Mam nadzieję, że trzymacie się w zdrowiu. Pozdrawiam!
Szli
w dzień. Mała szkarada przesypiała nawet dwanaście godzin
dziennie przyciśnięta do drzewa, z którego powoli uchodziło
życie. Nie umierało jednak, tylko jego liście więdły, a czasami
opadały niczym śnieg. Szkaradę rano zawsze rozpierała taka
energia, jakby znów na nowo się narodził i musiał poznać
wszystko jeszcze raz. Zethar przyzwyczaił się już do noszenia
kijka, którym odpędzał od siebie chłopaka, pukając go w nim w
maskę. Szli cały czas w dół, zmierzali ku rzece.
– Kurwa
– syknął Zethar, gdy znów jakieś latające paskudztwo ugryzło
go w policzek. Sam nie wiedział, co zirytowało go bardziej.
Ugryzienie, czy to, że walnął się na tyle mocno w twarz, że aż
go zabolało.
Nienawidził
tej dżungli. Druid przed odejściem powiedział mu tylko, że to, co
smakuje gorzko na surowo, prawdopodobnie jest trujące, a słodkie
rośliny prawdopodobnie nie są trujące, ale nie było to regułą.
W zasadzie, taką radą mógł się jedynie podetrzeć. Tak to było
z druidami. Ględzili, jakby wiedzieli wszystko, a zwykle nic z tego
nie wynikało. Byli mocni tylko w gębie. Zethar żywił się więc
jedynie tymi przeklętymi jeleniami i miał ich już serdecznie dość.
Tego wiecznego upału, gryzących owadów i śmiechu tego potworka
również.
– I
z czego tak rżysz jak koń? – syknął, gdy znów usłyszał
tłumiony przez maskę śmiech.
Dzieciak,
który latał gdzieś po krzakach, zaraz pojawił się obok niego. W
dłoniach złożonych w koszyczek trzymał jakieś liści i podsunął
je Zetharowi pod nos.
– Co
robisz?! – warknął wojownik i uderzył go kijkiem w dłoń na
tyle mocno, że wszystkie liście spadły na ziemię.
Zez
spuścił głowę i popatrzył pod nogi niezadowolony. Tak, Zethar
nie miał pojęcia, jak to robił, ale na pewno widział przez tę
maskę. Teraz zaś zamarł w bezruchu, wgapiając się w liście
przed jego nagimi stopami. I nagle uniósł głowę, a Zethar poczuł
ból w łydce.
– Kopnąłeś
mnie?! – syknął, aż czerwieniejąc ze złości. – Pożałujesz,
mały kundlu!
I
znowu go gonił. Właściwie robił tylko to, poza łowieniem i
spaniem. Chuchro spało po kilkanaście godzin na dobę, później
skakało wszędzie jak sarenka, chcąc zwrócić na siebie uwagę
Zethara, a po kilku godzinach traciło energię i wlokło się za
nim.
Zethar
dopadł do niego. Dzieciak uderzył plecami o pień drzewa, a jego
szyja zostało dociśnięta do niego kijem. Wojownik wpatrywał się
w niego z furią, niemal dusząc, by po chwili jednak go puścić.
Walnął go jeszcze kijkiem w ten głupi, rozczochrany łep. Zez
rozmasował swoją szyję i sapnął niemal karcąco.
– Dlaczego
po prostu nie odejdziesz? – spytał go Zethar. – Przecież cię
nie trzymam. Możesz iść.
Nie
znali swoich języków, ale niekiedy sam ton wystarczył, żeby się
zrozumieli.
– No
idź! – powtórzył Zethar.
Zez
spojrzał w głąb dżungli, w jej ciemną otchłań i pokręcił
przecząco głową. Nie ruszył się, tylko stał jak słup, a jego
ramiona opadły. Wyglądał teraz jak zbity pies.
– Nie
chcesz? Bo oni tam są? Ci, którzy ci to zrobili? Nie pragniesz
zemsty? Nie ma w tobie złości i nienawiści? Tylko rozgoryczenie? –
drążył Zethar. – W takim razie, rzeczywiście nie jesteś już
człowiekiem.
Sam
wolałby zdechnąć, jeśli dzięki temu mógłby rozszarpać parę
gardeł tych, którzy nim gardzili. Wtedy przynajmniej odszedłby
ukontentowany. Taką po prostu miał naturę. Sam już nie wiedział,
czy taki już się urodził, czy może takim go uczyniono. To teraz
było nieważne. Teraz był w dżungli, musiał w niej przetrwać.
– To
chodź, mały przegrańcu – rzucił, a dzieciak kiwnął głową.
Zez
poszedł pierwszy. Zethar ruszył za nim, wciskając przy tym kijek
za pas spodni. Zauważył przy tym, że do jego ubrania przyczepił
się listek. Ściągnął go i powąchał. Śmierdział zupełnie tak
samo jak ta papka druida. Zgniótł go w dłoni, marszcząc przy tym
brwi. Dogonił dzieciaka i pozwolił, by listek opadł mu na głowę
i puknął ją lekko kijkiem. Zez chwycił się za nią zaskoczony,
we włosach znalazł listek.
– Nazbieraj
mi więcej – rozkazał Zethar.
Zez
kiwnął głową i znów pognał jak sarenka w las. Zaś z gracją
małpy wspiął się na krzywe drzewko i zaczął zrywać liście.
Zethar, czekając, rozejrzał się. Już raz tu był. Poprzednio,
idąc w odwrotnym kierunku, na drzewach zostawił nacięcia. Dotknął
jednego z nich. Jutro dotrą do tej wioski, w której wybito
wszystkich mieszkańców, a z ich ciał spuszczono krew.
Prawdopodobnie by stworzyć to. Zethar spojrzał na dzieciaka, który
znów stał przed nim z kupką liści. Teraz napluł na nie i roztarł
w swoich dłoniach. Po chwili były zielone od śmierdzącej papki.
Wyciągnął je do Zethara, ale ten znów puknął go kijkiem w maskę
i dosunął się na kilka kroków.
– Nie
dotkniesz mnie! – zabronił. – Myślisz, że jestem taki głupi?!
Ja tu jestem drapieżcą!
Zez
skierował swoje dłoni ku masce, jakby na nie patrzył, a potem znów
wyciągnął je do Zethara.
– Aa…?
– spytał, przekręcając śmiesznie głowę.
– Be?
– przedrzeźnił go wojownik.
I
znów go coś ugryzło. Cały był już w tych swędzących bąblach,
z niektórych wypływał żółty płyn.
– A
rób, co chcesz – rzucił zrezygnowany. – I tak w sumie nie wiem,
po co żyję.
Dzieciak
dopadł do niego, ale nie dotknął go od razu. Przekręcał chwilę
głowę, jakby się nad czymś zastanawiał albo wahał. Naprawdę
czasami przypominał kota. W końcu jednak oparł pokryte zieloną
papką dłonie o nagi tors wojownika.
– O!
– niemal pisnął zaskoczony.
Zethar
uniósł brew. Chyba nie umierał. Dzieciak nie wyssał z niego
życia. Czuł jedynie na skórze chłód papki, lekkie pieczenie,
jakie powodowała i powoli poruszające się palce chłopca.
Wędrowały flegmatycznie ścieżkami wyznaczonymi przez zagłębienia
między jego mięśniami, by później prześlizgnąć się wzdłuż
żeber. Zez znów mruczał jak kot, koliste ruchy jego dłoni były
powolne. Wydawał się zafascynowany tym, co właśnie robił i tym,
co czuł pod palcami.
Mógł
go odepchnąć, ale jednak tego nie zrobił. Pozwalał badać swoje
ciało, eksperymentować na nim. Było to całkiem przyjemnie. Nie
tylko sam dotyk, ale to zafascynowanie chłopaka jego osobą. Nie
znali się, swojej przeszłości. Nie musieli niczego ukrywać, ani
mieli się czego wstydzić.
Dłonie
pozostawiające po sobie zielony ślad po dłuższej chwili dotarły
do pępka, w którym tkwił metalowy kolczyk. Znowu usłyszał „O!”
wyrażające zdziwienie połączone z fascynacją. Odruchowo wciągnął
mięśnie brzucha, gdy poczuł, ja Zez ciągnie za kółko.
– O,
kurwa – sapnął zaskoczony, czując jak coś zaczyna kumulować
się w jego brzuchu.
Tak,
zaśmiał się w myślach. W tej przeklętej dżungli brakowało mu
czegoś do żarcia, co nie pochodziło z jelenia, alkoholu i seksu.
Pacnął chłopaka kijkiem, by ten się odsunął. Gdy wyciągnął
rękę, by znów go dotknąć, trzasnął go w nią, na tyle mocno,
że Zez pisnął i potrzepał nią w powietrzu, jakby się oparzył.
Potem wydał z siebie niezadowolone burknięcie jak dziecko, któremu
odebrano zabawkę.
– To
dla twojego dobra – rzucił wojownik i wypuścił głośno
powietrze.
Mimowolnie
skierował wzrok w jedno miejsce. To irytowało go już od dłuższego
czasu. Wyciągnął kijek i trącił tę kijankę.
– Nie
zamierzasz schować tego dzyndzla? – spytał, gdy zaskoczony
niespodziewanym dotykiem Zez zakrył swoje krocze. Cały czas chodził
nago. – Chociaż jakimś listkiem przykryj. Jeszcze ci jakiś dziki
zwierz odgryzie.
– Och?
– Zez spojrzał w dół. Wydawał się zszokowany. – Dzyn…
dzel? – wymówił z trudem.
Zethar
zaczął się śmiać jak głupi. Aż się popłakał. Pociągnął
nosem i spojrzał załzawiony oczami na zdezorientowanego potworka.
– Chodź
już, bo zdechnę – wysapał.
Zez
podążył za nim przez dżunglę, ale co chwilę się potykał, bo
nie patrzył pod nogi. Jego uwagę pochłaniało co innego.
– Nie
gap się tak na niego, bo ci uschnie – rzucił Zethar, wciąż się
uśmiechając. – I coś taki zaskoczony? Masz go całe życie.
Chyba że ty nigdy… Naprawdę? – rzucił aż zszokowany. –
Mikrus z ciebie, ale na oko masz ze szesnaście lat. Niemożliwe.
Może
w ich plemieniu panowała taka kultura, pomyślał. Co za okropne
życie. Najpierw nie możesz pociupciać, nawet sam ze sobą, a potem
zamieniają cię w krwiożerczą bestię.
– Kurna,
aż cię żałuję – prychnął. – Ale to nawet przyjemne
uczucie, że nie tylko ja na tym świecie mam przesrane.
Wyszli
z dżungli na odsłonięty pas zieleni. Kilka tygodni temu musiał
przejść tędy pożar. Roślinność już pięła się do góry, ale
zwęglone, pokraczne i szczerniałe drzewa albo stały ostatkiem sił
albo już rozpadły się w pył. Popiół pokrywał ziemię, z której
wyrastały nowe rośliny. Zethar przyjrzał się dokładnie. Przedtem
nie poświęcił temu miejscu zbyt wiele uwagi, szukając brata i
reszty wojowników. Rozgrzebał butem popiół. To nie był naturalny
pożar, tylko podpalenie. Ogień zaprószono w kilku miejscach.
– Rozumiem
– powiedział na głos. – Chcieli im odciąć drogę ucieczki.
Ruszył
przez pole, ale nie usłyszał kroków za sobą. Odwrócił się. Zez
kucał na skraju dżungli i trzymał się za maskę.
– No
chodź – zawołał na niego.
Chłopak
potrzepał głową i jeszcze mocniej się skulił. Zethar sapnął
zirytowany. Wrócił do niego, chwycił go za ramię i zmusił do
wstania. Przerzucił go sobie przez ramię niczym worek ze zbożem i
zaczął iść, w ogóle nie zważając na protesty. Zez szarpał się
i skuczał, ale nie było w tym zbyt wiele siły. Drżał. Bał się.
I był strasznie lekki.
Zethar
to widział. Dzieciak chudł z każdym dniem. Powoli umierał, choć
sam chyba jeszcze nie był tego świadomy. To i tak nie miało
znaczenia. Może nawet lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł tutaj.
Jeśli zostanie zabrany do ich plemienia, starszyzna druidów
rozczłonkuje go na najmniejsze fragmenty, byle tylko poznać
tajemnice skrywane przez jego ciało i będą przy tym chcieli, aby
pozostał żywy jak najdłużej.
Rzucił
go na ziemię, gdy znaleźli się już po drugiej stronie spalonego
pasa dżungli. Zez jęknął przez twarde spotkanie z ziemią. Zethar
spojrzał na niebo. Zachód słońca był już blisko. Najwyższy
czas, żeby znaleźć schronienie.
– Chodź
– rzucił i pierwszy dał się ponownie pochłonąć mrokowi
dżungli.
Wyciągnął
nóż, by zrobić im przejście. Roślinność była tu tak gęsta,
że nie można było się przez nią przedrzeć. Ścinał liście i
gałęzie przed sobą zamaszystymi ruchami. Zaczynało go to
irytować. Od kilku dni sypiał na drzewach. Robił sobie hamak z
lian i liści palm. Kilka metrów nad ziemią nie musiał być taki
czujny. Zez pomrukiwał przez całą noc, tuląc się do drzewa obok.
Żywił się ich energią, ale tak jak mówił druid, to nie
wystarczało. Nie chciał niczego innego. Nie miał serca wojownika
ani myśliwego.
– To
będzie dobre – uznał Zethar, wskazując na rozłożystą palmę.
I
wtedy coś spadło mu na głowę. Zethar spojrzał na łupinę, którą
trzymał teraz w dłoni, a potem w górę na rude małpy, które
zaśmiały się z niego, a potem uciekły, skacząc z gałęzi na
gałąź. Te małe, chichrające się bestie przypominały trochę
ludzi. Nie tylko wyglądem łap, które zdawały się mieć palce,
ale też zachowaniem w stadzie. To coś mu podpowiedziało. Zethar
nożem odciął z łupiny resztkę czerwonego miąższu i go
spróbował. Słodki. Wreszcie coś innego do jedzenia. Jeśli będzie
obserwował małpy, powinien znaleźć więcej jadalnych roślin.
Rozglądnął się po drzewach. Zauważył kilka dużych, takich
samych włochatych owoców.
– No
to – mruknął, rzucając zbędny ekwipunek na ziemię – czas na
trochę ćwiczeń.
Chwycił
się gałęzi i pociągnął, by zaraz na niej stanąć. Potem
sprawnie wspiął się jeszcze wyżej, aż do korony. Zaczął ścinać
owoce, które spadały na ziemię. Skorupy niektórych pękały. Zez
chciał mu pomóc, ale ześlizgnął się po gładkiej korze.
Brakowało mu już sił, aby podciągać się na ramionach.
Zrezygnowany podniósł jeden z owoców, które zerwał Zethar i
zaczął dłubać w nim patykiem, żeby otworzyć jego twardą,
włochatą skorupę.
– Przecież
i tak go nie zjesz – rzucił z góry wojownik, obserwując
poczynania dzieciaka.
Zez
zbliżył pęknięty owoc do swojej twarzy zakrytej maską. Gęsty
sok skapywał mu między palcami. Zethar zmarszczył brwi i zbliżył
dłoń do ust. Owoce miały wyrazisty, słodki smak, ale też mocny
zapach. Bardzo przyjemny. Teraz rozumiał. Dzieciak musiał go dobrze
znać. Pewnie kojarzył mu się z rodziną i poprzedni życiem, nim
go zdradzono.
– Tylko
się torturujesz – rzucił do siebie.
Zeskoczył
z kilku metrów, by chwycić się gałęzi, a potem robiąc salto,
wylądować na ziemi. Rozciągnął swoje ciało, pozwalając kością
strzelić. Brakowało mu ruchu i walki. Podszedł do siedzącego na
korzeniu dzieciaka i puknął w jego maskę, by zwrócił na niego
uwagę.
– Czas
na sen – powiedział. – No dalej, wstawaj.
Pozbierał
swoją broń i owoce, a potem wspiął się na rozłożyste drzewo.
Spało się na nich nawet wygodniej niż na ziemi. Wystarczyło tylko
znaleźć sobie zagłębienie w plątaninie konarów i trochę
umościć liśćmi. Zez ślamazarnie wspiął się na bliźniacze
drzewo tuż obok. Ich rozłożyste korony splatały się ze sobą.
Objął pień ramionami i tak już został. Jego mięśnie zaraz się
rozluźniły.
Zethar
zerknął na niego, by upewnić się, że Zez nie spadnie i nie
skręci sobie karku. Nie przywiązywał go już liną, którą dostał
od druida. Dzieciak nie miał dokąd uciekać. Ci, których uważał
za braci, zdradzili go. Był sam.
Wyciągnął
swoje noże, by wybrać ten, który najlepiej będzie nadawał się
do rozłupywania skorup owoców. Wszystkim brakowało finezji. Nie
było w nich żadnego piękna, miały służyć jedynie zabijaniu.
Jeden z nich był karbowany, miał głęboko wycięte, zawinięte
haki. Miały za zadanie zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu,
zanim umrze. Zaczepiały się o wnętrzności i wyrywały je na
zewnątrz. Taka była natura ich plemienia. Wciąż parli na przód,
zdobywali nowe tereny, pozostawiając po sobie morza trupów. Za
godną uważali jedynie walkę kontaktową. Twoją twarz powinien
owiać oddech przeciwnika, nie padnie martwy u twych stóp. Tak
nauczano rekrutów. W bitwach używali krótkich, ciężkich mieczy,
toporków i tych paskudnych noży.
Zethar
otworzył pierwszy z owoców i zaczął odcinać fragmenty twardego,
zbitego miąższu. Gdy poczuł na języku chłód ostrza, na którym
miał nabity kawałek owocu, nagle pomyślał o matce. Ona pochodziła
z Krainy Traw. Tam walkę mieczem uznawano niemal za rodzaj tańca.
Była sztuką, tak samo jak wyrabianie mieczy. Te były długie i
lekkie. Ostre tylko z jednej strony i lekko wygięte ku górze. Stal,
z których były kute, układała się w falisty wzór.
– Oni
nadawali swoim mieczom imiona. Nie pamiętam, jak nazywał się miecz
matki – powiedział na głos.
Łapał
się na tym niemal każdej nocy. Odkąd został w dżungli sam,
jedynie z tą śmieszną pokraką w roli towarzysza, zaczął
rozmyślać o rzeczach, które już dawno porzucił. Gadał, a on go
słuchał. Pilnie, każdego słowa, chociaż nie mógł zrozumieć.
Może właśnie przez to dzieciak w masce był takim dobrym
powiernikiem. Kiedy wróci do plemienia, znów stanie się
dzieciobójcą, zakałą rodu i znowu nikt nie będzie go słuchał,
a on da się pochłonąć temu, co towarzyszyło mu chyba od
narodzin. Nienawiści.
– Matka
była zdobyczą – powiedział. – Ojciec sprowadził ją jako
trofeum z wyprawy wojennej. Ona zawsze przyjmowała wszystko ze
spokojem. Zawsze nosiła luźne, błękitne szaty, które falowały
na wietrze. Przypominała mi wodę. Uczyła mnie walczyć mieczem za
plecami ojca. Właściwie, nie wiem po co. Może chciała mnie
bardziej uczynić swoim synem, niż jego. Szkoda, że jej się nie
udało.
Spojrzał
za Zeza, który siedział nieruchomo, a czerwone, namalowane oczy
patrzyły na niego. Nie spał. Puścił na chwilę pień i wyciągnął
ku niemu rękę. Zethar uśmiechnął się krzywo na ten gest.
– Kiedy
była już bliska śmierci, powiedziała, że nauczy mnie na koniec
najpotężniejszej z technik walki mieczem. Że jeśli jej użyję,
przeciwnik na pewno umrze. – Zaśmiał się. – Bardzo chciałem
ją poznać. Technika, przed którą przeciwnik nie ma szans się
obronić… Nieważne, jakby był silny i tak zginie. Kto nie
chciałby poznać jej sekretu? Nie miałem pojęcia, czego się
spodziewać. Myślałem, że będę musiał trenować miesiące lub
lata, żeby ją opanować. Okazała się jednak bardzo prosta. Była
wręcz głupia.
Przerwał
i parsknął śmiechem.
– Wiesz,
na czym polegała? – spytał, wciąż nie mogąc powstrzymać
śmiechu. – Matka mi ją zdradziła. Powiedziała, że muszę się
dać pchnąć. Pozwolić mieczowi przebić moje wnętrzności tak,
żeby nie dało się go od razu wyciągnąć, czyli musiał być to
śmiertelny cios. Kiedy miecz będzie już we mnie, wtedy ja mogę
także zadać śmiertelny cios… Kiedy matka zdradziła mi tajemnicę
najpotężniejszej z technik walki mieczem, zacząłem się śmiać.
Spytałem, co to za głupota. Przecież ja też wtedy umrę. Dlaczego
miałbym robić coś takiego? Zupełnie tego nie rozumiałem.
Pamiętał
to, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj. Matka leżała na łożu
śmierci. Jej czerwone włosy kaskadą opadały niemal na podłogę,
a bladą twarz pokrywały krople potu. Chciał ukoić jej ból w tych
ostatnich chwilach, a tylko przysporzył jej go jeszcze więcej.
Patrzyła na niego takim zawiedzionym wzrokiem, gdy nie zrozumiał
jej słów i zaczął się śmiać.
– Powiedziała,
że mężczyźni z naszego plemienia już tacy są i że to smutne.
Smutne, że nie mogę tego pojąć. Ta technika służy do obrony.
Nie mnie, ale kogoś dla kogo jestem gotowy umrzeć. Chcę chronić
za cenę własnego życia. Jeśli pozwolę się śmiertelnie ugodzić,
to dam czas tej osobie na ucieczkę. Matka powiedziała, że to
najpiękniejszy z rodzajów śmierci, a ja tylko dalej się śmiałem.
Śmierć przecież zawsze jest ohydna i nie mogłem pojąć, dlaczego
miałbym robić coś takiego. Po pierwsze, dlaczego miałby poświęcić
dla kogoś swoje życie? Przecież dla mnie to moje życie jej
najważniejsze i zawsze będzie. I drugie, gdybym miał jednak taką
osobę, to nie chciałbym przecież umierać. Wtedy nie bylibyśmy
już razem. To chyba logiczne?
Rzucił
łupiną w Zeza, a ta odbiła się od maski z głuchym puknięciem.
Chłopak syknął niezadowolony, chwycił ją i odrzucił z powrotem.
Zethar zaśmiał się pod nosem. Rzucił jeszcze jedną, chcąc
trafić jedno z namalowanych oczu jak w tarczę.
– Aa!
– warknął zirytowany Zez i tym razem rzucił nią w Zethara z
całej siły.
– Be!
– przedrzeźnił go wojownik, ale zaraz syknął z bólu, gdy
oberwał w ucho. – Grabisz sobie.
Zez
fuknął i wyciągnął ku niemu dłoń z wyprostowanym środkowym
palcem. Zethar uniósł brew. Nie miał pojęcia, co to miało
znaczyć. Mógł się domyślać, że w plemieniu dzieciaka to był
jakiś wulgarny gest. U nich były zupełnie inne. Takie różnice w
braku kultury, prychnął.
– Uważaj,
bo ci go gdzieś wsadzę – rzucił, uśmiechając się wrednie.
Dzieciak
coś tam jeszcze mruknął niczym niezadowolony kot, a potem znów
oparł głowę o pień drzewa i zapadł po chwili w coś podobnego do
letargu. Zethar schował nóż, którym otwierał owoce i ułożył
się wygodniej na liściach.
– Właściwie,
nadal tego nie rozumiem – szepnął – a minęło dziesięć lat
od jej śmierci.
***
Dżungla
nawet w nocy całkowicie nie cichła. Szemrała, wydawała się wręcz
szeptać. Kołyszące się na wietrze liście, niezliczone owady i
inne nocne zwierzęta nie pozwalały dżungli umilknąć. Miała
jednak spokojny rytm, wręcz kołyszący do snu. Dlatego wszelkie
zakłócenia, nawet najdrobniejsze zaburzenia harmonii, były dla
sprawnego ucha łowcy ostrzeżeniem, które natychmiast wybudzało ze
snu i wyostrzało wszystkie jego zmysły.
W
dżungli panowała teraz zupełna ciemność. Zethar nie mógł
niczego dojrzeć prócz świetlików, które wydawały się do niego
lgnąć, ale wiedział, że oni tu są. Obserwowali ich przez cały
czas, ale teraz odważyli się podejść tak blisko, jak nigdy
wcześniej. Dzieliło ich zaledwie parę metrów. Stali niemal przy
pniach bliźniaczych drzew.
Jutro
wraz z Zezem powinni dojść do tamtej, zmasakrowanej wioski. Może
będą tam na nich czekać. Nie wiedział tylko, czy chcą jego, bo
został sam, bez swoich pobratymców, czy chcą odebrać to, co
stworzyli. To nie było aż takie ważne.
Tej
nocy już nie zaśnie. Postanowił więc spędzić ją na ostrzeniu
noży. Wyciągnął pierwszy z nich i przejechał po ostrzu kciukiem,
zostawiając krwawą ścieżkę. Zlizał krew z noża. Była gorzka.
Uśmiechnął się do siebie. Może jutro uda mu się posmakować
słodszej.
Wszystko wskazuje na to że skoro Zez coraz bardziej słabnie to albo wkrótce umrze albo w jakiś sposób ta klątwa zostanie zdjęta. Zethar jest dość okrutny ale zdaje sobie też sprawę z okrucieństwa swojego plemienia a chyba nawet z tego, że można inaczej. Zastanawiam się czy to wspomnienie o matce nie oznacza że ktoś tu za kogoś odda życie w bliższej lub dalszej przyszłości...
OdpowiedzUsuńCzy Zethar jest okrutny? Trochę go wygładziłam w porównaniu do pierwotnych zamysłów. Miał być paskudniejszy :O Jest w końcu wojownikiem, pochodzi z plemienia, które ze sens istnienia przyjęło walkę. Ale myśli, więc może coś dobrego wymyśli ;)
UsuńPozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, Zez ma coraz mniej sił, umiera czy klątwa się przełamuje, mi się zdaje to drugie bo weźmy przykład że już nie żywi się energią zwierząt, więcej rozumie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
"wspaniale, Zez ma coraz mnie siły, umiera..." To nie zabrzmiało dobrze xD Jak zwykle dzięki za wytrwałość i pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, o nie Zez ma coraz mniej sił... umiera czy klątwa się przełamuje? stawiałabym na tą drugą opcję bo nie żywi się już krwią, sporo już rozumie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka