środa, 29 kwietnia 2020

Trzy światy - CZĘŚĆ IV (Rozdziały 13-16)


Rozdział 13
Sebastian ziewnął, przesłaniając przy tym usta dłonią. Oczy same mu się zamykały. Czuł, że jeśli pozwoli powiekom całkiem opaść, to już ich nie zmusi do rozłączenia się. Zupełnie, jakby były jakimiś ekstra mocnymi magnesami ustawionymi przeciwnymi biegunami względem siebie. Swojej dziwnie ciężkiej głowie pozwolił opaść na ramię siedzącego obok Apacza. Nie miał pojęcia, ile czasu spędzili na tym silosie. Gadali, gadali i gadali. Sebastian powiedział mu nawet o swoich problemach z matką. To była jego największa tajemnica. Nigdy nie wyjawił jej nawet Grzesiowi, bo on by nie zrozumiał, w końcu pochodził z innego świata.

Spaw na silosie trochę uwierał go w dupę, trochę zrobiło mu się zimno, ale w sumie to było zajebiście. Pamiętał, że chciał zabrać Grzesia na pierwszą randkę do miejskiego schroniska, żeby w ramach wolontariatu wyprowadzić psy na spacer. Chłopak nie lubił jednak psów. Poszli do kina na jakiś film o super bohaterach na bazie komiksu. Tych natomiast nie lubił Sebastian, zawsze miały słabą fabułę i przesadzone efekty specjalne, ale się zgodził, bo mu zależało. Z perspektywy czasu tylko nie potrafił określić na czym.
– Szkoda, że nie znam się na gwiazdozbiorach – rzucił, zmuszając się do otwarcia oczu i spojrzenia na granatowe niebo. Noc była bezchmurna, więc świeciło tysiąc gwiazd. Bardzo, bardzo jasno.
– Ja też niezbyt – przyznał Apacz – ale mamy jeszcze tysiące nocy, żeby się doedukować.
Czyli lata? – pomyślał Sebastian. Co za pozytywne myślenie. Na ślepo sięgnął do dłoni Apacza, który ten trzymał zaciśnięte między udami. Chyba nie za bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Z jednej strony był bardzo pewny siebie, w końcu zaprosił go tutaj, a z drugiej nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować i które granice może przekroczyć. Sebastian postanowił mu pomóc. Wsunął dłoń między jego uda i splótł ich palce ze sobą. Czuł przyjemne podenerwowanie, mimo że zdążyli połączyć się już na inny sposób.
– Fajna robota w sumie – rzucił, uśmiechając się. – Tak sobie siedzieć całą noc i gapić się w niebo, podgryzając przy tym ciasto od babci.
– Nie bardzo. Na zlecenie i chujowa stawka, ale dzisiaj jest super – odparł Apacz, a Sebastian poczuł, jak zaciska mocniej palce na jego.
W tym momencie nocną ciszę przerwał odgłos uderzenia o siebie metalu. I jakiś wyraźnie męski krzyk. Bełkotliwych słów nie dało się zrozumieć.
– I jeszcze to – sapnął Apacz, poruszając ramieniem, na którym opierał głowę Sebastian, żeby go ocucić. – Mogliby już odpuścić.
– Kto taki? – spytał skołowany Czerniecki, gdy chłopak się podnosił. Sam zrobił to samo.
– Złomiarze. Poczekaj tutaj, dobra?
– A ty gdzie idziesz?
– No jak to? – spytał Apacz i uśmiechnął się szeroko, mrużąc przy tym zielone oczy. – Ja idę im wpierdolić.
– Aaa… No tak.
Sebastian nawet nie zdążył zdecydować, co tak właściwie chce zrobić: zatrzymać Apacza, czy iść z nim. Na pewno nie zamierzał go posłuchać. Jednak nim cokolwiek wyklarowało mu się w głowie, chłopak już stał na ziemi. Zszedł jedynie parę strzebli po drabince, a potem skoczył na nogi, z kilku metrów. Wylądował zgrabnie niczym kot i ruszył biegiem w stronę fabrycznych zabudowań.
– Hej! – zawołał za nim Sebastian, ale Apacz już zniknął mu z oczu. Naprawdę był w formie.
Czerniecki zebrał się w pośpiechu i z mniejszą gracją i lekkim lękiem, w końcu mało co widział, zaczął schodzić w dół ze szczytu silosu po metalowej drabince. Gdy już znalazł się na ziemi, pobiegł śladem Apacza. Spodziewał zobaczyć się go i złomiarzy za winklem podłużnego budynku fabrycznego, ale niczego tam nie zastał. Rozejrzał się zdezorientowany. Wszystkie okna były zabite dechami z wyjątkiem jednego. Deski zostały wyrwane i leżały na ziemi. To przez to okno musieli dostać się do środka i ukraść wyposażenie hali produkcyjnej.
– Jeb się, kutasie! – Rozbrzmiało nagle, a potem jeszcze parę przekleństw.
Odgłosy awantury naprowadziły go na właściwy kierunek. Obiegł budynek i wypadł prosto na oświetlony pojedynczą latarnią plac. Apacz, lekko zgarbiony, ale jednocześnie niebezpiecznie napięty stał naprzeciwko dwóch mężczyzn, zaskakująco młodych, ale już zniszczonych przez alkohol. Obaj byli chudzi, szczerbaci i zmizerniali. No i nawaleni. Na zardzewiałej taczce stojącej między nimi leżało trochę złomu, głównie fragmentów rur i blachy.
– Spieprzajcie albo będzie tak jak ostatnio – zagroził Apacz.
Sebastian szybko dostrzegł potężne limo pod okiem jednego z nocnych złodziei. Najwidoczniej nie uczyli się na błędach. Drugi z mężczyzn, dotąd lekko się chwiejący, wyciągnął zza pazuchy butelkę po jakimś sikaczu i trzymając za szyjkę, uderzył nią o ścianę.
– Nie będzie – odparł, wyciągając w stronę Apacza stworzone właśnie narzędzie walki, które z pewnością mogło poranić.
Czyli to jednak nie jest taka nudna praca – pomyślał Sebastian i spojrzał z obawą na rudego. Nie chciał, żeby ich pierwsza randka skończyła się na SORze.
Mężczyzna z rozbitą butelkę w dłoni rzucił się pierwszy w stronę Apacza z bojowym, rozpijaczonym okrzykiem. Chłopak uniknął ataku, a potem podstawił mu nogę. Gdy złodziej upadał, kopnął go jeszcze w dupę dla przyśpieszenia akcji. Mężczyzna zarył podbródkiem o betonową płytę. Chyba był już załatwiony. Wówczas ten drugi, dotąd niepalący się do walki, podniósł kawałek metalowej rury z taczki i zaatakował Apacza, który nie zdołał uniknąć tego ataku. Dostał w żebra, ale od razu odpowiedział sierpowym. Usłyszał ruch za sobą, więc się odwrócił, ale wtedy ostrze z rozbitej butelki rozorało mu policzek. Odsunął się i przycisnął do niego dłoń. Pomiędzy palców od razu zaczęła sączyć się krew. Także mężczyzna stanął jak wryty, najwyraźniej sam porażony tym, co właśnie zrobił. Butelkę wciąż trzymał w wyciągniętej dłoni, a krew z jej ścianek skapywała na chodnik.
Wszystko to wydarzyło się w zaledwie kilka sekund. Sebastianowi dłużej zajęło przetworzenie tego, co właśnie zobaczył. Ruszył w ich stronę, ale Apacz powstrzymał go gestem dłoni. Drugą, ubrudzoną krwią, wciąż przyciskał do policzka. Stał w bezruchu z pochyloną głową, zmierzwione włosy zakrywały mu oczy. Był wściekły, nie trzeba było widzieć jego twarzy, żeby to stwierdzić.
– Nie podchodź! – warknął innym niż zazwyczaj głosem. Dziwnie zachrypniętym. Był w tym rozkaz, ale i prośba. – Nie zbliżaj się. Kurwa!
Mężczyzna, który otrzymał sierpowy wciąż leżał na ziemi. Drugi wydawał się nie wiedzieć, co powinien teraz zrobić. Jego rozbiegane spojrzenie latało między Sebastianem, a Apaczem. Zupełnie niespodziewanie, szczególnie dla Czernieckiego, rzucił się w jego stronę, wciąż z tą cholerną resztką butelki w ręku. Krzyczał przy tym niczym małpa. Sebastian instynktownie zasłonił twarz ramieniem, zaciskając przy tym oczy. Tyle zdążył zrobić.
Resztki butelki z brzdękiem rozbiły się o ścianę, którą miał za plecami, zaledwie kilka centymetrów od jego ramienia. Zaraz potem uderzyła w to samo miejsce głowa mężczyzny, zostawiając na poszarzałym tynku czerwony ślad. Bezwładne ciało upadło na kolana, a potem po ścianie zsunęło się na chodnik. Sebastian opuścił ramię i spojrzał na mężczyznę skurczonego przy jego stopach. Był co najmniej nieprzytomny. Apacz stał kilka teraz w odległości kilku kroków.
– Zadzwonić po karetkę? – spytał Sebastian, nie mogąc przestać patrzeć na zakrwawioną twarz mężczyzny, który przed chwilą go zaatakował.
– Żebym poszedł na dołek? – prychnął Apacz.
Odwrócił się do Sebastiana tyłem, wciąż trzymał się za twarz. Jedną dłonią zasłaniał usta, przygryzał przy tym palec obrączkowy. Bardzo mocno.
Drugi ze złomiarzy zdążył zwlec się z chodnika i uciec, pozostawiając swój łup.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Sebastian. Spróbował do niego podejść, ale Apacz odgonił go gestem dłoni. Wciąż unikał spojrzenia mu w oczy.
– Idź po nasze rzeczy! – syknął.
– Ale…
– Już, kurwa!
– No, dobra – odparł Sebastian, nie widząc, jak się zachować. Może Apacz wstydził mu się w takim stanie, ale przecież nie miał powodu.
Zgodził się jednak i ruszył w stronę silosów. Zaczął biec, aby dotrzeć tam jak najszybciej. Wspiął się po drabince i w pośpiechu zebrał rzeczy Apacza, w tym jego koc i termos, do plecaka. Cały aż gotował się od emocji. Szybko wrócił na plac, ale Apacza już tam nie było, została tylko taczka ze złomem i budzący się, pojękujący złodziej. Zdezorientowany Sebastian rozejrzał się wokoło, aby upewnić się, że Apacz po prostu gdzieś tu nie leży nieprzytomny. Nie zauważył go jednak. Pobiegł więc w stronę bramy wyjazdowej z terenu fabryki. Wypadł na ulicę i dostrzegł Apacza idącego skrajem drogi. Zdołał odejść już daleko, zbliżał się do wiaty autobusowej. Musiał ruszyć zaraz po tym, jak Sebastian zniknął mu z pola widzenia.
Nie chwiał się. Szedł prosto, szybkim, marszowym krokiem. Wydawał się nabuzowany. Sebastian ruszył biegiem jego śladem. Po chwili go dopadł i zrównał się z nim.
– Hej, co jest? – spytał na wpół zaniepokojony, a na wpół już zirytowany. – Na pewno nic ci nie…
Nie dokończył, bo Apacz przykucnął i chwycił się za głowę. Sebastian chciał zbliżyć się do niego, ale został gwałtownie odepchnięty, aż się przy tym zachwiał i nieomal nie wywrócił.
– Co się dzieje?! – rzucił histerycznie.
Patrzył z przerażeniem na Apacza, który mierzwił swoje włosy, ciągnąć za nie mocno i na pewno boleśnie. Całe jego ciało było napięte, a mięśnie aż dgrały. Do tego oddychał głośno przez nos, sapał niczym zwierze. Jego klatka piersiowa falowała. Twarz wciąż skrywał w dłoniach pobrudzonych krwią. Jego place były szeroko rozczapierzone, a paznokcie wbijały się w skórę. W oczach Sebastiana wydawał się wręcz rosnąć.
– Hej – spróbował jeszcze raz, wyciągając rękę ku niemu.
Zupełnie skołowany nie zwrócił uwagi na zatrzymujący się przy przystanku po drugiej stronie ulicy nocny autobus. Nagle Apacz poderwał się i nawet nie patrząc, czy nie jedzie żaden samochód, przebiegł przez jezdnię i wskoczył do niego. Ułamek sekundy później automatyczne drzwi się zatrzasnęły, autobus ruszył, uraczając stojącego jak wmurowany w ziemię posąg Sebastiana chmurą ciemnego, duszącego dymu z rury wydechowej. Zaraz zniknął za zakrętem.
– Co, do cholery? – spytał sam siebie chłopak. Stał teraz sam na żwirowanym poboczu drogi, w środku nocy, na zupełnym pustkowiu. Z plecakiem Apacza przewieszonym przez ramię.
***
Na autobus jadący w przeciwną stronę, czyli do miasta, musiał czekać jakieś czterdzieści minut. Stojąc tak jak słup koło słupa z rozkładem jazdy, próbował sobie jakoś ułożyć w głowie to, co miało dzisiaj miejsce. Nijak mu to nie wyszło. No i martwił się o Apacza, był przecież ranny. Krwawił, do jasnej cholery! I musiał doznać czegoś na kształt szoku, inaczej nie dało wytłumaczyć się jego zachowania w jakiś logiczny sposób. Sebastian zadzwoniłby do niego, gdyby tylko miał jego numer. Znowu zapomniał o niego poprosić, czy raczej, nie było na to szansy.
Gdy dowlekł się na swoje osiedle, słońce nieśmiało zaczęło wychodzić zza horyzontu. Nim wszedł do budynku, odwrócił się jeszcze i spojrzał w górę, osłaniając dłonią oczy. Napis wciąż tam był.
„Monter to pedał”.
W domu wszyscy spali. Powitał go jedynie Bohun. Sebastian chwycił go za pysk, aby nie szczeknął i nie obudził rodziców. Nie miał siły się wykapać, więc jedynie umył twarz i zęby, rozebrał się do rosołu, rzucając przy tym ubrania na podłogę swojego małego pokoiku. Położył się na swoim niebieskim tapczanie i szybko zasnął, chociaż spodziewał się, że sen nie będzie chciał łatwo nadejść. Plecak z rzeczami Apacza rzucił koło komody. Bohun obwąchał go, tyrpiąc niepewnie nosem. Fuknął, jakby mu się coś nie spodobało i wskoczył na tapczan, aby ułożyć się obok swojego pana.
Rano nadeszło zbyt szybko. Sebastian obudził się o ósmej z niewiadomego dla siebie powodu w pierwszym momencie. Gdy dotknął dłonią policzka, wszystko stało się jasne. Lepił się od śliny.
– Bohun – jęknął słabym głosem.
Czuł, ze już nie zaśnie, więc zwlekł się z łóżka, naciągnął jakieś gacie na tyłek i poczłapał do kuchni. Zastał tam matkę pijącą poranną kawę nad krzyżówką. Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się, chyba szczerze rozbawiona tym, jak marnie się prezentował.
– Pohulało się, co? – spytała.
– Zajebiście – odparł zgryźliwie.
Miał zamiar zrobić sobie mocną kawę i zapełnić czymś dający o sobie znać żołądek, ale jego rodzicielka miała inne plany.
– Weź coś wciągnij na siebie i skocz na siku z Bohunem, bo już się kręci pod drzwiami.
– A ty nie możesz? – jęknął, ale jednak zawrócił do swojego pokoju, aby coś na siebie ubrać.
Nie miał dziś humoru, aby słuchać po raz kolejny o dwunastogodzinnym porodzie. Tak, czy siak, skończyłoby się tak samo. Ubrał więc Bohunowi obrożę i wyszedł z nim na spacer, krótką rundkę wokół kontenerów na śmieci. Standardowe „trzy siki i do domu”.
Nie było standardowo. Widok porozrywanych worków na śmieci i rozrzuconych na ulicy i trawniku śmieci go nie zaskoczył. Dziki już od kilku miesięcy uznawały osiedlowe kontenery za swoją stołówkę. Inaczej natomiast sprawa miała się z tym, co leżało kilka metrów dalej. Bohun nagle zaczął się szarpać na smyczy, wyrywając do czegoś w trawie. Sebastian nieomal puścił smycz. Udało mu się jednak utrzymać psa.
Przedarł się przez dawno niekoszoną trawę z Bohunem przy nodze. To nie był cieny worek na śmieci, jak podejrzewał, a truchło dzika. Zwierze leżało na boku, jego ciało nosiło ślady walki, było zakrwawione. Musiało zaatakować go coś o długich pazurach. Coś dużego.
– Wilk? – spytał na głos. – Tutaj?
Nie dawał temu wiary. Przecież to było miasto, a pobliski las nie należał do najgęstszych. Skąd miałby przyjść? Koło truchła zaczynały gromadzić się już muchy. Było nienaruszone. Jakieś stworzenie zabiło dzika, ale się nim nie posiliło. Dziwne, jakby tylko chciało się na nim wyżyć.
– Opłakujesz współbratymca?
To był Monter. Zaskoczył go. Zaszedł Sebastiana od tyłu. Bohun zbyt zaabsorbowany martwym dzikiem także nie zwrócił na niego uwagi. Nie uznawał go też za zagrożenie, w końcu go znał. Sebastian nie podzielał jego zdania. Spojrzał na montera z dystansem. Brunet był pijany, chyba dawno nie zmieniał ciuchów. I był wściekły. Najrozsądniej byłoby się wycofać, ale duma wygrała.
– Świnie to bardzo inteligentne zwierzęta. Jeśli chciałeś obrazić mnie tym porównaniem, to ci nie wyszło – parsknął. – A do czego powinienem porównać ciebie? Pasuje mi glista. Co powiesz?

Rozdział 14
Apacz uniósł się ciężko na twardym łóżku do siadu. Położył stopy na zimnej podłodze. Zacisnął dłonie na twarzy, a łokcie oparł o kolana. Nieznośnym bólem rwały go wszystkie mięśnie, szczególnie te na plecach i w kończynach. I jeszcze to tępe pulsowanie w głowie, przez które jego sen składał się jedynie z krótkich, wyszarpanych momentów ulgi. Chociaż oczy wciąż miał zamknięte, poranne słońce wkradające się przez okno raziło go niemiłosiernie. Zmusił się jednak do uniesienia powiek, mimo że jego gałki oczne chciały zapaść się do środka czaszki, pod którą czuł nieprzyjemne pulsowanie.
Zaraz w progu pokoju pojawiła się jego babcia. Skrzypienie łóżka musiało powiadomić ją o powróceniu wnuka do świata mniej więcej żywych. Jej długie, rude włosy poprzetykane srebrnymi pasmami wciąż były jeszcze rozpuszczone. Przez skórzany pasek zaciskający fałdy jej luźnej sukienki miała przeciągniętą lnianą ścierkę, w którą teraz wycierała ubrudzone mąką dłonie.
– Trochę przesadziłeś, co, kochaniutki? – rzuciła, patrząc na gramolącego się z łóżka wnuka.
– Nie mogłem tego przewidzieć. Nie sądziłem, że będą tacy głupi. Powinni wyciągnąć wnioski z poprzedniej lekcji i dać sobie spokój.
Kobieta zaśmiała się lekko. Je usta okolone zmarszczkami wygięły się pobłażającym uśmiechu.
– Nie jesteś już dzieckiem. Ja wiem, że to piękny chłopiec, ale nie powinieneś zabierać go tam ze sobą, szczególnie w nocy. Natury nie powstrzymasz. Chyba nie muszę ci mówić, że to niepokonana siła?
Apacz nic nie odpowiedział, bo nie wiedział co. Babcia miała stuprocentową rację. Natura to niezwyciężona siła. Wstał i przeszedł do kuchni, gdzie na stole czekała na niego szklanka z kefirem. Właśnie tego było mu teraz trzeba. Później dostał ziołową herbatę i kiełbaski. Jego żołądek nic nie robił sobie z takich mieszanek. Babcia zaś wróciła do robienia domowego makaronu.
– Może powinieneś wrócić na jakiś czas do domu, do ojca – zaproponowała, gdy skończyła kroić ciasto na paski.
Apacz podniósł na nią wzrok, którym dotąd prześlizgiwał się po licznych, dopiero zasklepiających się zadrapaniach na jego dłoniach i ramionach.
– Nie zostawię cię samej – odparł.
– Poradzę sobie. Chyba nawet lepiej niż ty. Przyda ci się powrót do naturalnego środowiska. Ja cię sama nie ujarzmię. Już jestem na to za stara. Niedołężna ze mnie babinka.
Apacz nic nie odpowiedział. Dopił jedynie herbatę i wstał od stołu. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, co teraz zrobić. Wyszedł z domu tak, jak stał, jedynie z bokserkach.
– Idę się przejść po naturalnym środowisku – rzucił jeszcze w drzwiach.
Jego babcia aż uniosła brwi, słysząc te słowa. Sarkazm nie był czymś typowym dla jej wnuka. Musiał być bardzo sfrustrowany.
Apacz odetchnął głęboko. Powietrza tutaj wciąż nie można było nazwać świeżym, ale i tak było o niebo lepsze od tego w mieście. Tęsknił za prawdziwym, dzikim lasem. Za wolnością i brakiem ograniczeń, ale jego wzrok mimowolnie wędrował ponad koronami drzew, na majaczące w oddali szczyty wieżowców z wielkiej płyty. Pragnął też czegoś zupełnie innej natury.
***
Nie była to najlepsza chwila na myślenie o głupotach, ale w jego głowie i tak pojawiła się myśl, że przecież podczas spotkania z Aśką i Grzesiem ironizował, iż poradzi sobie, jak ktoś zaatakuje go przy śmietniku. Cóż, teraz, gdy stał kilka kroków do kontenerów, nie był już tego taki pewien.
Spojrzał w dół, na swojego buta ubrudzonego krwią z truchła dzika, a potem na jeżącego się i warczącego Bohuna, który stał przy jego drugiej nodze. Wreszcie jego wzrok padł ponownie na Montera, pijanego i wściekłego. W oddali, wysoko ponad jego głową, dojrzał także napis zrobiony sprejem na ścianie wieżowca. Westchnął.
Może i był mocny w gębie, ale nie mógł tego samego powiedzieć o walce. W sumie, nie wiedział, jaki był, bo nie miał zbyt wielu okazji na przetestowanie swoich umiejętności i możliwości. Monter był jednak pijany, chwiał się nawet, gdy stał. Cały czas coś tam nakurwiał, ale Sebastian nawet nie starał się wyłapać czegoś sensownego spośród tego bełkotu. Jeśli Monter chciał od niego skruchy, to przyjdzie mu grubo się rozczarować.
– Wiesz, bo mi herbatka wystygnie – rzucił Sebastian. – Mogę se już iść, czy długo będziesz jeszcze się tak kiwać?
Już nic więcej nie powiedział na głos, rzucił jedynie w myślach do siebie „Idiota”, bo głos po prostu uwiązł mu w gardle, gdy w dłoni Montera zabłysnęło ostrze noża.
– Zapamiętasz to, pedale!
Tu Monter się nie mylił. Sebastian zapamiętał te chwilę do końca życia. I nigdy sobie jej nie wybaczył. Tego, że go podjudzał jak jakiś głupi szczeniak, i tego, że tak słabo trzymał smycz. Zdążył krzyknąć jedynie rozpaczliwe, urwane „Nie!”, nim ostrze zagłębiło się w podgardlu Bohuna, który rzucił się na Montera, kiedy teń chciał zaatakować jego pana. Ruda sierść zabarwiła się purpurą, a ciemne, dotąd zawsze pełne życia ślepia zaszły mgłą. Jeszcze jedno żałosne skomlenie i bezwładne ciało Bohuna opadło na ręce Sebastiana, który zdążył uklęknąć na trawie.
– Hej! No, hej! Bohun?!
Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Czy wyciągnąć utkwione w gardle ostrze, czy je zostawić? Gdzie iść, czy gdzie zadzwonić. Nic nie wiedział. W głowie miał jedną wielką pustkę. Zapomniał nawet o tym, że monter wciąż nad nim stał.
– Nie, to przecież bezsensu – parsknął, czując zbierające się w oczach łzy. Bohun już nie żył, a on podświadomie doskonale o tym wiedział, nie czuł przecież jego oddechu ani poruszającej się klatki piersiowej, po prostu nie chciał w to uwierzyć.
Monter nagle jakby otrzeźwiał i chyba sam przerażony tym, co właśnie zrobił, zaczął się oddalać, czy bardziej, pośpiesznie uciekać. Przebiegł przez ulicę, niemal wpadając pod koła samochodu i dalej przez trawnik, by po chwili zniknąć za rzędem drzew.
– Zajebię cię, zobaczysz – rzucił w otaczającą go pustkę Sebastian, na tyle słabo, że jego słowa nie mogły dosięgnąć Montera, teraz jednak nie miał siły na nic więcej.
Zadzwonił do matki, która jeszcze niczego nieświadoma pewnie rzeczywiście robiła dla syna poranną herbatę, bo nikt inny nie przyszedł mu na myśl. Ktoś, komu mógłby zaufać i u kogo mógłby znaleźć wsparcie.
***
– Możemy zawieźć go do weterynarza, aby go skremowano albo zakopać w lesie. W piwnicy powinna być łopata.
– To nielegalne – zauważył Sebastian, tępo wgapiający się od kilku minut na kanapki zrobione dla niego przez matkę. Chciało mu się jednak rzygać, a nie jeść.
– To nic.
– Nie będę go niósł do lasu, nie będę kopać dziury, nie będę go do niej wsadzać, a potem jej zakopywać, żeby później go coś odkopało i zeżarło!
Matka Sebastiana spojrzała na niego groźnie, ale nie skomentowała tego wybuchu w żaden sposób, choć leżało to w jej naturze. Jedynie strzepała popiół z papierosa do szklanej popielniczki.
– Zaraz więc zadzwonię – zdecydowała. – Ty zaś powinieneś zadzwonić na policję. Cholera, Sebastian, to mogłeś być ty. To już jest poważne, bardzo, bardzo poważne.
– I co im powiem? – parsknął jej syn. – Przecież to tylko kłótnia dwóch pedałów. Kto to weźmie na poważnie? I to by się zaraz rozeszło po całym osiedlu.
– Nie mów tak o sobie – skarciła go kobieta. – No to, co chcesz zrobić? Nie można tego tak zostawić.
– Nie wiem, kurwa! – syknął i gwałtownie uniósł się z krzesła. Nie miał teraz siły myśleć i nie chciał więcej tego słuchać. Zaczął chodzić po salonie. – Bo nie wiem, o co w tym chodzi i dlaczego akurat mnie to spotyka! Ja tylko chciałem spędzić te wakacje jak każde. Popracować u wujka, pokuć na sesję i może spotkać jakiegoś fajnego gościa, który nie czesałby dwa razy dziennie brody szczotką z włosiem z dzika. Nie chciałem tego wszystkiego!
– Połóż się teraz najlepiej. I przemyśl to, nie będę cię zmuszać, ale myślę, że powinieneś to zgłosić. Albo… możesz iść ze mną… Wiesz, do schroniska. Na pewno będzie tam jakiś…
Teraz to Sebastian rzucił w jej kierunku groźne spojrzenie.
– Jakby to mógłby być każdy – rzucił cicho i przełknął głośno ślinę.
Czekał, aż w końcu wyjdzie z domu, aby załatwić wszystko u weterynarza, a on nie będzie już musiał przed nią udawać. Pewnie nie musiał, ale miał swoją dumę. Po prostu chciało mu się ryczeć.
***
Apacz uśmiechnął się, gdy starcie o resztki z czyjegoś obiadu, które wypadły z przeładowanego kontenera na śmieci, wygrał szylkretowy kot. Nienawidził psów, a one nienawidziły jego. Takie było prawo natury. Wystarczyło jedno uderzenie uzbrojoną w pazury łapą w nos, a kundel z podkulonym ogonem czmychnął, gdzie raki zimują, gdziekolwiek miałoby to nie być.
– Czyli właściwie gdzie? – zastanowił się na głos.
Nie przyszedł jednak na osiedlę, aby zgłębiać tajemnice śmietnikowego życia bezdomnych psów i kotów, ani żeby zastanawiać się nad genezą przysłów. Ani też po to, aby podziwiać w świetle porannego słońca swojego zeszło nocnego dzieła, więc na truchło dzika jedynie rzucił wzrokiem. Przyszedł tu po to, oczywiście, aby udobruchać Doktorowego. Wczoraj nie miał innego wyjścia i musiał tak postąpić, póki mógł jeszcze w miarę trzeźwo myśleć. Inaczej mogłoby skończyć się bardzo źle. Wiedział, że coraz trudniej będzie mu to powstrzymywać i babcia miała rację, sugerując mu, żeby wrócił do ojca, ale nie zamierzał jej posłuchać. Nie teraz, kiedy wreszcie znalazł tu coś, na czym mu zależało. Wreszcie przestał się nudzić.
Nie udał się jednak, jak zamierzał, do bloku Sebastiana, bo zatrzymał go widok jego matki wychodzącej z klatki w towarzystwie jakiegoś obcego mu mężczyzny. Pewnie sąsiada. Nieśli razem duży, czarny worek, w którym znajdował się jeden, obły kształt. Musiało być to ciało, tak mówiły mu jego zmysły. Czuł śmierć i krew.
– Bohun.
Poczekał, aż matka Sebastiana z obcym człowiekiem się oddalą, dopiero wtedy przeszedł przez ulicę. W drzwiach klatki schodowej spotkała go przykra niespodzianka w postaci domofonu i elektronicznego zamka. Nie stanowiły one jednak dla niego większej przeszkody. W dwóch susach wspiął się po rynnie na daszek dobudówki i przez otwarte okno dostał się na półpiętro. Wspiął się jeszcze kilka pięter w górę i już stał przed właściwymi drzwiami. Nie pukał, a po prostu nacisnął klamkę, która ustąpiła. Drzwi były niezakluczone. Bardzo nieodpowiedzialne, przecież przez to do domu od tak mógł wejść jakiś świr, czy inny szajbus. I wcale nie miał na myśli samego siebie.
W środku zastał ciszę i pustkę. Wiedział jednak, że Doktorowy jest za ścianą. Przeszedł przez wąski przedpokój ze ścianami wyłożonymi boazerią i stanął w progu pokoju, w którym pod oknem ustawiona była niebieska wersalka. Sebastian leżał bez ruchu w swoim małym, klaustrofobicznym pokoiku. Apaczowi od razu zrobiło się duszniej, na myśl, że musiałby tu spędzić większość życia. Doktorowy leżał na plecach, z dłońmi złożonymi na brzuchu, prawie jakby był w trumnie. Oczy miał zamknięte, a w uszach słuchawki podpięte do telefonu, który leżał mu na klatce piersiowej.
Wystarczyła mu jedynie cicha, zniekształcona melodia, żeby rozpoznać piosenkę. Doktorowy miał dobry gust, to było „51” TSA. Apaczowi cisnęło się na usta, że „To przecież był tylko pies”, ale nie był aż tak głupi, żeby powiedzieć to na głos.
‒ Nie zostawiajcie drzwi otwartych, to niebezpieczne – rzucił za to głośno.
– Ja pieprzę! – Do Sebastiana dotarły słowa Apacza, mimo że miał słuchawki w uszach. Zerwał się do siadu i zaskoczony spojrzał na stojącego w progu jego pokoju niskiego chłopaka. Poczuł ulgę na jego widok, ale zaraz później złość. – Co ty tu robisz?! I przede wszystkim, dlaczego wlazłeś bez pozwolenia do mojego mieszkania, szajbusie?
– Było otwarte – odparł Apacz tonem, jakby to miało wszystko wyjaśniać.
Sebastian zagapił się na niego na chwilę, zupełnie zbity z tropu. Nie pojmował tego człowieka. Po chwili opadł jednak na poduszkę, zupełnie zrezygnowany.
– Po prostu idź sobie – rzucił, przymykając oczy. – Idź sobie i nigdy nie wracaj, kolejny świrze do kolekcji. Nie chcę już żadnego z was nigdy więcej widzieć. Ciebie także.
– Przepraszam za to, co było wczoraj, ale musiałem tak zrobić. Inaczej byłoby znacznie gorzej. Trochę za długo tu siedzę, daleko od domu. Nie pasuje mi tutejszy klimat.
– To ja już ci doradziłem – parsknął Sebastian, zerkając jednak na niego spod dłoni, którą zasłonił zaczerwienione oczy.
Apacz miał ochotę do niego podejść, objąć i jakoś pocieszyć, widząc go w takim stanie, ale nie ruszył się z miejsca. Instynkt tak działał, że nie dawał jasnych instrukcji.
– Chcesz, to pomszczę Bohuna. Widziałem twoją mamę, jak wychodziła z klatki – wyprzedził pytanie.
– I co? Wypatroszysz pekińczyka laski Montera? – zakpił Sebastian, ale w głowie pojawiła mu się inny myśl.
Doskonale wiedział, co Apacz miał na myśli i że był naprawdę zdolny to zrobić, w przeciwieństwie do niego. Najwyraźniej nie miało dla niego też znaczenia to, że miałby to być jego przyjaciel. To było bardzo kuszące i trudno było się jednak temu oprzeć.
Westchnął sfrustrowany, gdy Apacz dalej stał w progu bez ruchu. On naprawdę nie ogarniał pewnych rzeczy, zupełnie jakby wychował się w jakiejś dziczy.
– No nie stój tam jak idiota i chodź mnie pociesz.
– Ale mówiłeś…
– No kurwa!
Apaczowi nie trzeba było więcej powtarzać. Materac wersalki zaraz mocniej się ugiął, a sprężyny zaskrzypiały. Jak zwykle pachniał ziołami. Jego zielone oczy błyszczały, a oddech był głęboki, równomierny i głośny. Trochę przyśpieszony, mimo że nawet jeszcze się nie dotknęli. Sebastian przymknął oczy, dając mu pozwolenie. To było bardzo głupie, co teraz robił. Przeczył sam sobie, ale potrzebował pocieszenia i oparcia, a Apacz był silny. To przyciągało. W takich momentach szczególnie.
Oparł się na łokciach, pozwalając, by nad nim zawisnął. Najpierw poczuł na policzkach i szyi drażniące go przyjemnie włosy, a potem ciepły oddech. Otworzył oczy zaskoczony, gdy Apacz złożył pocałunek na jego grdyce, a potem przejechał językiem po jego szyi. Doznanie było wręcz paraliżujące, Sebastian czuł wyjątkowo szorstką fakturę jego języka na skórze, a może tylko tak mu podpowiadała wyobraźnia. Chciał się unieść, ale nie mógł, bo Apacz chwycił go za nadgarstki i przycisnął do materaca. Siadł też na nim okrakiem.
– Leż.
– Dobrze, ale puść.
Nie był aż tak nie oswojoną bestią, bo grzecznie posłuchał. Sebastian wykorzystał wolne dłonie, aby zapleść je na jego karku. Dawał skubać się po uchu i całować po powiekach.
– Naprawdę chcesz mnie pocieszyć, co? – zauważył rozbawiony.
Nakręcił na palec pasmo rudych włosów chłopaka i przyciągnął go za nie bliżej do siebie. Przesunął się trochę w bok, aby Apacz mógł położyć się obok niego. Wersalka była wąska, więc stykali się nosami.
– Tak.
– Hm. Opowiedz mi coś. Może być bajka.
– To opowiem ci o moim domu.
Rozdział 15
Apacz bez czekania na pozwolenie, czy chociażby aprobujące spojrzenie, wcisnął się koło Sebastiana na niebieskiej wersalce. Podłożył swoje przedramię pod kark chłopaka, a łydką oplótł jego nogi. Jego włosy drażniły nos Sebastiana i zahaczały o rzęsy. Nie odsunął się jednak, bo Apacz ładnie pachniał. Sosną, ale nie taką jak zawieszki do samochodów albo świąteczne świeczki z Ikei, ale taką z lasu – z igłami, szyszkami i żywicą wypływającą ze zranionych miejsc.
– Więc… – zaczął Apacz, a jego głos tuż przy uchu wydał się Sebastianowi bardzo głęboki. – Mój ojciec jest hodowcą owiec.
– Jezu, co? – odwrócił twarz w jego stronę, zdmuchując z niej pojedyncze, rude włosy, które przypominały mu pajęczynę. Prawie nic nie ważyły, a nie pozwalały skupić się na czymkolwiek innym. – Owce? Takie kudłate, milusie? I co robią „bee bee”?
Spodziewał się wszystkiego, z Tarzanem z polskich lasów na czele, nie hodowcy owiec.
– Póki cię nie ugryzie, to może jest milusia. Na ekologiczne mleko i sery. Bardzo popularne teraz, chociaż ja nie przepadam. Śmierdzi.
Apacz przymrużył oczy w uśmiechu. Niemal stykali się nosami, a przez to na drobna przestrzeń między nimi wydawała się niezmiernie trudna do pokonania. Sebastian dopiero teraz spostrzegł, że jego zielone tęczówki były nakrapiane.
– Macie psy? – zainteresował się. – Owczarki?
– Nie, ale mam czterech braci. Wystarczy do pilnowania owiec i odstraszania wilków.
– Aż czterech?
– No, ale żaden nie jest taki super jak ja.
Sebastian zrobił minę, jakby nie był do tego przekonany.
– I co tam robicie? – spytał. – Bo to gdzieś w górach, pewnie?
– W Beskidach. Tam jest inaczej niż tutaj. Jest inne powietrze, lżejsze, lepiej wypełniające płuca i inny czas.
– Czas?
– Zawsze wstaję ze światem słońca, nieważne o której wschodzi. Schodzę z gór do wsi. Kupuję mleko, bo nie lubię tego owczego, gazetę ojcu i to, o co poprosi mnie mama. Oddaję butelki, które zebrałem po drodze, do skupu. Płacę rachunki na poczcie. Wracam do domu, by zjeść śniadanie z rodzicami i braćmi. Później wyprowadzamy owce na łąki. Jeśli zauważą wilka w zaroślach, beczą tak głośno, że nie można zebrać myśli. Niekiedy jagnięta nie nadążają za stadem i trzeba je nieść na ramionach. Żują mi wtedy włosy, jakby były trawą. Wracamy przed zmrokiem, każdy głodny i przesiąknięty smrodem owiec. Idziemy z braćmi w las, zapalić ognisko i wykapać się w strumieniu. Woda jest nim lodowata nawet w środku lata i przeźroczysta jak kryształ. Baranina, nawet marynowana przez cały dzień też śmierdzi, ale już ci nie zależy, gdy nie jadłeś od rana nic oprócz tego, co ze sobą zabrałeś. A potem ci, którzy złapali wianek, idą do miasta, żeby wspiąć się po rynnie, jak ja teraz.
Inny świat, pomyślał Sebastian, trochę nie dowierzając w to, że ktoś mógłby tak żyć w dwudziestym pierwszym wieku. Tak powoli. Bez tego gonienia za niewiadomo czym. Kolejnymi dyplomami i pieczątkami, żeby tylko poczuć się bardziej wartościowym w oczach innych.
– Jakimi wiankami?
– Tymi, które wyłowili.
Apacz przesunął dłonią po obnażonym ramieniu Sebastiana, przez co jego skóra pokryła się gęsią skórką, aby chwycił go za włosy nad uchem.
– Raz w roku, w lecie, gdy noc jest najkrótsza, przychodzą do nas dziewczyny ze wsi. To taka tradycja. Przychodzą, a ich wzrok wręcz płonie – wymruczał. – Każda jest teraz jak wilk, aż moi bracia się lękają. Każda chce w tym roku złapać któregoś z nas. Rozpalamy ognisko, większe niż zwykle, wrzucamy do niego zioła, a dziewczyny plotą wianki, jak im pokaże babcia. Idą w górę strumienia i puszczają je z nurtem. My czekamy w dole, by je wyłowić, a potem odnaleźć właścicielkę, aby dowiedzieć się po której rynnie trzeba się w nocy wspinać.
– Ładnie ujęte to „wspinać się po rynnie”. – Uśmiechnął się Sebastian. – Złowiłeś kiedyś jakiś wianek? – spytał, sięgając do dłoni, którą Apacz mierzwił jego włosy.
– Nigdy nie miałem do tego szczęścia. Chyba nie to mi było przeznaczone – odparł chłopak, uśmiechając się szerzej i pokazując zęby. – Wiesz, myślę, żeby ci się tam spodobało.
– Może.
Przekręcił się, aby sięgnąć ręką do parapetu. Urwał malutki liść Fikusa Benjamina i wcisnął go Apaczowi do dłoni.
– Masz, mój wianek.
Miał zostać pocieszony, a po opowieści Apacza zrobiło mu się jeszcze smutniej i duszniej, w tym mieszkaniu ze ścianami obklejonymi boazerią.
– Pociesz mnie – nakazał.
Pocieszyć? Jak miał go pocieszyć? Wiedział tylko, że to należy robić wolniej. Nie myśleć o swoich potrzebach. Sprawić, by płuca oddychały głębiej, powiek opadły, a spięte mięśnie na twarzy wreszcie puściły, by zniknął ten grymas pełen bólu. Przypomniał sobie film, który oglądali jakiś czas temu u Montera. Usiadł na łóżku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął malutką, szklaną buteleczkę.
– Co to? – zdziwił się Sebastian. – Aromat do ciasta? Będziesz mnie piekł, czy co?
– Nie, babcia w takich sprzedaje babką z osiedla swoją miksturę, takim po czterdziestce. Kolejkami przed naszą chatą się ustawiają, bo podobno bardzo dobrze działa.
– Na co działa?
– Na chłopy – odparł prosto Apacz. Odłożył na chwilę buteleczkę wypełnioną różowawym płynem i ściągnął przez głowę podkoszulek. – Żeby tacy spięci nie chodzili. Nie cali, znaczy się. Żeby się rozluźnili, ale nie wszędzie.
Sebastian zrobił wielkie oczy. Teraz już wiedział, dlaczego nagle sąsiadka, której zawsze przeszkadzało szczekanie Bohuna i gdy tylko spotkali się na korytarzu, nie omieszkała tego niezadowolenia wyrazić, ostatnio w ogóle się nie czepiała. I jakaś taka uśmiechnięta chodziła. Jak gazela po schodach latała.
– Afrodyzjak? – spytał nieprzekonany.
– Ziołowy, sama natura.
Apacz się przysunął i położył dłoń Sebastiana na swoim brzuchu. Pogłaskał się nią parę razy, dając mu poznać fakturę swojego ciała. „Jest wyrobiony” – pomyślał blondyn, czując twarde mięśnie pod opuszkami placów. Pagórki i doliny. Apacz był naprawdę harmonijnie zbudowany. Pewnie za ganianie cały dzień za tymi owcami.
– Przybliż się jeszcze – poprosił. – I ściągnij też dół.
Po chwili spodnie i bielizna dołączyły do leżącego na podłodze podkoszulka. Apacz sięgnął po buteleczkę i wylał jej zawartość na swoją klatkę piersiową. Lepka, gęsta ciesz zaczęła spływać powoli aż do pępka, a Sebastian śledził ją rozognionym wzrokiem. Apacz zebrał jej trochę na dłoń i wtarł mocno pachnącą leśnymi ziołami miksturę w klatkę piersiową Sebastiana, wkradając się pod jego podkoszulek.
– Musisz wdychać, żeby zadziałało – powiedział – albo musisz zlizać.
Sebastian przymknął oczy, wciskając mocniej głowę w poduszkę.
– Pewnie przez to, że jest dzisiaj ze czterdzieści stopni i tak szybko paruje, bo ja już się zaczynam czuć jak pijany.
Apacz uśmiechnął się zadowolony z efektu. Ułożył się zmów koło Sebastiana teraz już całkowicie nagi, jak go matka natura stworzyła.
– Biegasz tak czasem po lesie? – parsknął Sebastian.
– Tylko w zimie, dla zahartowania i bo wtedy kleszczy nie ma – zachichotał. – Bo jak się tak nago lata, to cię może ugryźć tam, gdzie trudno dosięgnąć.
Sebastian ścisnął nasadę swojego nosa, śmiejąc się z tego idioty.
– Byś poprosił, to ja bym ci pomógł – odparł.
– To następnym razem, jak do nas przyjdziesz . A teraz zamknij oczy, wędruj tą ręką, gdzie tylko chcesz. Ja teraz cały dla ciebie. A ja ci wiersz powiem.
– Wiersz? – zdziwił się Sebastian, ale powiek już nie uniósł.
To było dziwne uczucie, tak leżeć obok kogoś nagiego, gdy samym było się w pełni ubranym. Nawet bardziej sprośne, niż gdyby obaj byli nadzy. Jakby to on był tu panem. Jakby miał kontrolę nad drugim ciałem. Apacz nastawiał mu się pod rękę jak pies. Obaj byli nadzwyczaj gorący i obaj się pocili, jego skóra naraz zrobiła się niemal lepka, ale obaj też zaczęli pachnieć jeszcze mocniej lasem. Sebastian wcisnął twarz w zagłębienie jego ramienia i zaraz poczuł na głowie stanowczą, ale delikatną dłoń. Sam wędrował palcami po boku Apacza. Czuł dziwną ekscytację, zaraz pod skórą, ale nie towarzyszyła temu potrzeba jej uwolnienia. Zacisnął mocniej powieka, a oczy po chwili wreszcie przestały go piec.
Uśmiechnął się jedynie, chociaż w innej sytuacji nie mógłby pohamować śmiechu, gdy Apacz tuż przy jego uchu zaczął deklamować „Pieśń nad pieśniami”:

Zaklinam was, córki jerozolimskie,
na gazele i na łanie pól:
nie budźcie ze snu, nie rozbudzajcie ukochanej,
póki nie zechce sama
Skojarzenie mogło być tylko jedno. Pamiętał przecież każdą scenę z „Kiler-ów 2-óch”*. Więc on był teraz komisarzem Rybą. Nie miał fajki wodnej, ale tego akurat nie potrzebował. Miał za to gołego Apacza, dającego się głaskać po całym ciele niczym wielki owczarek podhalański, miał jakiś specyfik od jego babci, baby jagi, przez który nie mógł zebrać myśli, tylko zatapiał się w błogiej nicości. Słyszał jedynie cichy głos Apacza, który szeptał mu do ucha kolejne wersy.
Zasnął, a gdy się obudził, było już dawno po zmierzchu. W pokoju był sam. Spał tak głęboko, że aż poślinił poduszkę. Trwało to chwilę, nim jego umysł stał się na tyle jasny, by mógł sobie przypomnieć, gdzie położył okulary. Były na parapecie.
Oczywiście w pokoju znajdował się tylko on. Dobrze wiedział, po kogo udał się Apacz i bardzo tego nie chciał. Nie żałował Montera, w żadnym wypadku, ale gdy zdołał już trochę trzeźwiej podejść do sytuacji, doszedł do wniosku, że taki zwykły wpierdol, czy to od niego, czy kogoś innego, nie miałby sensu. Taka zemsta byłaby zbyt płytka. Zranione zostałoby jedynie ciało Montera. Oczywiście, gdyby ktoś obił jego mordę poczułby satysfakcję, był w końcu tylko człowiekiem, ale nie chciał, żeby tym kimś był Apacz. To mogłoby się dla niego źle skończyć. Sebastian obawiał się, że ten mógłby nie powstrzymać się w odpowiednim momencie, był w końcu jak dzikie zwierzę, mogłoby mieć to opłakane konsekwencje. Z pierdlem włącznie.
Ubrał się i wyszedł z domu. Nie wiedział, gdzie powinien szukać. Napisał do Glacy, najbardziej trzeźwo stąpającego po ziemi z obdartej grupy, którą poznał kilka tygodni temu w trzeszczącym busie. Gdyby trzymał wtedy zamkniętą mordę, to wszystko by się nie zdarzyło. Nie zostałby Doktorowym, wydmuszką kryptopedała z pekińczykiem i obiektem uczucia dzikusa z lasu.
Stanął na chodniku, otoczony czterema wieżowcami z wielkiej płyty, które teraz zdawały się nachylać ku niemu, jakby chciały go złapać i nagle jego wzrok spoczął na jednym punkcie. Na przeciwnym bloku nadal widniał krzywy, zrobiony sprayem napis. Sebastian sądził, że w końcu zniknie wraz z którąś z letnich burz. Może tego lata, może następnego, a może za dziesięć lat. Nie obchodziło go to. Teraz jednak nie mógł oderwać wzroku od tego miejsca. Ktoś szalony stojąc na parapecie, zabezpieczony jedynie liną przewiązaną wokół pasa, która ciągnęła się z dachu, próbował ten napis zmyć. Szorował, jakby zależało od tego jego życie. Co chwilą jedna z jego stóp ześlizgiwała się z metalowego parapetu. Za każdym razem Sebastian czuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jezu.
W ciemności rozpraszanej światłami z okien nie mógł rozpoznać kim jest ten szaleniec. Ledwie co dostrzegał jej ruchy pełne desperacji. Rozejrzał się wokoło, ale nie dostrzegł nikogo na osiedlu. Ktoś musiał przecież to widzieć, chociażby z okna, ktoś musiał już zadzwonić na straż pożarną! Nie myśląc wcale pognał przez trawnik do tamtego bloku. Wpadł do środka i nacisnął guzik od windy, ta jednak nie chciała przyjechać albo tylko jemu wydawało się, że mijały kolejne minuty, a to tak naprawdę mogły być jedynie sekundy. Wciskał przycisk raz za razem, ale nic się nie działo. Postanowił nie tracić więcej cennego czasu i zaczął wbiegać po schodach, aż na sam szczyt wieżowca. Parę razy się potknął, boleśnie obijając sobie kolano o kant schodów i zdzierając skórę dłoni o beton.
Gdy dotarł już na ostanie piętro, gdzie kiedyś znajdowały się pralnie, obecnie przerobione na mikroskopijne kawalerki, zaczął szukać wejścia pożarowego na dach. W końcu mu się udało. Wspiął się po metalowej drabince, ale metalowa klapa nie chciała ustąpić. Coś ciężkiego dociskało ją od zewnątrz. Zaparł się i z całej siły uderzył w nią barkiem. Udało mu się na tyle ją odchylić, aby móc wcisnąć dłoń, a następnie całe ciało. Pot zalewał mu już oczy. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd zobaczył tego mężczyznę.
Stanął na dachu. To cegły przyciskały klapę. Zaczął padać deszcz. Tak charakterystyczny dla lata. Wielkie, ciepłe krople siekły twarz Sebastiana i dach wieżowca z wielkiej płyty. Rozejrzał się. W ciemności i deszczu nie widział dokładnie, ale po chwili dostrzegł linę przywiązaną do anteny. Jej śladem dotarł do krawędzi dachu i znalazł się dokładnie nad nim. Dopiero teraz mógł go rozpoznać. To był Mona. Długowłosy Mona. Koleś, o którym zapominało się niemal natychmiast po jego spotkaniu.
– Co ty, kurwa, robisz?! – krzyknął Sebastian, ile sił w płucach. – Pojebało cię?! Chcesz się zabić?! Wciągnę cię!
Zaskoczony nagłym pojawieniem się kogoś na dachu Mona znów się zachwiał, a jego stopa ozuta w zwykły trampek ześlizgnęła się po mokrym, metalowym parapecie. Sebastian krzyknął przerażony tak, jak by to on miał zaraz spaść. Mona jednak odzyskał równowagę i znów zaczął trzeć napis.
– Nie schodzi! To nie schodzi! – powtarzał, a jego głos był na granicy płaczu.
– Jezu, Mona – jęknął Sebastian, oprócz strachu czuł teraz także żal. Nie było szans, aby napis zrobiony sprayem udało się zmyć przez zwykłe pocieranie mokrą szmatką. – Coś ty sobie myślał… Chodź, pomogę ci wejść, zanim będzie za późno!
Tym razem jego słowa podziałały. Mona, kompletnie przemoczony, z włosami przyklejonymi do zaczerwienionej z wysiłku twarzy zrobił duży krok w bok, przenosząc się z parapetu na barierkę balkonu. Sebastian trzymał z całych sił linę zdartymi dłońmi, chyba w ogóle nie oddychając, tylko rozwartymi oczami, z sercem w gardle, obserwował kolejne ruchy chłopaka. Jak ten podciąga się na rękach, na kolejne balkony, ostatkiem sił, bo przecież był taki drobny. Gdy w końcu mógł chwycić go za ramiona i wciągnąć na dach, zaczął płakać.
– Dzięki ci, Panie – rzucił, dysząc, gdy Mona siedział już obok niego. Zgarbiony i przemoczony. – A tak między nami już… Pojebało cię, czy co?!
Nie odstał żadnej słownej odpowiedzi, jedynie wzruszenie ramionami, więc poderwał się na nogi i podbiegł do Mony. Szarpnął nim, teraz już rozwścieczony.
– Słyszysz mnie? No powiedz coś?! Mogłeś umrzeć, idioto!
Mona wreszcie spojrzał na niego. Na jego wąskiej twarzy próżno było jednak szukać ulgi, czy wdzięczności.
– To twoja wina – rzucił rozgoryczonym głosem. – Za nim cię nie było, to było po prostu dobrze.
Sebastian wnet pojął, o co chodziło i bardzo go to rozłościło.
– I co? Czyli za nim się pojawiłem, to było „dobrze”, a teraz jest „niedostatecznie”? – zadrwił. – Więc dobrze było, jak pukał swoją dziewczynę, potem szedł z jej pekińczykiem na spacerek, a potem wracał do domu się przekimać przed pracą u jej starego? I tak w kółko i kółko… Aż któregoś dnia przypominał sobie, że lubi jednak bardziej owłosione dupy? I wtedy przypominał sobie o tobie? I to wtedy było „dobrze”? Człowieku, przejrzyj na oczy. Zostaw tego śmiecia i zacznij żyć. Co, myślisz, że ja go zmusiłem? Że on wcale nie chciał, a ja mu do chuja patyk przywiązałem, żeby był sztywny?!
Klapa zaskrzypiała. Doktorowy obrócił się i ujrzał łysą głowę wystająca z wejścia na dach. Zaraz pojawiła się reszta mężczyzny w średnim wieku.
– Nic wam nie jest? – spytał, patrząc to na jednego, to na drugiego z chłopaków. – Wezwałem straż pożarną, ale to już chyba nie będzie potrzebne. Boże, oszaleliście cie? Chyba to nie było jakieś głupie wyzwanie? Bo jeśli tak, to już całkiem straciłem wiarę w nowe pokolenie.
Sebastian rzucił jeszcze okiem na Monę, który za to wbijał wzrok w podłogę, a raczej dach i zwrócił się do mężczyzny:
– Czy możemy omówić to już w środku? Leje deszcz i…
– Ta, chodźcie. Muszę odwołać tę straż.
Sebastian strzepał z dłoni mieszaninę krwi i wody. Ruszył jako pierwszy do włazu. Gdy był już przy nim, obejrzał się na Monę, który wciąż stał w tym samym miejscu. Już blady, przemoczony i zgarbiony przypominał jakiegoś zombie.
– No idziesz, czy nie? Chcę ściągnąć już te mokre szmaty.
Mona w końcu się ruszył. Zrobił parę chwiejnych kroków, ale naraz zaczął biec. Krzyczał, chociaż zwykle nie podnosił głosu. Chwycił Sebastiana za barki i pchnął go w tył z całych sił. Jeszcze raz i jeszcze raz. Nim blondyn zrozumiał, co się w ogóle dzieje, był już przy krawędzi dachu. Zachwiał się, ale w ostatnim momencie chwycił się ręki Mony. Szarpnął się i z pełnym impetem upadł na dach. Gdy uniósł się do klęku i dopadł do krawędzi, Mona leżał już na trawniku. Wyglądał jak porzucona przez dziecko zabawka, drewniany pajacyk.
Migały czerwone i niebieskie światła. Wyły syreny, a ludzie skupieni w kilkuosobowych grupkach pod parasolami szeptali między sobą, zakrywając usta dłońmi. Apacz nieniepokojony przez nikogo przedostał się do ławki.
– Gdzieś był? – spytał Sebastian, nawet na niego nie patrząc.
Podkrążonymi oczami wpatrywał się za to w płytę chodnikową. Dłonie trzymał zaplecione na brzuchu, jakby zaraz miał zwymiotować.
– U babci.
Apacz sięgnął po dłoń Sebastiana i przybliżył ją do swoich ust, klękając koło ławki.
– Krwawisz.
Sebastian zsunął się z ławki, jak gdyby był z wosku, w jego ramiona. Zaczął płakać.
– Ja tylko chciałem skończyć te głupie studia, znaleźć pracę i przeprowadzić się do mieszkania, którego ściany nie będą obklejone trzydziestoletnią boazerią. I znaleźć chłopaka, który chodziłby ze mną i Bohunem na spacery do lasu. Ja tylko chciałem. To chyba nie jest dużo?
– Nie – odparł Apacz. – Zobaczysz, jeszcze będzie dobrze. Może inaczej, niż to sobie wyobraziłeś, ale dobrze. Zadbam o to. Wierzysz mi?
Sebastian uśmiechnął się przez łzy.
– Tak. Jesteś idiotą, ale nie kłamcą.

*Chodzi o tę scenę: https://www.youtube.com/watch?v=jqSJdiKKSgM (od 1:27) Pewnie mało prawdopodobne, aby ktoś nie widział tego filmu i pierwszej części, ale gdyby tak było, to koniecznie nadróbcie! Dla mnie najlepsza komedia forever.
Rozdział 16
– Jeszcze go, kurwa, wyliż – syknął Glaca, wchodząc do ciasnego, osiedlowego garażu.
Monter, który odwrócony do niego plecami polerował bak swojego motocykla, nawet się na niego nie obejrzał. Jego ręka ściskająca szmatkę nie przestała się poruszać ani na moment.
– Mogłeś chociaż przyjść na ten pieprzony pogrzeb – kontynuował, luzując węzeł krawata. – Nie udawaj, że mnie nie słyszysz!
Glaca kopnął plastikowe wiaderko, z którego wyspały się narzędzia i spadły na betonową podłogę z donośnym brzdękiem. Monter odwrócił się na moment w jego stronę, zaraz jednak powrócił do swojej pracy wykonywanej w powolnym, beznamiętnym rytmie.
– I co by to zmieniło? – rzucił pod nosem.
– Nie wiem, kurwa, co by to zmieniło. Może tylko tyle, że twoje ukochane cacuszko by się tak nie błyszczało. Jezu, wiedziałem, że jesteś świnią, ale nie, że aż taką. Masz jakiekolwiek sumienie? Wszystkich tylko wykorzystujesz, jak ci się podoba. Książę się znalazł. Nawet jego…
– A co ja mu zrobiłem?! – syknął Monter. Podniósł się i rzucił ścierkę na podłogę. Podszedł do Glacy. – Nic mu nie kazałem! Zupełnie nic! Nie moja wina, że był idiotą!
Glaca pokręcił głową, niedowierzając. Rozszerzonymi, przekrwionymi oczami patrzył na Montera, jakby zobaczył fantastyczną zjawę.
– To mogłeś mu kazać spierdalać, skoro nic dla ciebie nie znaczył. Ale trzymałeś go zawsze przy sobie, szarą myszkę, tak niegodną wielkiego ciebie, bo dobrze było mieć kogoś, kto był ślepy na to, jaką bestią jesteś. Myszkę, która zawsze czekała na twój powrót, gdy kolejni zdążyli już się tobą obrzydzić, nieważne jak bardzo tym razem ją upokorzyłeś. Myślałem, że kiedyś się zmienisz. Że kiedyś przejrzysz na oczy, ale w końcu wiedziałem, że to niemożliwe, bo jesteś bestią. Żałowałem, że ja nie mogłem go pokochać.
Zachwiał się, gdy Monter uderzył go pięścią w twarz. Kciukiem starł krew z kącik ust.
– Nie jesteś nawet godzien tego, żebym ci oddał – powiedział i wyszedł. Zatrzymał się jednak po paru krokach, sięgnął do kieszeni i wcisnął coś Monterowi w dłoń. – Masz, dostałem od jego wujka, ale mnie nie jest potrzebne. Ja nigdy nie zapomnę jego twarzy. Tobie za to bardzo się przyda.
Zdjęcie, odklejone z legitymacji albo karty bibliotecznej. Monter trzymał je chwilę na rozpostartej dłoni, patrząc się na nie z pochyloną głową. Cisnął je w końcu na ziemię jak ścierkę przed momentem. Wszedł w głąb garażu, żeby wziąć coś z półki. Zatrzymał się jednak i podbiegł, aby podnieść zdjęcie. Zacisnął je w pięści, a z podkrążonych oczu zaczęły lecieć mu łzy.
– Zapłacisz mi za to! Przyrzekam, że mi za to zapłacisz!
***
– Za trzy godziny odjeżdża pociąg.
– Co?
Sebastian wcale nie miał ochoty wstawać z łóżka, ani otwierać drzwi, pukanie jednak nie ustępowało. Teraz patrzył tępo na Apacza. Nie widział go dokładnie, bo nie miał ubranych okularów ani soczewek.
– O czym ty mówisz? – spytał, mimo że nie miał ochoty rozmawiać.
Od trzech dni prawie nie wychodził ze swojego pokoju i nic przez ten czas nie powiedział. Matka początkowa próbowała go zagadywać, ale w końcu dała sobie spokój. Nie powiadomił też wujka o tym, że nie pojawi się w pracy. Dopiero teraz sobie to uświadomił. To nie miało jednak znaczenia. Nic go od kilku dni nie miało. Zupełnie nic.
– Babcia chce wracać.
Sebastian wzruszył ramionami.
– To do widzenia – odparł, gotowy zamknąć już drzwi.
– Kupiłem trzy bilety. Jedź z nami.
– Po co? Co miałbym tam robić?
– Nie wiem. A co zamierzasz robić tutaj?
– Nic.
– To możesz to robić tam.

Pojechał. Nie miał pojęcia, co nim kierowało, gdy pakował podstawowe rzeczy codziennego użytku do małej, sportowej torby. Miał za to wyrzuty sumienia, że jechał na coś jakby wakacje. Że wszystko tak po prostu mógł porzucić. Przecież to była jego wina. Ktoś powinien go ukarać.
– Napij się. – Babcia Apacza podała mu plastikową butelkę po wodzie mineralnej wypełnioną jakimś sokiem, zapewne własnej roboty. Siedziała naprzeciwko niego, między nimi znajdował się mały stolik przymocowany do ściany. – Jesteś strasznie blady, jakbyś przynajmniej tydzień z domu nie wychodził. No dalej, pij.
– Nie, dziękuję – odparł, na chwilę przerywając gapienie się przez okno starego pociągu.
– Pij.
Chwycił butelkę i odkręcił zakrętkę. Poczuł na języku słodki smak, a zaraz potem coś jeszcze.
– Alkohol? – spytał zaskoczony, gdy już odchrząknął.
Kobieta posłała mu szeroki uśmiech.
– Wino i seks są najlepsze na chandrę. Ja dostarczę ci pierwszego, a mój wnuk… – Kiwnęła na Apacza, który siedział obok Sebastiana. – Drugiego. Zobaczysz, będzie dobrze.
Nie mógł się nie zaśmiać, choćby nawet nie chciał. Uśmiechnął się pod nosem i wziął jeszcze jeden duży łyk.
– Będę sporo potrzebował – rzucił, nie precyzując, co takiego dokładnie miał na myśli.
– Spokojnie. U nas lasy pełne jagód, a wnuków mam aż pięcioro. Wszystkie to śwarne chłopy.
– Babciu! – oburzył się Apacz.

Po dwóch przesiadkach i kilku godzinach jazdy wreszcie dotarli na miejsce. Już po zmierzchu wysiedli na małej stacji pośrodku niczego. Otaczały ich jedynie pola, a w oddali majaczyły pokryte lasem góry. Niebo było bezchmurne, więc ciemność nocy rozrzedzało światło licznych gwiazd.
– No to teraz jeszcze dwie godziny marszu i będziemy w domu.
– Dwie godziny? – zdziwił się Sebastian.
– Możecie iść beze mnie, bez tej starej kuli u nogi, to dotrzecie w mig.
– Babciu!
Szli pod górę poboczem drogi, mijając przy tym parę domów. Gdy zeszli na leśną ścieżkę, Apacz wyciągnął z plecaka latarkę. Szybko droga zrobiła się bardzo stroma, więc Sebastian chwycił staruszkę pod ramię, a jej wnuk prowadził.
Las żył nawet w nocy. Z każdej strony do ich uszu dochodziło pohukiwanie i szelest liści. Parę razy w zaroślach Sebastian dostrzegł gorejące złotem ślepia. Zastanawiał się, co to było. Sarny? Chyba nie wilki. Czuł, że jest uważnie obserwowany. Wreszcie las ustąpił miejsca polanie, na której stało gospodarstwo. W rozległym, ale jednopiętrowym domu wykonanym z drewnianych bali w oknach świeciło się światło.
W środku też wszystko było zrobione z jasnego drewna. Nie tylko podłogi i ściany, ale także misterne meble. Sebastian poczułby się jak w skansenie, który odwiedził kiedyś podczas wycieczki szkolnej, gdyby nie wypasione kino domowe i akwarium w salonie. Na jego środku leżała skóra z jelenia. Ohyda.
Rodzice Apacza, czyli rudy mężczyzna, który posturą kojarzył się z drwalem i wyraźnie młodsza od niego blond włosa, urodziwa kobieta, choć okazali z początku zdziwienie pojawieniem się niespodziewanego gościa, nie zadawali żadnych pytań. Był gościem ich syna, więc to była jego sprawa.
Razem odprowadzili babcię do jej sypialni, a potem Apacz zaprowadził go do swojego pokoju, gdzie stały trzy łóżka, jedynie po to, aby Sebastian mógł zostawić tam swoją torbę. Potem wpadli jeszcze do kuchni, a potem przed dom. Sebastian był za bardzo oszołomiony tempem, w jakim to wszystko się działo, aby zadać jakiekolwiek pytanie.
– Czujesz to?! – zawołał Apacz, gdy byli już na zewnątrz. Krzyknął parę razy, a jego głos odbił się echem.
– Co takiego? – spytał Sebastian. Stał parę kroków od wierzgającego niczym koziołek chłopaka, wciskając dłonie w kieszenie spodni.
– Nie wiem co! To powietrze, tę przestrzeń, tą wolność!
– Chyba nie – przyznał cicho.
– Nie? – zdziwił się Apacz, jednak wyłapując jego słowa. Podbiegł do niego i chwycił za szlufki dżinsów, aby przyciągnąć go do siebie i polizać po podbródku.
Zaraz potem odskoczył od niego i zaczął się śmiać.
– Jestem zmęczony. Może położę się spać? – zasugerował Sebastian, wycierając się przy tym dłonią.
– O nie! Noc się dopiero zaczyna. Przecież musisz poznać moich czterech braci! Są teraz w lesie na ognisku razem z ludźmi z miasteczka. I wiesz co tam jeszcze jest?
– Niby co?
Apacz popatrzył na niego jak chochlik, uśmiechając się przy tym szeroko. Oczy mu błyszczały.
– Wino i seks! – odparł i zaczął się śmiać.
– I to ma mi pomóc? – zwątpił Sebastian, ale i tak na jego usta wstąpił słaby uśmiech.
– Na pewno nie zaszkodzi, Doktorowy. To idziesz, czy nie? – spytał Apacz i sam zaczął kierować się w stronę lasu.
Podążył jego śladem, bo nie miał niczego lepszego do roboty, choć ostatnim, w czym chciał brać teraz udział, była libacja z jakąś dzieciarnią. Odgłosy imprezy dodarły do nich jako pierwsze, później ujrzeli migoczące między drzewami światła dużego ogniska i lampionów porozwieszanych na gałęziach. Sebastian spodziewał się jakiejś dzikiej, leśni orgii, a gdy wreszcie dotarli na małą, wydeptaną w lesie polanę, zastał jedynie zwykłą imprezę dzieciarni, tylko zamiast piwa było domowe wino, a śmieci nie walały się po ziemi, tylko skrupulatnie zbierano je do worków.
Od razu wyłapał w kilkunastoosobowej grupce trzech braci Apacza, bo wszyscy byli rudzi. Dwójka z nich, bliźniacy, wyglądali na gimnazjalistów. Trzeci z nich był znacznie wyższy od Apacza, długie, proste włosy miał związane w cienką kitkę przy karku, a jego szczękę zdobiła krótka bródka. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat.
– A piąty? – spytał.
– Marcel? Wyjechał jakiś czas temu za dziewczyną. Ona na studia, on na stację benzynową.
– Czyli twoja babcia mnie okłamała! – Zaśmiał się Sebastian.
– Co? – zdziwił się Apacz.
– Widzę dużo wina, ale dwóch twoich braci to tylko dzieciaki, a trzeci wyjechał. Został mi więc tylko jeden do leczenia mojej chandry, gdy ty już nie będziesz dawał rady.
Sebastian zaśmiał się, widząc zszokowaną i oburzoną minę chłopaka, a potem przedarł się przez ostanie zarośla, by dołączyć do imprezy.
Dostał miejsce na przewróconym pniaku i papierowy kubek, który szybko napełniono i jeszcze usmażony na ognisku szaszłyk. Siedział obok brata Apacza, Kociebora, czyli kolejnego z dziwnym imieniem. Ten zwyczajny Marcel nie pasował. Sebastian słuchał jednym uchem i odpowiadał na pytania, jednym okiem co jakiś czas zezując też na przystojną, męską twarz Kotka, ale więcej uwagi poświęcał siedzącemu naprzeciwko Apaczowi. Ten jedynie pił i gapił się na nich, jakby brał wcześniejsze słowa Sebastiana na poważnie. Śledził każdy ich ruch swoimi zielonymi oczami, które pobłyskiwały pomiędzy żółtymi językami ogniska.
Sebastian przysunął się bliżej do Kotka, tłumacząc to hałasem, przez który nie słyszał wyraźnie jego słów. W pewnym momencie zaczęli też pić z jednego kubka, bo te już się skończyły. Gdy wreszcie Apacz zerwał się ze swojego miejsca, by do nich podejść, Sebastian nie mógł powstrzymać chichotu.
– Co jest, rudzielcu? – spytał jego brat, mimo że miał włosy w tym samym kolorze.
Podał kubek Sebastianowi, chyba po to, aby dłużej przywitać się z bratem, ale Apacz wychwycił ten gest. Wyrwał mu naczynie z ręki i odrzucił na ziemię. Chwycił Czernieckiego za rękę i poprowadził w stronę zarośli. Nim wyminął zaskoczonego jego reakcją brata, wyciągnął mu coś małego z kieszeni na piersi flanelowej, kraciastej koszuli.
– Co jest? – spytał zaraz oburzony Sebastian, gdy był tak prowadzony jak osioł na sznurku. – Chyba nie wziąłeś tego na poważnie, co? – Zaśmiał się. – Czasami zachowujesz się jak dziecko.
Apacz wbił w niego spojrzenie, przygryzając przy tym dolną wargę.
– Uciekaj.
– Co? – zdziwił się Sebastian.
– Uciekaj – powtórzył Apacz. Kiedy się wyprostował, głośno strzeliły mu kości. – Uciekaj, a ja będę cię gonił.
– A co jeśli nie chcę? – spytał teraz naprawdę skonfundowany Czerniecki.
Jednak gdzieś tam pod skórą czuł, co za chwilę się wydarzy. Chociaż noc była ciepła, na odsłoniętych ramionach poczuł gęsią skórkę. Nie zamierzał odmawiać, bo przecież babci trzeba słuchać. Tak uczyli nawet w szkole na katechezie.
Pewnie przez dosięgające ich jeszcze światło ogniska oczy tego karła wydały mu się wręcz świecić w ciemności i zrobiły się bardziej żółte niż zielone. Czuł, jak rośnie między nimi napięcie. Spojrzał przed siebie. W lesie czekał na niego tylko mrok i nagła cisza. Popatrzył na Apacza, który stał w bezruchu, cały jakiś dziwnie napięty i nagle przypomniał mu się koniec ich „randki” w starych zakładach chemicznych. Skądś wiedział, że w głowie chłopaka powoli panowanie przejmuje taki sam chaos jak wówczas.
– Wtedy to będzie jak poddanie się bez walki.
– A co? Zamierzasz mnie zabić? – parsknął.
Kurde, czuł to. Masakrycznie to czuł. Pomasował się po klatce piersiowej, zahaczając pod ubraniem o sztywny sutek.
– Zabić chciałem Montera, ale to by ci się nie spodobało – odparł Apacz zupełnie poważnym tonem. – Ciebie mam ochotę jedynie zerżnąć, ale lepiej uciekaj, żebym choć trochę się zmęczył.
– Do lasu? W nocy?
– Nie ma tam teraz nic groźniejszego ode mnie.
Sebastian wierzył. Bardzo wierzył. Gdy zaczął biec, nie mając pojęcia gdzie, w jego głowie zapanowała zupełna pustka i to było bardzo przyjemne. Póki jeszcze nie miał problemu ze złapanie tchu, śmiał się głośno. Słyszał za sobą kroki Apacz, to jak pod jego stopami chrzęściły liście i igliwie. Musiał dać mu fory, bo inaczej pewnie już by go dopadł. Biegł, aż w końcu w uszach słyszał tylko szum i kolejne uderzenia krwi pompowane przez serce falami przez tętnice. Nie zauważył, gdy dotarł do krawędzi pagórka, więc na dół prawie się sturlał. Został złapany. Przed oczami mignął mu jedynie zarys Apacza, który zeskoczył z krawędzi górki, i zwinnie niczym kot spadł koło niego, a potem przyszpilił go do wilgotnej, oddającej teraz zebrane wciągu dnia ciepło ziemi.
Sebastian zarył palcami w glebie i chyba poczuł pod dłońmi coś żywego i oślizgłego. Apacz zaraz unieruchomił jego ręce, ściskając jego nadgarstki, a potem zębami zahaczył o jego ucho, by następnie zatopić je w szyi. Sebastian stęknął, czując ból, ślinę, a może nawet własną krew. Apacz upodobał sobie to miejsce na jego szyi, lizał je i podskubywał zębami, czasami ciągnąc go przy tym za włosy. Sebastian chwilę cieszył się uczuciem, ale miał przecież walczyć. Napiął się cały i zrzucił z siebie na szczęście lżejszego Apacza, by odwrócić go na plecy i na nim usiąść. Sięgnął do kieszeni jego dżinsów, by wyciągnąć z niej to, co chłopak ukradł swojemu bratu. Uśmiechnął się szeroko, gdy pomachał Apaczowi przed oczami opakowaniem z prezerwatywą.
– To ściągaj gacie i się wypnij.
– Niedoczekanie! – niemal warknął Apacz i poderwał się do siadu, by dopaść do spierzchniętych ust Sebastiana.
Całował go zachłannie, jak zwykle dość nieporadnie, ale to nie było ważne. Liczyło się to, że tak bardzo go pożądał. Sebastian równie zawzięcie oddawał pocałunek, który przypominał jakąś walkę o dominację lub o to, kto pierwszy udławi drugiego swoim językiem. Wsunął palce w przepocone i splątane kudły Apacza, by je za nie pociągnąć. To tylko bardziej zmotywowało, czy raczej bardziej rozsierdziło jego kochanka. Apacz przeniósł się z pocałunkami na jego podbródek, a potem szyję. Sebastian odchylił głowę do tyłu, eksponując ją bardziej. Miał teraz przed oczami jedynie gwiazdy.
– Rozerwij – polecił Apaczowi, gdy ten dotarł z pocałunkami do dekoltu jego koszulki. – Niech będzie jak w pornolu albo w jakimś romansideł dla pań domu. Jakbyś był jakimś potworem.
Apacz odpowiedział jedynie pomrukiem. Dekolt koszulki Sebastiana trzymał w zębach. Czerniecki zaczął się śmiać, a potem wręcz piszczeć, gdy najpierw usłyszał trzask pękających nici, a potem poczuł, jak staje się nagi. Nie miał czasu na myślenie, bo Apacz dopadł do jego skóry pokrytej jasnymi, kręconymi włoskami i jego sutków, gdy te tylko ukazały się jego oczom. Sebastian znów opadł plecami na ziemię. Szukał Apacza dłońmi, dając mu pochłaniać swoje ciało.
– O nie, nie! – zabronił, gdy chłopak zaczął rozpinać mu spodnie. – Bestia raczej nie używałaby rąk.
– Co racja, to racja – zgodził się Apacz.
Z guzikiem poszło mu łatwo, z zamkiem trochę gorzej. Sebastian w pewnym momencie zaczął się niecierpliwić, wciąż czując jak nos Apacza zahacza o jego wypchaną bieliznę.
– A dajże to! – fuknął i zrzucił z siebie dłonie Apacza. Sam pozbawił się spodni i odrzucił je na ziemię.
Spojrzał na milczącego chłopaka i przełknął ślinę. Chyba teraz była dobra pora na uciekanie. Chyba go rozjuszył swoją nieposłusznością. Mrugnął do niego zaczepnie, co zostało skomentowane niskim sapnięciem i poderwał się do biegu, teraz już zupełnie nago. Tym razem jednak nie dostał już forów. Szybko został złapany i chwycony za kark. Dłońmi zaparł się o pień drzewa, w który inaczej uderzyłby z całym impetem. Kora rysowała mu czoło, nie mógł się jednak odsunąć, bo Apacz trzymał go wręcz ze zwierzęcą siłą. Dziwne, że to wszystko mieściło się w tym niepozornym ciele.
– Nogi! – warknął chłopak i butem zmusił go do większego rozkroku. – No szerzej!
Zaraz poczuł penisa ocierającego się o spoconą, rozgrzaną skórę na jego udzie.
– Chyba nie zamierzasz…?! – przeraził się Sebastiana.
Nie zamierzał. Zaraz poczuł, jak wciska się w niego jeden, a następnie dwa nawilżone palce. Jęknął, czując mocne rozpieranie. Oparł czoło o rękę, wciąż dociśnięty do drzewa ramieniem Apacza. Nie potrwało długo, nim czubek gorącego penisa otarł się o jego wejście, a potem pokonał pierwszy krąg mięśni, napotykając spory opór.
– Kurwa! – jęknął Sebastian, gdy poczuł mocne rozpieranie. – O kurwa – powtórzył jeszcze raz, gwałtownie łykając powietrze.
Sięgnął wolną dłonią do swojego penisa i ściągniętych jąder. Spomiędzy palców wypadła mu zmięta prezerwatywa, o której zupełnie zapomniał. Nieważne, i tak Apacz był tylko jego. Liczył na chwilę czasu na przyzwyczajenie, ale nic takiego nie było mu dane. Sam więc próbował się rozluźnić i wychodzić naprzeciw, na ile się dało, gwałtownym pchnięciom Apacza, który pomrukiwał za nim i grzał niczym piec. Jakimś cudem trafiał dokładnie tam, gdzie trzeba, więc Sebastian przestał czuć cokolwiek innego, nawet ten łokieć wbijający mu się między łopatki, i po chwili doszedł, a sperma z jego penisa trysnęła na pień, do którego był dociśnięty.
Apacz nie zamierzał mu jednak teraz odpuścić. Wbijał się w niego z jeszcze większym impetem, po chwili kończąc w nim. Stęknął wyraźnie zadowolony, a zęby wbił w kark Sebastiana. Stał teraz za nim, uspakajając oddech, wciąż buchając przy tym gorącem. Blondyn obejrzał się na niego przez ramię, natrafiając na rozszerzone, żółte w zupełnej ciemności oczy. Wydawały się skupione na nim, a jednak nieobecne. Sebastian miał dziwne wrażenie, że gdyby go o coś teraz zapytał, nie dostałby żadnej sensownej odpowiedzi od Apacza. Coś szalało w tych jego błyszczących ślepiach.
Obrócił się i oparł plecami o drzewa. Sięgnął dłonią między swoje pośladki. "Pierwotne instynkty, kurde" – sapnął w myślach. Patrzył na Apacza, który patrzył na niego. Jego klatka piersiowa unosiła się miarowo, gdy uspokajał oddech. Nie mieli więcej wina, więc zostało im jedno, a noc jeszcze długa.
Tylko że kiedyś będzie musiał wyjść z tego gąszczu i wrócić do prawdziwego świata. Do mieszkania ze ścianami oklejonymi boazerią, do studiów, które wcale go nie interesowały, ale miały uczynić kimś więcej i do wyrzutów sumienia, które będą go dręczyć przez całe życie. Gdyby nie odezwałby się w tym pieprzonym busie, Bohun dalej by żył, ten głupi chłopak też by żył. Wszystko byłoby po staremu. Chujowo, ale przynajmniej stabilnie. Niemiałby tylko Apacza, który teraz miał ochotę na jeszcze jedną pogoń, a potem, już w łóżku, może zadeklamuje mu jeszcze jeden wierszyk, tak na pocieszenie.

7 komentarzy:

  1. Hejeczka, hejeczka,
    i trzynasty rozdział za mną (moja szczęśliwa liczba ;))
    wspaniale, tak się zastanawiam czy Apacz jest wilkiem czy jakimś wilkołakiem, bo jednak ta reakcja na słowa Sebastiana, a potem to zachowanie... bo w takim razie to by tłumaczyło zachowanie Bohuna widzi w nim zagrożenie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczk! :D Ja też lubię trzynastkę, bo była w Doktorze Housie. No Apacz na pewno nie jest zwykłym chłopakiem. Jest w nim coś więcej. Dobrze węszysz. Jak Bohun! :D Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hejeczka,
    i czternasty rozdzialik...
    płakać mi się chce... to był wspaniały pies, wierny swojemu panu do końca jestem bardzo ciekawa tej opowieści Apacza i tak pociesza Sebastiana... zastanawiam sie kim to może być jeśli nie wilkołak bo chyba i inne zwierzęta podkulałyby ogony... a może coś z kotowatych, tylko czy pies jednak by prędzej w takim wypadku nie zaczął gonić...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wciąż idziesz jak burza :)
      Mnie się to trudno pisało. Mój piesek co prawda umarł z przyczyn naturalnych, miał 16 lat, ale płakałam jak bóbr kilka dni. Skądś się przecież wzięło, że to "najlepszy przyjaciel człowieka".
      Kot, czy pies. Kot, czy pies. Odwieczna rozterka :D Dalej się wyjaśni.
      Dzięki i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    i piętnasty rozdział teraz...
    wspaniale, Apacz jest wspaniałą postacia jest taki że się wyrażę "prosty w uzyciu"... szczery i te gesty jego są cudowne też taka wkradająca się niepewność... afrodyzjak to było naprawdę cudowne... Mona proszę.... powiedz że żyje jednak...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jejeeczka :D Apacz ma duszą zawierzaka, zupełnię szczerą, dlatego można mu zaufać. Hmm, nie mogę powiedzieć, bo to byłby spojler ;) Jak zawsze dzięki i pozdrawiam!

      Usuń
  4. Hejeczka,
    i rozdział szesnasty...
    wspaniale, zastanawiam się kto pojedzie za Sebastianem do Szwecji, bo po tym rozdziale stawiałabym na Montera (swoją drogą nie jest taki nieczuły jak się wydawało, jednak śmierć Monty wpłynęła na niego) ale i Apacz co za zwierz, i ta obserwacja Sebastiana...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń