sobota, 9 maja 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 3 - Smutek matki

Hejka :) Taka mała informacja na początek. Gdyby ktoś się zastanawiał, to EROS/SORE wciąż żyje na poprzednim blogu. Niedawno wpadł rozdział.
Mam nadzieję, że trzymacie się w zdrowiu. Pozdrawiam!


Szli w dzień. Mała szkarada przesypiała nawet dwanaście godzin dziennie przyciśnięta do drzewa, z którego powoli uchodziło życie. Nie umierało jednak, tylko jego liście więdły, a czasami opadały niczym śnieg. Szkaradę rano zawsze rozpierała taka energia, jakby znów na nowo się narodził i musiał poznać wszystko jeszcze raz. Zethar przyzwyczaił się już do noszenia kijka, którym odpędzał od siebie chłopaka, pukając go w nim w maskę. Szli cały czas w dół, zmierzali ku rzece.

– Kurwa – syknął Zethar, gdy znów jakieś latające paskudztwo ugryzło go w policzek. Sam nie wiedział, co zirytowało go bardziej. Ugryzienie, czy to, że walnął się na tyle mocno w twarz, że aż go zabolało.
Nienawidził tej dżungli. Druid przed odejściem powiedział mu tylko, że to, co smakuje gorzko na surowo, prawdopodobnie jest trujące, a słodkie rośliny prawdopodobnie nie są trujące, ale nie było to regułą. W zasadzie, taką radą mógł się jedynie podetrzeć. Tak to było z druidami. Ględzili, jakby wiedzieli wszystko, a zwykle nic z tego nie wynikało. Byli mocni tylko w gębie. Zethar żywił się więc jedynie tymi przeklętymi jeleniami i miał ich już serdecznie dość. Tego wiecznego upału, gryzących owadów i śmiechu tego potworka również.
– I z czego tak rżysz jak koń? – syknął, gdy znów usłyszał tłumiony przez maskę śmiech.
Dzieciak, który latał gdzieś po krzakach, zaraz pojawił się obok niego. W dłoniach złożonych w koszyczek trzymał jakieś liści i podsunął je Zetharowi pod nos.
 – Co robisz?! – warknął wojownik i uderzył go kijkiem w dłoń na tyle mocno, że wszystkie liście spadły na ziemię.
Zez spuścił głowę i popatrzył pod nogi niezadowolony. Tak, Zethar nie miał pojęcia, jak to robił, ale na pewno widział przez tę maskę. Teraz zaś zamarł w bezruchu, wgapiając się w liście przed jego nagimi stopami. I nagle uniósł głowę, a Zethar poczuł ból w łydce.
– Kopnąłeś mnie?! – syknął, aż czerwieniejąc ze złości. – Pożałujesz, mały kundlu!
I znowu go gonił. Właściwie robił tylko to, poza łowieniem i spaniem. Chuchro spało po kilkanaście godzin na dobę, później skakało wszędzie jak sarenka, chcąc zwrócić na siebie uwagę Zethara, a po kilku godzinach traciło energię i wlokło się za nim.
Zethar dopadł do niego. Dzieciak uderzył plecami o pień drzewa, a jego szyja zostało dociśnięta do niego kijem. Wojownik wpatrywał się w niego z furią, niemal dusząc, by po chwili jednak go puścić. Walnął go jeszcze kijkiem w ten głupi, rozczochrany łep. Zez rozmasował swoją szyję i sapnął niemal karcąco.
– Dlaczego po prostu nie odejdziesz? – spytał go Zethar. – Przecież cię nie trzymam. Możesz iść.
Nie znali swoich języków, ale niekiedy sam ton wystarczył, żeby się zrozumieli.
– No idź! – powtórzył Zethar.
Zez spojrzał w głąb dżungli, w jej ciemną otchłań i pokręcił przecząco głową. Nie ruszył się, tylko stał jak słup, a jego ramiona opadły. Wyglądał teraz jak zbity pies.
– Nie chcesz? Bo oni tam są? Ci, którzy ci to zrobili? Nie pragniesz zemsty? Nie ma w tobie złości i nienawiści? Tylko rozgoryczenie? – drążył Zethar. – W takim razie, rzeczywiście nie jesteś już człowiekiem.
Sam wolałby zdechnąć, jeśli dzięki temu mógłby rozszarpać parę gardeł tych, którzy nim gardzili. Wtedy przynajmniej odszedłby ukontentowany. Taką po prostu miał naturę. Sam już nie wiedział, czy taki już się urodził, czy może takim go uczyniono. To teraz było nieważne. Teraz był w dżungli, musiał w niej przetrwać.
– To chodź, mały przegrańcu – rzucił, a dzieciak kiwnął głową.
Zez poszedł pierwszy. Zethar ruszył za nim, wciskając przy tym kijek za pas spodni. Zauważył przy tym, że do jego ubrania przyczepił się listek. Ściągnął go i powąchał. Śmierdział zupełnie tak samo jak ta papka druida. Zgniótł go w dłoni, marszcząc przy tym brwi. Dogonił dzieciaka i pozwolił, by listek opadł mu na głowę i puknął ją lekko kijkiem. Zez chwycił się za nią zaskoczony, we włosach znalazł listek.
– Nazbieraj mi więcej – rozkazał Zethar.
Zez kiwnął głową i znów pognał jak sarenka w las. Zaś z gracją małpy wspiął się na krzywe drzewko i zaczął zrywać liście. Zethar, czekając, rozejrzał się. Już raz tu był. Poprzednio, idąc w odwrotnym kierunku, na drzewach zostawił nacięcia. Dotknął jednego z nich. Jutro dotrą do tej wioski, w której wybito wszystkich mieszkańców, a z ich ciał spuszczono krew. Prawdopodobnie by stworzyć to. Zethar spojrzał na dzieciaka, który znów stał przed nim z kupką liści. Teraz napluł na nie i roztarł w swoich dłoniach. Po chwili były zielone od śmierdzącej papki. Wyciągnął je do Zethara, ale ten znów puknął go kijkiem w maskę i dosunął się na kilka kroków.
– Nie dotkniesz mnie! – zabronił. – Myślisz, że jestem taki głupi?! Ja tu jestem drapieżcą!
Zez skierował swoje dłoni ku masce, jakby na nie patrzył, a potem znów wyciągnął je do Zethara.
– Aa…? – spytał, przekręcając śmiesznie głowę.
– Be? – przedrzeźnił go wojownik.
I znów go coś ugryzło. Cały był już w tych swędzących bąblach, z niektórych wypływał żółty płyn.
– A rób, co chcesz – rzucił zrezygnowany. – I tak w sumie nie wiem, po co żyję.
Dzieciak dopadł do niego, ale nie dotknął go od razu. Przekręcał chwilę głowę, jakby się nad czymś zastanawiał albo wahał. Naprawdę czasami przypominał kota. W końcu jednak oparł pokryte zieloną papką dłonie o nagi tors wojownika.
– O! – niemal pisnął zaskoczony.
Zethar uniósł brew. Chyba nie umierał. Dzieciak nie wyssał z niego życia. Czuł jedynie na skórze chłód papki, lekkie pieczenie, jakie powodowała i powoli poruszające się palce chłopca. Wędrowały flegmatycznie ścieżkami wyznaczonymi przez zagłębienia między jego mięśniami, by później prześlizgnąć się wzdłuż żeber. Zez znów mruczał jak kot, koliste ruchy jego dłoni były powolne. Wydawał się zafascynowany tym, co właśnie robił i tym, co czuł pod palcami.
Mógł go odepchnąć, ale jednak tego nie zrobił. Pozwalał badać swoje ciało, eksperymentować na nim. Było to całkiem przyjemnie. Nie tylko sam dotyk, ale to zafascynowanie chłopaka jego osobą. Nie znali się, swojej przeszłości. Nie musieli niczego ukrywać, ani mieli się czego wstydzić.
Dłonie pozostawiające po sobie zielony ślad po dłuższej chwili dotarły do pępka, w którym tkwił metalowy kolczyk. Znowu usłyszał „O!” wyrażające zdziwienie połączone z fascynacją. Odruchowo wciągnął mięśnie brzucha, gdy poczuł, ja Zez ciągnie za kółko.
– O, kurwa – sapnął zaskoczony, czując jak coś zaczyna kumulować się w jego brzuchu.
Tak, zaśmiał się w myślach. W tej przeklętej dżungli brakowało mu czegoś do żarcia, co nie pochodziło z jelenia, alkoholu i seksu. Pacnął chłopaka kijkiem, by ten się odsunął. Gdy wyciągnął rękę, by znów go dotknąć, trzasnął go w nią, na tyle mocno, że Zez pisnął i potrzepał nią w powietrzu, jakby się oparzył. Potem wydał z siebie niezadowolone burknięcie jak dziecko, któremu odebrano zabawkę.
– To dla twojego dobra – rzucił wojownik i wypuścił głośno powietrze.
Mimowolnie skierował wzrok w jedno miejsce. To irytowało go już od dłuższego czasu. Wyciągnął kijek i trącił tę kijankę.
– Nie zamierzasz schować tego dzyndzla? – spytał, gdy zaskoczony niespodziewanym dotykiem Zez zakrył swoje krocze. Cały czas chodził nago. – Chociaż jakimś listkiem przykryj. Jeszcze ci jakiś dziki zwierz odgryzie.
– Och? – Zez spojrzał w dół. Wydawał się zszokowany. – Dzyn… dzel? – wymówił z trudem.
Zethar zaczął się śmiać jak głupi. Aż się popłakał. Pociągnął nosem i spojrzał załzawiony oczami na zdezorientowanego potworka.
– Chodź już, bo zdechnę – wysapał.
Zez podążył za nim przez dżunglę, ale co chwilę się potykał, bo nie patrzył pod nogi. Jego uwagę pochłaniało co innego.
– Nie gap się tak na niego, bo ci uschnie – rzucił Zethar, wciąż się uśmiechając. – I coś taki zaskoczony? Masz go całe życie. Chyba że ty nigdy… Naprawdę? – rzucił aż zszokowany. – Mikrus z ciebie, ale na oko masz ze szesnaście lat. Niemożliwe.
Może w ich plemieniu panowała taka kultura, pomyślał. Co za okropne życie. Najpierw nie możesz pociupciać, nawet sam ze sobą, a potem zamieniają cię w krwiożerczą bestię.
– Kurna, aż cię żałuję – prychnął. – Ale to nawet przyjemne uczucie, że nie tylko ja na tym świecie mam przesrane.
Wyszli z dżungli na odsłonięty pas zieleni. Kilka tygodni temu musiał przejść tędy pożar. Roślinność już pięła się do góry, ale zwęglone, pokraczne i szczerniałe drzewa albo stały ostatkiem sił albo już rozpadły się w pył. Popiół pokrywał ziemię, z której wyrastały nowe rośliny. Zethar przyjrzał się dokładnie. Przedtem nie poświęcił temu miejscu zbyt wiele uwagi, szukając brata i reszty wojowników. Rozgrzebał butem popiół. To nie był naturalny pożar, tylko podpalenie. Ogień zaprószono w kilku miejscach.
– Rozumiem – powiedział na głos. – Chcieli im odciąć drogę ucieczki.
Ruszył przez pole, ale nie usłyszał kroków za sobą. Odwrócił się. Zez kucał na skraju dżungli i trzymał się za maskę.
– No chodź – zawołał na niego.
Chłopak potrzepał głową i jeszcze mocniej się skulił. Zethar sapnął zirytowany. Wrócił do niego, chwycił go za ramię i zmusił do wstania. Przerzucił go sobie przez ramię niczym worek ze zbożem i zaczął iść, w ogóle nie zważając na protesty. Zez szarpał się i skuczał, ale nie było w tym zbyt wiele siły. Drżał. Bał się. I był strasznie lekki.
Zethar to widział. Dzieciak chudł z każdym dniem. Powoli umierał, choć sam chyba jeszcze nie był tego świadomy. To i tak nie miało znaczenia. Może nawet lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł tutaj. Jeśli zostanie zabrany do ich plemienia, starszyzna druidów rozczłonkuje go na najmniejsze fragmenty, byle tylko poznać tajemnice skrywane przez jego ciało i będą przy tym chcieli, aby pozostał żywy jak najdłużej.
Rzucił go na ziemię, gdy znaleźli się już po drugiej stronie spalonego pasa dżungli. Zez jęknął przez twarde spotkanie z ziemią. Zethar spojrzał na niebo. Zachód słońca był już blisko. Najwyższy czas, żeby znaleźć schronienie.
–  Chodź – rzucił i pierwszy dał się ponownie pochłonąć mrokowi dżungli.
Wyciągnął nóż, by zrobić im przejście. Roślinność była tu tak gęsta, że nie można było się przez nią przedrzeć. Ścinał liście i gałęzie przed sobą zamaszystymi ruchami. Zaczynało go to irytować. Od kilku dni sypiał na drzewach. Robił sobie hamak z lian i liści palm. Kilka metrów nad ziemią nie musiał być taki czujny. Zez pomrukiwał przez całą noc, tuląc się do drzewa obok. Żywił się ich energią, ale tak jak mówił druid, to nie wystarczało. Nie chciał niczego innego. Nie miał serca wojownika ani myśliwego.
– To będzie dobre – uznał Zethar, wskazując na rozłożystą palmę.
I wtedy coś spadło mu na głowę. Zethar spojrzał na łupinę, którą trzymał teraz w dłoni, a potem w górę na rude małpy, które zaśmiały się z niego, a potem uciekły, skacząc z gałęzi na gałąź. Te małe, chichrające się bestie przypominały trochę ludzi. Nie tylko wyglądem łap, które zdawały się mieć palce, ale też zachowaniem w stadzie. To coś mu podpowiedziało. Zethar nożem odciął z łupiny resztkę czerwonego miąższu i go spróbował. Słodki. Wreszcie coś innego do jedzenia. Jeśli będzie obserwował małpy, powinien znaleźć więcej jadalnych roślin. Rozglądnął się po drzewach. Zauważył kilka dużych, takich samych włochatych owoców.
– No to – mruknął, rzucając zbędny ekwipunek na ziemię – czas na trochę ćwiczeń.
Chwycił się gałęzi i pociągnął, by zaraz na niej stanąć. Potem sprawnie wspiął się jeszcze wyżej, aż do korony. Zaczął ścinać owoce, które spadały na ziemię. Skorupy niektórych pękały. Zez chciał mu pomóc, ale ześlizgnął się po gładkiej korze. Brakowało mu już sił, aby podciągać się na ramionach. Zrezygnowany podniósł jeden z owoców, które zerwał Zethar i zaczął dłubać w nim patykiem, żeby otworzyć jego twardą, włochatą skorupę.
– Przecież i tak go nie zjesz – rzucił z góry wojownik, obserwując poczynania dzieciaka.
Zez zbliżył pęknięty owoc do swojej twarzy zakrytej maską. Gęsty sok skapywał mu między palcami. Zethar zmarszczył brwi i zbliżył dłoń do ust. Owoce miały wyrazisty, słodki smak, ale też mocny zapach. Bardzo przyjemny. Teraz rozumiał. Dzieciak musiał go dobrze znać. Pewnie kojarzył mu się z rodziną i poprzedni życiem, nim go zdradzono.
– Tylko się torturujesz – rzucił do siebie.
Zeskoczył z kilku metrów, by chwycić się gałęzi, a potem robiąc salto, wylądować na ziemi. Rozciągnął swoje ciało, pozwalając kością strzelić. Brakowało mu ruchu i walki. Podszedł do siedzącego na korzeniu dzieciaka i puknął w jego maskę, by zwrócił na niego uwagę.
– Czas na sen – powiedział. – No dalej, wstawaj.
Pozbierał swoją broń i owoce, a potem wspiął się na rozłożyste drzewo. Spało się na nich nawet wygodniej niż na ziemi. Wystarczyło tylko znaleźć sobie zagłębienie w plątaninie konarów i trochę umościć liśćmi. Zez ślamazarnie wspiął się na bliźniacze drzewo tuż obok. Ich rozłożyste korony splatały się ze sobą. Objął pień ramionami i tak już został. Jego mięśnie zaraz się rozluźniły.
Zethar zerknął na niego, by upewnić się, że Zez nie spadnie i nie skręci sobie karku. Nie przywiązywał go już liną, którą dostał od druida. Dzieciak nie miał dokąd uciekać. Ci, których uważał za braci, zdradzili go. Był sam.
Wyciągnął swoje noże, by wybrać ten, który najlepiej będzie nadawał się do rozłupywania skorup owoców. Wszystkim brakowało finezji. Nie było w nich żadnego piękna, miały służyć jedynie zabijaniu. Jeden z nich był karbowany, miał głęboko wycięte, zawinięte haki. Miały za zadanie zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu, zanim umrze. Zaczepiały się o wnętrzności i wyrywały je na zewnątrz. Taka była natura ich plemienia. Wciąż parli na przód, zdobywali nowe tereny, pozostawiając po sobie morza trupów. Za godną uważali jedynie walkę kontaktową. Twoją twarz powinien owiać oddech przeciwnika, nie padnie martwy u twych stóp. Tak nauczano rekrutów. W bitwach używali krótkich, ciężkich mieczy, toporków i tych paskudnych noży.
Zethar otworzył pierwszy z owoców i zaczął odcinać fragmenty twardego, zbitego miąższu. Gdy poczuł na języku chłód ostrza, na którym miał nabity kawałek owocu, nagle pomyślał o matce. Ona pochodziła z Krainy Traw. Tam walkę mieczem uznawano niemal za rodzaj tańca. Była sztuką, tak samo jak wyrabianie mieczy. Te były długie i lekkie. Ostre tylko z jednej strony i lekko wygięte ku górze. Stal, z których były kute, układała się w falisty wzór.
– Oni nadawali swoim mieczom imiona. Nie pamiętam, jak nazywał się miecz matki – powiedział na głos.
Łapał się na tym niemal każdej nocy. Odkąd został w dżungli sam, jedynie z tą śmieszną pokraką w roli towarzysza, zaczął rozmyślać o rzeczach, które już dawno porzucił. Gadał, a on go słuchał. Pilnie, każdego słowa, chociaż nie mógł zrozumieć. Może właśnie przez to dzieciak w masce był takim dobrym powiernikiem. Kiedy wróci do plemienia, znów stanie się dzieciobójcą, zakałą rodu i znowu nikt nie będzie go słuchał, a on da się pochłonąć temu, co towarzyszyło mu chyba od narodzin. Nienawiści.
– Matka była zdobyczą – powiedział. – Ojciec sprowadził ją jako trofeum z wyprawy wojennej. Ona zawsze przyjmowała wszystko ze spokojem. Zawsze nosiła luźne, błękitne szaty, które falowały na wietrze. Przypominała mi wodę. Uczyła mnie walczyć mieczem za plecami ojca. Właściwie, nie wiem po co. Może chciała mnie bardziej uczynić swoim synem, niż jego. Szkoda, że jej się nie udało.
Spojrzał za Zeza, który siedział nieruchomo, a czerwone, namalowane oczy patrzyły na niego. Nie spał. Puścił na chwilę pień i wyciągnął ku niemu rękę. Zethar uśmiechnął się krzywo na ten gest.
– Kiedy była już bliska śmierci, powiedziała, że nauczy mnie na koniec najpotężniejszej z technik walki mieczem. Że jeśli jej użyję, przeciwnik na pewno umrze. – Zaśmiał się. – Bardzo chciałem ją poznać. Technika, przed którą przeciwnik nie ma szans się obronić… Nieważne, jakby był silny i tak zginie. Kto nie chciałby poznać jej sekretu? Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Myślałem, że będę musiał trenować miesiące lub lata, żeby ją opanować. Okazała się jednak bardzo prosta. Była wręcz głupia.
Przerwał i parsknął śmiechem.
– Wiesz, na czym polegała? – spytał, wciąż nie mogąc powstrzymać śmiechu. – Matka mi ją zdradziła. Powiedziała, że muszę się dać pchnąć. Pozwolić mieczowi przebić moje wnętrzności tak, żeby nie dało się go od razu wyciągnąć, czyli musiał być to śmiertelny cios. Kiedy miecz będzie już we mnie, wtedy ja mogę także zadać śmiertelny cios… Kiedy matka zdradziła mi tajemnicę najpotężniejszej z technik walki mieczem, zacząłem się śmiać. Spytałem, co to za głupota. Przecież ja też wtedy umrę. Dlaczego miałbym robić coś takiego? Zupełnie tego nie rozumiałem.
Pamiętał to, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj. Matka leżała na łożu śmierci. Jej czerwone włosy kaskadą opadały niemal na podłogę, a bladą twarz pokrywały krople potu. Chciał ukoić jej ból w tych ostatnich chwilach, a tylko przysporzył jej go jeszcze więcej. Patrzyła na niego takim zawiedzionym wzrokiem, gdy nie zrozumiał jej słów i zaczął się śmiać.
– Powiedziała, że mężczyźni z naszego plemienia już tacy są i że to smutne. Smutne, że nie mogę tego pojąć. Ta technika służy do obrony. Nie mnie, ale kogoś dla kogo jestem gotowy umrzeć. Chcę chronić za cenę własnego życia. Jeśli pozwolę się śmiertelnie ugodzić, to dam czas tej osobie na ucieczkę. Matka powiedziała, że to najpiękniejszy z rodzajów śmierci, a ja tylko dalej się śmiałem. Śmierć przecież zawsze jest ohydna i nie mogłem pojąć, dlaczego miałbym robić coś takiego. Po pierwsze, dlaczego miałby poświęcić dla kogoś swoje życie? Przecież dla mnie to moje życie jej najważniejsze i zawsze będzie. I drugie, gdybym miał jednak taką osobę, to nie chciałbym przecież umierać. Wtedy nie bylibyśmy już razem. To chyba logiczne?
Rzucił łupiną w Zeza, a ta odbiła się od maski z głuchym puknięciem. Chłopak syknął niezadowolony, chwycił ją i odrzucił z powrotem. Zethar zaśmiał się pod nosem. Rzucił jeszcze jedną, chcąc trafić jedno z namalowanych oczu jak w tarczę.
– Aa! – warknął zirytowany Zez i tym razem rzucił nią w Zethara z całej siły.
– Be! – przedrzeźnił go wojownik, ale zaraz syknął z bólu, gdy oberwał w ucho. – Grabisz sobie.
Zez fuknął i wyciągnął ku niemu dłoń z wyprostowanym środkowym palcem. Zethar uniósł brew. Nie miał pojęcia, co to miało znaczyć. Mógł się domyślać, że w plemieniu dzieciaka to był jakiś wulgarny gest. U nich były zupełnie inne. Takie różnice w braku kultury, prychnął.
– Uważaj, bo ci go gdzieś wsadzę – rzucił, uśmiechając się wrednie.
Dzieciak coś tam jeszcze mruknął niczym niezadowolony kot, a potem znów oparł głowę o pień drzewa i zapadł po chwili w coś podobnego do letargu. Zethar schował nóż, którym otwierał owoce i ułożył się wygodniej na liściach.
– Właściwie, nadal tego nie rozumiem – szepnął – a minęło dziesięć lat od jej śmierci.
***
Dżungla nawet w nocy całkowicie nie cichła. Szemrała, wydawała się wręcz szeptać. Kołyszące się na wietrze liście, niezliczone owady i inne nocne zwierzęta nie pozwalały dżungli umilknąć. Miała jednak spokojny rytm, wręcz kołyszący do snu. Dlatego wszelkie zakłócenia, nawet najdrobniejsze zaburzenia harmonii, były dla sprawnego ucha łowcy ostrzeżeniem, które natychmiast wybudzało ze snu i wyostrzało wszystkie jego zmysły.
W dżungli panowała teraz zupełna ciemność. Zethar nie mógł niczego dojrzeć prócz świetlików, które wydawały się do niego lgnąć, ale wiedział, że oni tu są. Obserwowali ich przez cały czas, ale teraz odważyli się podejść tak blisko, jak nigdy wcześniej. Dzieliło ich zaledwie parę metrów. Stali niemal przy pniach bliźniaczych drzew.
Jutro wraz z Zezem powinni dojść do tamtej, zmasakrowanej wioski. Może będą tam na nich czekać. Nie wiedział tylko, czy chcą jego, bo został sam, bez swoich pobratymców, czy chcą odebrać to, co stworzyli. To nie było aż takie ważne.
Tej nocy już nie zaśnie. Postanowił więc spędzić ją na ostrzeniu noży. Wyciągnął pierwszy z nich i przejechał po ostrzu kciukiem, zostawiając krwawą ścieżkę. Zlizał krew z noża. Była gorzka. Uśmiechnął się do siebie. Może jutro uda mu się posmakować słodszej.

5 komentarzy:

  1. Wszystko wskazuje na to że skoro Zez coraz bardziej słabnie to albo wkrótce umrze albo w jakiś sposób ta klątwa zostanie zdjęta. Zethar jest dość okrutny ale zdaje sobie też sprawę z okrucieństwa swojego plemienia a chyba nawet z tego, że można inaczej. Zastanawiam się czy to wspomnienie o matce nie oznacza że ktoś tu za kogoś odda życie w bliższej lub dalszej przyszłości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy Zethar jest okrutny? Trochę go wygładziłam w porównaniu do pierwotnych zamysłów. Miał być paskudniejszy :O Jest w końcu wojownikiem, pochodzi z plemienia, które ze sens istnienia przyjęło walkę. Ale myśli, więc może coś dobrego wymyśli ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, Zez ma coraz mniej sił, umiera czy klątwa się przełamuje, mi się zdaje to drugie bo weźmy przykład że już nie żywi się energią zwierząt, więcej rozumie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "wspaniale, Zez ma coraz mnie siły, umiera..." To nie zabrzmiało dobrze xD Jak zwykle dzięki za wytrwałość i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    cudnie, o nie Zez ma coraz mniej sił... umiera czy klątwa się przełamuje? stawiałabym na tą drugą opcję bo nie żywi się już krwią, sporo już rozumie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń