze stał gdzieś z tyłu i obserwował, ale się nie mieszał.
Glaca miał dwupokojowe mieszkanie w jamniku na skraju osiedla. Sebastian spodziewał się jakiejś zapuszczonej nory kawalera, a przekroczeniu progu jego oczom ukazało się naprawdę zadbane gniazdko. Ascetycznie urządzone, ale wręcz pedantycznie czyste.
– Nie musisz ściągać butów – rzucił Glaca, sam rozsznurowując tenisówki.
– Nie, nie chcę nabrudzić.
Sebastian zostawił klapki koło buciarki, na której stała para różowych, dziecięcych bucików. Nie zapytał jednak, bo nie czuł, aby ich znajomość była na takim poziomie, by tak wypadało. Glaca wskazał mu mały pokój. Drzwi do salonu były zamknięte.
– Chcesz coś do picia? – spytał.
– Nie, dzięki.
– Miałem na myśli herbatę albo sok – parsknął Glaca, dobrze odgadując jego myśli. – Nie mam tu alkoholu.
Sebastian speszył się. Tak, myślał, że Glaca proponuje mu piwo albo jeszcze coś mocniejszego. Wsadził ich wszystkich do jednego wora, chyba zbyt pochopnie.
– Dziękuję, nie.
W pokoju centralne miejsce zajmowało biurko z dwoma monitorami i jednostką centralną stojącą na podłodze. Na półce było trochę płyt i, co szczerze zaskoczyło Sebastiana, książki o finansach, głównie giełdzie i papierach wartościowych. Usiadł na kanapie, a Glaca na obrotowym krześle.
– Nie winię cię – zaczął.
– Dobrze, bo ja siebie też nie – odparł Sebastian wojowniczo.
Nie miał pojęcia, czego się spodziewać, więc przyjął taką strategię.
– Ale Monter już tak.
– A siebie nie? – parsknął.
– Na pewno, ale się do tego nie przyzna. Dlatego wini ciebie, a ma za co. Przynajmniej on jest o tym przekonany. Wyjebali go z pracy.
Sebastian wzruszył ramionami, dając znać, że nic go to nie obchodzi.
– Wyjebali go z pracy, bo przyszedł do niej pijany – kontynuował Glaca. – Pije, bo Mona nie żyje, a on go w jakiś chory, egoistyczny sposób kochał, traktując go przy tym jak szmatę. Wycierając się nią i wyrzynając z każdej kropli. Rzuciła go też pseudo dziewczyna, bo nie mogła dłużej udawać, że nie widzi, że jej chłopak woli kutasy. Siedzi więc gdzieś w jakiejś jaskini i chleje. I albo zachleje się na śmierć albo nie. I wtedy będziesz miał problem, bo już nic go nie hamuje. Myślałem, że masz jakiś rozum, jak wyjechałeś. Ale znowu jesteś tutaj. Byłeś z Apaczem, prawda?
Sebastian pokiwał niechętnie głową. Chciał tam wrócić teraz, natychmiast, do niego, ale nie mógł.
– No to trzeba było z nim zostać.
Tak, też tak teraz czuł i nie przez to, że Monter z siekierą może w każdym momencie wyłonić się zza winkla. Nie mógł znaleźć na opisanie tego właściwych słów, ale nigdy nie czuł się bardziej wolny, niż gdy spędzali z Apaczem całe dni na łące. Jednak życie to nie baśń. Przez moment czuł się lekki, aż niemal unosił się w powietrzu, ale jednak zawsze coś go trzymało przy ziemi. Teraz jego kroki po niej był cięższe niż kiedykolwiek. Nie mógł przecież wszystkiego tak po prostu rzucić. Miał szkołę, miał rodzinę, miał Grzesia. Miał przecież to wszystko. I musiał robić to, co robili wszyscy ludzie, bo tak już było. Spać, jeść, pracować.
– Wyjeżdżam do miasta. Wynajmę sobie coś na stałe – powiedział. – Mam nadzieję, że nie będzie za mną podążał. Zawsze mogę też zadzwonić na policję.
Glaca pokiwał głową.
– Dobry wybór. Tu nie ma nic więcej.
***
Pierwszym jego wyzwaniem było nauczenie się obsługi bębnowej suszarki do ubrań i przyzwyczajenie do wege nawozów Grzesia, którymi on też musiał się paść, bo osiemdziesiąt procent pól uprawnym służy do produkowania paszy dla zwierząt, a to przyczynia się od ocieplenia klimatu. Co tydzień objeżdżali Auchana, Lidla i Biedronkę. Sebastian pchał wózek, a Grześ szedł obok niego z nosem w telefonie, w którym miał gazetki z promocjami. Podobno tak oszczędzali, ale kończyło się na tym, że kupowali po kilka sztuk produktów, którego zwykle by po prostu nie kupili. W poniedziałki razem z przyjaciółmi Grzesia z ASP chodzili do małego kina na offowe seanse. Byli ludźmi z dużego miasta. Sebastian zmienił czarne koszule na błękitne. Włosy zaczął wiązać w koczek. Życie było doskonale. Tak doskonałe, że aż chciało się rzygać.
Każdego dnia czuł, jakby się dusił. Jakby tonął w mleku sojowym.
Ucieszył się, gdy Grześ znalazł sobie kochanka. Przynajmniej nie musiał go już dotykać. Noce spędzał w pustym łóżku. Wieczorem, świeży, po prysznicu, kład się zawsze na brzuchu, głowę układając na poduszce. Podciągał jedną nogę i czekał. Czasami Grześ wracał na noc, ale to mu nie przeszkadzało. Przestał go zauważać. Czekał, aż on przyjdzie do niego. Aż jego nieludzko silne palce, które mogłyby skruszyć jego czaszkę, wkradną się pomiędzy jego jeszcze mokre włosy. Aż poczuje jego nieznośny ciężar na sobie. Aż poczuje jego zęby na swoim gardle, nie pozwalające mu się wyrwać, ale on przecież nie zamierzał uciekać. Aż poczuje jego.
Czekał. Wiernie czekał. Teraz już wiedział, jaki był głupi, ale nie mógł zrobić nic więcej. Czekał.
Uczył się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Po obronie postanowił zostać na uczelni. Tu przynajmniej, na ostatnim piętrze, w starym, zapomnianym przez wszystkich laboratorium, mógł sobie urządzić swoją małą kryjówkę, jaskinię. Nikt mu tu nie przeszkadzał. Jego profesor był tak stary i zniedołężniały, że czasami chyba zapominał o istnieniu swojego doktoranta. Po trzech latach wciąż nie potrafił zapamiętać jego imienia. Sebastianowi to pasowało. Nikt go nie zaczepiał. Powoli został zapomniany. Nawet Grześ zaczął traktować go jak mebel, kolejny dodatek do mieszkania z Ikei.
Profesor przypomniał sobie o nim pod koniec doktoratu. Zapytał Sebastiana, co zamierza teraz zrobić. Ten jedynie wzruszył ramionami. Wszyscy go o to pytali, bo przecież musiał znaleźć dobrą pracę, żeby móc wziąć kredy hipoteczny na mieszkanie. Tak trzeba było. Wszyscy tak mówili, a on nie rozumiał dlaczego. Przecież nie będzie miał dzieci, którym musiałby zapewnić stabilne warunki do życia. Przecież i tak umrze, prędzej czy później, więc dlaczego musiał mieć własne mieszkanie? Dlaczego musiał na nie pracować i na nie odkładać, skoro go nie potrzebował? Dlaczego musiał mieć samochód? Lubił jeździć autobusem. Było szybciej. Ale ludzie, Grześ i wszyscy inni mówili mu, że tak trzeba. W telewizji też i w reklamach.
– Mój syn ma firmę optyczną w Szwecji – powiedział jego profesor. – Mógłbym cię polecić.
– To bardzo miłe z profesora strony. Byłbym bardzo wdzięczny.
– Nie potrzebny taki oficjalny ton. – Zaśmiał się profesor. – Szymonie.

Grzesia powiadomił o ich zerwaniu w dniu swojego wylotu. Nie chciał wynajmować nowego mieszkania, skoro i tak zamierzał wyjechać. Rok i sześć miesięcy później wychodził z komisariatu po rozmowie ze szwedzkim policjantem. Szedł chodnikiem i czuł, że krew znów zaczęła krążyć w jego żyłach. Była gorąca. Wrócił do mieszkania po swoje rzeczy i udał się do pracy. Czekał.
Tylko zmarnował czas i materiał. Nie mógł dzisiaj nic zrobić. Trzęsły mu się ręce. Drżało jego ciało i pierzchły wargi, które wciąż zwilżał językiem. Cała jego tak gorąca dziś krew spływała i kumulowała się w jednym miejscu.
Przyjdzie po zmroku. Sebastian nie chciał powitać go w swoim małym mieszkaniu w bloku ze ścianami bielszymi niż tutejszy śnieg. Nie spodobałoby mu się. Zamówił taksówkę i pojechał do najbliższego lasu. Szybko się zgubił, ale to nie ważne, przecież on go znajdzie. Znalazł go tutaj.
Usiadł na powalonym pniu porośniętym zielonym mchem. Rozpuścił swoje włosy i rzucił marynarkę w trawę. Czekał, zagryzając wargę do krwi.
Z której strony nadejdzie? Las pochłonął już mrok, a jego wciąż nie było, ale przecież musiał przyjść.
Może to nocny chłód otrzeźwił trochę jego dotąd pochłonięty jedną myślą umysł. Teraz pojawiła się druga. A jeśli to nie on? Jeśli to nie on po niego przyszedł? Jak to? – myślał. Przecież tak wiernie czekał. Czysty i wierny. A może to on miał przyjść? Może miał przeprosić?

W końcu usłyszał chrzęst trawy. Przyszedł po niego. Któryś z nich przyszedł. Jeden lub drugi. Wreszcie przybyło po niego przeznaczenie.
Nie, musiał wierzyć. Którą ze swoich pięknych form przybrał? Będzie cieszył się z każdej. Każdą przyjmie. Potulnie wstał i pochylił głowę, gdy był już tuż za nim. Niecierpliwił się, spomiędzy zaciśniętych powiek leciały mu łzy. Wreszcie na jawie poczuł pazury plączące się w jego jasnych włosach i rysujące skórę czaszki. Wilgotne gorąco na swoim nagim karku, a potem własną parzącą skórę krew spływającą powoli wzdłuż jego mostka, między żebrami, aż do brzucha. Wbijały się coraz głębiej, przytrzymują go w miejscu. On jednak nie zamierzał uciekać. Szorstkie, pokryte rudą sierścią dłonie zaczęły badać jego ciało. Poznawały je od nowa.
Wiedział, że się postarzał. Może już nie być piękny w jego zielonych oczach. Chciał chociaż być jego godzien.
Liczył jego żebra. Powoli, opuszkami palców muskał jego skórę. Szukał na nowo wszystkich jego blizn. W końcu dodarł do jego pępka. Tak śmiesznie zawiniętego.
Sebastian odważył się otworzyć oczy. Patrzył na swoje ciało. Na spływającą po bladej skórze krew, od szyi aż do pępka. Nagle stała się zimna. Tak lodowata, że całego jego ciało zaczęło drżeć. Trzęsło się w spazmach, a on nie mógł zaczerpnąć tchu. Zmusił się, aby sięgnąć skostniałą dłonią do swojej zesztywniałej szyi. Gdy go dotknął, z opuszek jego palców zaczęła skapywać krew. Jego gardło przebijało ostrze.
– Długo czekałeś? – usłyszał tuż przy swoim uchu.

17 komentarzy:

  1. Hejka,
    po długiej przerwie, znów jestem... mam jeszce takie drobne pytanko, nie pamiętam tytułu, ale na tym drugim blogu było opowiadane cos z mieczem w tytuł (no niestery nie mogę przypomnieć sobie teraz tytułu), a właśnie od niego to chciałam zacząć czytać jako następne...
    ten komentarz jak na razie odnosi się do siedemnastego rozdziału...
    ta scena ze szczeniakiem super, Apacz bawił się z Bohunem bo chciał aby Sebastian go polubił, a Grześ co tutaj robi, po co przyjechał... ale aż mi ciarki przeszły na słowa Apacza "jak ci powiem to bedziesz musiał ze mną zostać"
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, tak było opowiadanie z "mieczem", ale zostało wstrzymane po 4 rozdziałach chyba. Nie zamierzam do niego wracać. Nie cieszyło się popularnością, a w planie to była długa saga. Te rozdziały, które powstały gdzieś tam są na blogu, ale ja nawet nie pamiętam, który to był rok. Nie będę go na pewno wznawiać. Nie pamiętam nawet, co tam dalej miało być :)
      Co do 17 rozdziału. To zawsze rozczulające, jak ktoś robi coś przeciw sobie, żeby złapać kilka punktów ;)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hejka,
    och w końcu mogę skomentować rozdział osiemnasty...
    rozdział wspaniały, ale to pojawienie się teraz Grzesia trochę mi tak nie pasuje... ha chciał się podobać więc zapuścił brodę... ale, ale wtedy był na targach z chłopakiem i właśnie kogoś poprosił o udawanie, aby wzbudzić zazdrość czy byli naprawdę razem tylko tamten kopnął go i teraz chce wrócić do tego co zna... bardzo się cieszę, że chce się rozwijać, zdobywać wykształcenie, ale w tych planach to Apacza nie uwzględnia... i tu myślę, że to właśnie Apacz za nim pojechał. .. ryś i to taki wkurzony...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak nie pasuj, to znaczy, że jest zaskoczenie, a to dobrze :D Cóż, ludzie działają pod wpływem impulsu, a potem wszystko sobie przemyślą i dochodzą do wniosku "Ale głupotę zrobiłem". Grześ tak sobie właśnie pomyślał :)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. I to już? Koniec?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi za takie odebranie :) To angst, z założenia nie miało być szczęśliwego zakończenia. A niedopowiedznie to częst chwyt w tskich historiach.
      Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Hejeczka,
    no i dziewiętnasty rozdział...
    ocho jak wspaniale, Logan próbował postawić się rysiowi, dzielny szczeniak, Grześ no nie wiem... ale mnie wkurza po prostu...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No hejeczka :D Muszę sobie przypominać, co było w danym rozdziale, bo to już wieki minęły. No, Grześ mnie też wkurzał, jak pisałam opowiadania. Po części tworząc jego postać opierałam się na kimś, kogo znam osobiście :D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Hejeczka,
    no i dwudziesty rozdział...
    zakończenie dobre, nawet powiem bardzo dobre, ale chciało by się coś więcej, to Apacz przybył ale ten nóż...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dużo taki komentarzy na wattpadzie dostałam. Szczerze, mnie też denerwują takie zakończenia :D Ale robotę swoją robią, emocje jakieś budzą.
      Dzięki za przebrnięcie przez całość i pozdrawiam!

      Usuń
  6. Hejeczka,
    i rozdział siedemnasty...
    wspaniale, ta scena ze szczeniakiem super, haha Apacz bawił się z Bohunem bo chciał aby Sebastain go polubił, a Grześ co on tu robi, po co przyjechał... ale aż mnie ciarki przeszly "jak ci powiem to bedziesz musiał ze mną zostać"
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta sumienność w komentowani wciąż mnie zadziwia :D Grześ... Nawet ja go nie lubiała, pisząc jego dialogi xd Pozdrawiam!

      Usuń
  7. Hejeczka, hejka,
    osiemnasty... (bliżej końca niż początku ;))
    no cóż gdybym mogła być od początku na Twoich blogach to bym właśnie tak komentowała... już nie mogę się doczekać momentu kiedy zacznę czytać "rahzela", a może "klątwę krwi" jescze nie zdecydowałam, bo może na przemiennie...
    rozdział wspaniały, to pojawienie się Grzesia mi no nie pasuje, chciał się podobać więc za puścił brodę... ale na tych targach był z chłopakiem... poprosił kogoś o udawanie, czy byli naprawdę razem, a tamten teraz go kopnął i Grzesiek chce wrócić do tego co zna... cieszę się że chce sie rozwijać, zdobywać wykształcenie ale w tych planach Apacza nie uwzględnia.. i tu myślę, że to właśnie Apacz za nim pojechał... ryś och i taki wkurzony...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczka :)
      Radzę zacząć od Rahzela, bo "Klątwa krwi" jest zawieszona od baaardzo dawna. Nie wyrabiam czasowo. Szkoda, bo to zupełnie inne opowiadanie.
      Ostra rozkmina na temat rozdziału :D Jeszcze tylko dwa do końca...
      Pozdrawiam!

      Usuń
  8. Hejeczka,
    i rozdział dziewiętnasty już teraz... (już prawie na finiszu tego opowiadnia, a masz w planach inne opowiadanie z tymi bohaterami)
    cudownie, och Logan próbował postawić się rysiowi ;) dzielny ten nasz szczeniak...
    wszystkiego dobrego w Nowym Roku
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  9. Hejeczka,
    zakończenie dobre nawet powiem bardzo dobre, ale chciało by się coś więcej, to Apacz przybył ale ten nóż...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dzięki za komentarze i doczytanie do końca... No właśnie z tym "zakończeniem" zawsze jest największy problem. Anit tak, ani siak niedobrze :D Pozdrawiam!

      Usuń