Pięć
lat temu,
Brazylia,
fawele na wzgórzach wokół Rio de Janeiro
Od
jak długiego czasu każdy dzień tu spędzony wyglądał dokładnie
tak samo? Już nie umiał powiedzieć. On tylko nienawidził każdego z nich.
Andre
wyszedł przed lokal, którego był opiekunem i spojrzał
podkrążonymi oczami na różowe niebo. Słońce ślamazarnie
wspinało się po nieboskłonie. Na ścianie krzywej parodii budynku za
jego plecami nagie kobiety, z których ramion ponętnie zsuwały się
kolorowe szale i płaszcze z papuzich piór, patrzyły na fawelę
pustymi, namalowanymi za pomocą sprayu oczami. Kobiety wewnątrz
domu miały takie samo spojrzenie i on również.
Tu
kolejne domy, sklecone z byle czego, budowano na dachach
wcześniejszych. Prędzej czy później rozpadały się pod swoim
własnym ciężarem, czasami osuwała się ziemia. Wtedy mieszkańcy
brali to, co jeszcze nadawało się do użytku i budowali nowy dom.
Wodę ciągnięto tu z górskich źródeł i łapano deszczówkę do
zbiorników na dachach. Prąd pobierano nielegalnymi złączami,
krętaniną kabli, nielegalnie z miasta. Była tu nawet telewizja –
ludzie mieli satelity na dachach tych pokracznych baraków, a nawet
Internet. Tutaj rządziła mafia. Ona decydowała, czy ujrzysz
kolejny wschód słońca. Czy możesz iść do lekarza. Andre nie
należał do gangu, on tylko prowadził dla nich burdel.
Ulicą
przebiegła grupa dzieciaków. Chłopcy mogli mieć po dwanaście lat.
Podwijali sobie rękawy koszulek, żeby pokazać tatuaże na
ramionach. To była ich największa duma. Nie chodzili do szkoły,
dla władz Rio de Janeiro praktycznie nie istnieli. Nie było ich w
żadnych aktach. Mafia była dla nich matką, ojcem i nauczycielem.
Gangsterzy lubili wysyłać dzieci w roli egzekutorów. Wrzucali
małemu idiocie broń do plecaka i wskazywali, kogo za jej pomocą
miał zabić. Jeśli wykonał misję, dostawał nagrodę. Mógł
spędzić w ich towarzystwie noc pełną kokainy, alkoholu i kobiet.
Gangi
zarabiały na handlu narkotykami, egzotycznymi zwierzętami i ludźmi.
W tym ostatnim brał również udział Andre. Dlaczego? Sam już nie
umiał odpowiedzieć na to pytanie. Przybył tu ze Stanów
Zjednoczonych jako piętnastolatek z rodzicami, którzy byli
archeologami pracującymi na uniwersytecie. Przyjechali tu na
wykopaliska i kilka konferencji naukowych. Andre dzielił czas między
zdalne nauczanie, nudzenie się na wykopaliskach i spędzanie czasu
na zatłoczonej plaży. A teraz był tu, w slumsach, nie miał już
rodziców i prowadził burdel.
Wrócił
do budynku, który miał aż trzy piętra, okna z metalowymi kratami
i przeciekający dach.
– Rico
– zwrócił się do nastolatka, który siedział przy oknie i
dłubał w zębach wykałaczką – godzina już nie minęła?
– Hmm?
Rico
spojrzał na pozłacany zegarek z pękniętą szybką. Przeczesał
gęste, kręcone włosy w kolorze gorzkiej czekolady, a potem wstał.
Podszedł do drzwi od jednego z pokoi dla klientów i zapukał w nie
mocno.
– Wyłaź
albo dopłać! Godzina minęła!
Po
dłuższej chwili drzwi otwarły się z głośnym trzaskiem,
uderzając o ścianę. Wyszedł przez nie otyły mężczyzna w
średnim wieku. Był czerwony na twarzy i spocony.
– Chcę
moje pieniądze! – krzyknął, zapinając rozporek poszarpanych
dżinsów. – Ta suka nic nie umie!
– Nie
zwracamy pieniędzy – odparł Rico znużonym tonem, jakby powtarzał
tą samą frazę po raz tysięczny.
Tak,
każdy dzień był dokładnie taki sam. Andre spojrzał ponad
ramieniem mężczyzny w głąb pokoju na kobietę właśnie
naciągającą na swoje pulchne ciało szlafrok stylizowany na różowe
kimono.
– Maria?
Kobieta
wyprostowała dłoń, a potem pozwoliła jej bezwładnie opaść.
Zachichotała, a Andre odpowiedział jej uśmiechem.
– Maria
się starała, prawda?
– Jasne,
ale nie jestem cudotwórczynią. Maria to tylko imię.
Mężczyzna
wyciągnął z kieszeni scyzoryk i chciał się nim zamachnąć na
bezczelnie uśmiechającego się białasa, ale znieruchomiał, gdy
poczuł zimną lufę przytkniętą do głowy tuż nad uchem.
– Nie
zwracamy pieniędzy – powtórzył chłopak. – I godzina już
minęła.
– Podziękuj
Marii i wracaj do żony i dzieci – dodał Andre.
Gdy
zostali sami, Rico wcisnął rewolwer za pasek od spodni i wrócił
na swoje krzesło. Andre przetarł palcami palące oczy. Znów nie
przespał w nocy ani minuty. Każdy dzień był dokładnie taki sam,
nawet nie potrafił powiedzieć, od jak dawna.
– Idź
odebrać jedzenie – zwrócił się do Rico. – I niech mnie nie
próbują więcej oszukiwać w tej restauracji. Przypomnij im na kogo
terenie prowadzą interes.
– Okej.
Nie
mieli na razie więcej klientów, dopiero wschodziło słońce. W
sumie pod swoją pieczą miał czwórkę kobiet i dwóch mężczyzn.
Maria i Noela miały swoje domy, mężów i dzieci. Po pracy do nich
wracały. Reszta mieszkała tutaj, w tych samych pokojach, w których
pracowali. Carlos miał za to narzeczoną, ale często się z nią
kłócił. Rzucał pracę i wracał do niej co jakiś czas, działo
się to niemal cyklicznie, by po kilku tygodniach pojawić się tutaj
z podkulonym ogonem.
Zadzwoniła
jego komórka. Wyciągnął ją z kieszeni i niechętnie spojrzał na
wyświetlacz. Czego mogli od niego chcieć? – zdziwił się. To nie
był jeszcze czas przekazania utargu.
– Tak?
– Znowu
się nie pospało? – rzucił rozbawiony głos po drugiej stronie. –
Wpadnij dzisiaj do mnie. Mam prośbę.
– To
słucham.
– Nie,
nie, nie. Przyjdź. Napijemy się pod drinku, popluskamy w basenie z
moimi paniami.
Andre
przymknął oczy, krzywiąc się. Szefowie gangów przekonywali do
siebie ludzi mówiąc „Jestem taki jak wy, też jestem stąd. Oni
was porzucili, skreślili z map, ale ja was rozumiem”, a potem
wracali do swoich willi w Rio de Janeiro. Nie lubił opuszczać
slumsów. W mieście czuł się jak obcy.
– Rozumiem
– odparł i się rozłączył.
Rico
wrócił z dwiema reklamówkami, w których miał jedzenie dla
wszystkich mieszkańców pokracznego domu z namalowanymi na frontowej
ścianie roznegliżowanymi kobietami.
– Pilnuj
biznesu – rzucił Andre, mijając go w progu. – Ja idę coś
załatwić. I daj jednego naleśnika.
Z
jeszcze gorącym plackiem z tapioki napakowanym mielonym mięsem i
warzywami wyszedł na ulicę. Machnął dłonią na chłopaka
jadącego w dół czymś przypominającym rikszę. Był to rower z
dospawanym wózkiem dla jednej osoby.
Wsiadł
do środka i podał dzieciakowi banknot.
– Do
miasta.
– Za
dziesięć reais?
Andre
uniósł na niego wzrok podkrążonych oczu. Dzieciak kiwnął głową,
rozumiejąc przekaz tego spojrzenia i zaczął pedałować.
– Nie
ma sprawy.
I
tak, dwie godziny później siedział w wiklinowym fotelu naprzeciwko
człowieka, który oficjalnie nie był jego szefem, ale od którego
zależało całe życie Andre. Dosłownie.
– Więc?
Ta prośba?
Brodaty
Latynos po czterdziestce, bez jednego ucha i blizną na policzku po
tej samej stronie, napił się ze swojej szklanki, a potem pogłaskał
po głowie kilkuletniego syna, który przybiegł do niego w
kąpielówkach. Razem z siostrą bawili się w basenie.
– Chcę,
żebyś użyczył komuś jeden ze swoich pokoi – odparł, gdy znów
zostali jedynie we dwójkę. – Turyście. Przebył długą drogę
aż z Kalifornii.
– Amerykanin?
– Twój
ziomek. Powspominasz sobie stare czasy.
Andre
przełknął ukradkiem ślinę. Miał dość monotonii,
powtarzalności kolejnych dni spędzonych tutaj, ale najbardziej nie
chciał zmiany, bo ta mogła być tylko na gorsze.
– Powiedziałeś,
że jeśli burdel będzie przynosił stałe zyski, to będzie miał
twoją ochronę i nie będzie oficjalnie należał do was! Mówiłem,
że nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Andre
– zaczął gangster, na którym ten wybuch zdawał się nie zrobić
najmniejszego wrażenia. – O co te nerwy? Przecież to tylko
turysta. Mówiłem.
Andre
zamknął na chwilę oczy i zacisnął palce na nogawce bawełnianych
spodni. Nie miał tu nic do powiedzenia. Musiał się zgodzić.
– Więc
kiedy przybędzie ten turysta? – spytał, akcentując ostatnie
słowo.
– Och,
więc się zgadzasz? – Ucieszył się gangster, zupełnie jakby dał
Andre jakikolwiek wybór. Klasnął w dłonie, a zaraz na tarasie
pojawił się młody chłopak. – Idź po niego.
– Zaraz.
On już tu jest?! – Andre niemal paniczne spojrzał w głąb domu.
– Myślałem, że dopiero…
Zamilkł,
gdy na balkonie pojawił się on. Nie musiał się przedstawiać.
Imię miał wytatuowane na szyi. Rahzel. Brzmiało niemal jak imię
anioła. Bardzo ironicznie, pomyślał Andre. Po jednym spojrzeniu na
mężczyznę wiedział już, że ma do czynienia z bardzo grzeszną
istotą, lubującą się szczególnie w grzechach ciężkich. Żaden
z niego anioł. Stał przed nim Mulat z długimi dredami splecionymi
teraz w warkocz. Gdyby nie imponujący wzrost i postura, a przede
wszystkim zielone oczy, mógłby się wtopić w tłum w faweli, tam
mieszały się wszystkie rasy.
– Więc
zamierzasz zwiedzać miasto, parki narodowe, robić zdjęcia
krajobrazów, a może surfować? – spytał kpiąco Andre.
Nie
uzyskał żadnej odpowiedzi. Mulat spojrzał na swojego
dotychczasowego gospodarza, zupełnie ignorując białego mężczyznę.
– To
on? – spytał po angielsku.
– Tak.
Ma na imię Andre, to zaufany człowiek.
Jeszcze
jeden drink i byli już w samochodzie. Na szczęście podwieziono ich
aż do granicy faweli. Teraz została jedynie kilkudziesięciominutowa
wspinaczka w górę wzgórza w pełnym słońcu.
– Słuchaj
– Andre postanowił od razu postawić sprawę jasno – ja tylko
prowadzę burdel. Nie jesteśmy żadną dziuplą, nie handlujemy
koką. Jedyna krew, jaka płynie w moim burdelu, to menstruacyjna i
ta z mord gości, którzy byli nie uprzejmi wobec moich pań. Nie
wiem, po co tu przyjechałeś i nie chcę wiedzieć. U mnie możesz
liczyć jedynie na miejsce do spania, żarcie i cipkę, jeśli za nią
zapłacisz. I nie sprowadzaj swojego syfu do mojego domu. Wszystko,
co chcesz załatwić, masz załatwiać gdzieś indziej. Rozumiesz?!
Mulat
szedł obok niego, uważnie obserwując okolicę. Chyba starał się
zapamiętać jak najwięcej i poznać teren.
– Jestem
tylko gościem – odparł po dłuższej chwili. Znaczyło to chyba,
że się zgadza. Lub że słowa Andre nie miały dla niego
najmniejszego znaczenia. – To ile za godzinę?
– Zależy
za co. Jakieś fetysze? – spytał Andre, uśmiechając kpiarsko.
Zamierzał go trochę podpuścić i był ciekawy. Nie chciał go w
swoim burdelu, ale nie był ślepcem. To był kawał przystojnego
skurwiela. – Mam panie o bardzo szerokim spektrum umiejętności. I
panów też.
Rahzel
spojrzał na niego i lekko się skrzywił. Nie był zbyt ekspresyjny.
– Już
mi się odechciało – odparł.
Kolejne
półgodziny ciszy oraz wspinaczki pod górę w pełnym słońcu i
stanęli przed dobytkiem Andre.
– I
jak? – spytał.
Mulat
przyglądnął się graffiti.
– Słabe
proporcje. Za wąskie biodra.
– A
twarze?
Rahzel
wzruszył ramionami. To chyba nie miało znaczenia. Weszli do środka.
Zaraz przy wejściu na krześle siedział nastolatek i dłubał
wykałaczką w zębach. Koło niego stały trzy pary butów. Mieli
trzech klientów.
– Kto
to?! – rzucił Rico na widok Mulata, który musiał schylić się,
gdy przechodził przez próg. – Hej, Andre…
– Leonardo
DiCaprio – odparł jego szef. – Nie widzisz?
– Oczywiście
– zgodził się chłopak, wyczuwają, że ma dalej nie pytać. –
To na ile? Godzina? Wolna jest…
– Będzie
tu mieszkał przez jakiś czas. Za darmo – uciął Andre i kiwnął
na Rahzela, żeby ten poszedł za nim na górę.
Na
trzecim piętrze weszli do przestronnego pokoju, największego w
całym domu. Na ścianie namalowane były egzotyczne kwiaty i różowe
flamingi. Był tu telewizor i radio. Na drewnianym stoliku stał
bezprzewodowy czajnik. Na podłodze leżały wyplecione ze słomy
maty, a na nich złożony koc, śpiwór i jedna poduszka.
– To
mój pokój. Niestety będziemy musieli się nim podzielić. Załatwię
dzisiaj jakiś parawan, żeby dać nam obu trochę prywatności. Ja
śpię… – Tu Andre zrobił przerwę, bo w jego przypadku było to
najmniej adekwatne słowo. – Na podłodze. Mogę ci kupić jakiś
materac, jak chcesz.
Rahzel
pobieżnie rozglądnął się po pomieszczeniu.
– Obojętne
– odparł.
Rzucił
swoją czarną torbę na ziemię i przeszedł przez pokój, by wyjść
na balkon. Andre zapomniał powiedzieć mu, żeby ściągnął buty,
więc zdeptał maty, pozostawiając na nich błotniste odciski. Cóż,
pewnie gdyby go o to poprosił, i tak zostałby zignorowany. Poszedł
za nim na balkon. Dlaczego akurat na jego barki musiał spać ten
ciężar? Stukilogramowy gangster z żółtozielonymi ślepiami jak u
zwierzęcia? Dlaczego nie mógł od losu otrzymać na przykład psa?
Nie pogardziłby takim dobermanem. Grzałby go w nocy.
– Słuchaj,
powtarzam to jeszcze raz. Nie wiem, po co tu przybyłeś i nie chcę
wiedzieć. Ale w tym pokoju możesz tylko spać i jeść. Pieprzyć
się też idź gdzie indziej.
– Przecież
to burdel – zauważył bystro Rahzel, patrząc na rozpościerające
się niżej zabudowania faweli.
– Owszem,
ale to pokój to taka enklawa – warknął Andre. – To pokój
szefa burdelu, czyli mój.
Mulat
wreszcie na niego spojrzał. Uniósł przy tym brew i uśmiechnął
się kpiąco.
– Enklawa?
No to współczuję.
Andre
aż się zapowietrzył, gdy zrozumiał, co właśnie powiedział.
Mało brakowało, a zrobiłby się czerwony. Cóż, to było do bólu
trafne określenie. Dawno nie miał tutaj gości.
– Nie
masz czego – syknął. – I nie przynoś tu swoich spraw. Nie chcę
nikomu podpaść. Szantażuj, bij i morduj jak najdalej od nas.
– Ja
jestem tylko turystą.
– Oczywiście
– warknął Andre.
Po
chwili został sam. Jego gość wyszedł bez słowa, zabierając przy
tym swoją torbę. Andre usiadł na podłodze, by odwrócić maty na
drugą stronę. Przeczesał włosy i oparł policzek o kolano zgiętej
nogi. Patrzył teraz na ścianę z namalowanymi kwiatami. Na boku
miał wytatuowane niemal identyczne, tylko bez różowych flamingów.
Powiedział, że byłyby zbyt pedalskie.
Uśmiechnął
się smutno do swoich wspomnień i przejechał palcami po szorstkiej
powierzchni podłogi. To na niej był tatuowany. To na niej co noc
zasypiał w jego objęciach. A teraz znów miał z kimś dzielić ten
pokój.
Drzwi
się otworzyły, a do środka wszedł Carlos, którego umięśnione,
gładkie ciało okrywał tylko szlafrok z wielkim feniksem. Był
Latynosem i był to jego największy atut. Do bólu przystojną twarz
zawsze zdobił gęsty zarost, a czarne, falowane włosy zaczesywał
do tyłu. Po za tym był zwykłym idiotą.
– Andre,
kto to?! – spytał podekscytowany, siadając obok swojego szefa. –
Widziałem go. Nie wiedziałem, że lubisz takich! Trzeba było
powiedzieć, odstąpiłbym ci Falco parę razy… ale nie za dużo!
– Nie
powinieneś teraz pracować? – zauważył Andre zblazowanym głosem,
starając się go zbyć.
– Mam
jeszcze półgodzinki. – Carlos niczym rasowy piesek rozłożył
się na podłodze. Położył się na plecach przed Andre i pozwolił
materiałowi zsunąć się z jego nogi. Uniósł ją do góry. –
Zapłacił za dwie, ale wyszedł po jednej. Chciał tylko, żebym
dotykał jego twarzy stopami. – Zachichotał. – Powiedział, że
przyjdzie za tydzień i żebym wtedy miał paznokcie pomalowane na
czerwono. No ale… Opowiadaj!
– Co
niby? – mruknął Andre, dotykając jego nażelowanych włosów. –
Kazali mi go tu przetrzymać jakiś czas. Pewnie ma zlecenie na
kogoś. Wykona je i odejdzie. Byle jak najszybciej.
– I
będziecie sobie tutaj razem spuniać? – spytał Carlos,
uśmiechając się powabnie, jak to miał w naturze. Kokietował
nawet, kiedy to nie było potrzebne. – Zrobicie tu sobie rajskie
gniazdko?
Poruszał
brwiami i powędrował wzrokiem na ścianę z malunkiem kwiatów. Nie
doczekał się jednak żadnej odpowiedzi.
– No
ale wiesz… On przez te kolorowe ślepia strasznie przypomina Falco.
Wiesz, tego gangstera od Dacnisa. Czasami do mnie wpadał. Nie był
zbyt przyjazny, ale przynajmniej miał niezłą pałę…
– A
tak do meritum? – zaproponował Andre, broniąc się przed potokiem
słów.
– Och,
no dobra – prychnął Carlos, udając urażonego. – Ostatnio nie
przychodził, a teraz dowiedziałem się, że podobno cały gang
Dacnisa już nie istnieje. Ich tereny przejął Barbosa. A wiesz, kto
zabił mojego biednego Falco? Jack Hetfield! Ten Amerykaniec, który
jakiś czas temu doczepił się do Barbosy. Podobno załatwił
biednego Falco w jego własnym domu!
Andre
nie za bardzo interesowały porachunki gangów, jeśli nie miały
wpływu na jego interes. Niech się mordują do woli.
– Hm,
czyli ubyło nam jednego klienta.
Carlos
uniósł się do siadu. Oparł głowę o ramię Andre. Pachniał
cytrusami.
– Ty
zawsze o kasie – jęknął. – Ja tu nie o tym… No bo oni się
tylko mordują i mordują, a mogliby się po prostu kochać. Ze mną
i z tobą.
Andre
zaśmiał się pod nosem. Potarmosił Carlosa po gęstych włosach.
Tak, gdyby tylko umieli postawić miłość na pierwszym miejscu,
wszystko byłoby inaczej. Wszyscy byli półmózgami. Dotknął
swojego boku, wyczuwając pod materiałem koszuli żebra.
– Carlos,
zawsze możesz wrócić do swojej narzeczonej – rzucił
uszczypliwie.
– No
mogę… Tylko że ona nie ma kutasa – jęknął Latynos.
– No,
tragedia – potwierdził Andre, kręcąc głową. – Wracaj ładnie
zarabiać, a ja muszę udać się na zakupy.
Wieczorem
pokój przedzielał już parawan z czerwonego materiału. Andre
ułożył też pościel dla współlokatora pod ścianą. Na
szczęście jego gość nie wrócił od rana. Może w ogóle się już
dzisiaj nie pojawi.
Andre
skończył podliczać zyski z tego tygodnia, dodał nowe zdjęcia
Carlosa na ich stronę internetową i zamknął laptopa. Czas umilał
sobie kolejnymi drinkami z cachacy z sokiem. Pił co wieczór,
chociaż nie powinien przy branych przez siebie lekach na bezsenność.
Pierwsze, ani drugie i tak nie pomagało. Zwykle spał, czy raczej
usiłował to robić, nago, ale dziś wsunął się do śpiwora w
podkoszulku i bokserkach. Odwrócił się na bok i zamknął
podkrążone oczy.
A
jednak przyszedł. Najpierw usłyszał jego ciężkie kroki, potem
pod powieki wkradło mu się światło lampy. Mulat wszedł za parawan.
Andre otworzył oczy. Tkanina była na tyle cienka, że widział
zarysy jego potężnej sylwetki. Obserwował je ukradkiem. Widział,
jak Rahzel rozwiązuje rzemyk, by pozwolić długim dredom opaść na
ramiona i plecy. Jak ściąga ubranie, najpierw koszulę i
bezrękawnik. Śledził ruch masywnie zbudowanych ramion z rozwartymi
wargami, na co nawet nie zwrócił uwagi. Mężczyzna ściągnął
spodnie i rzucił je na podłogę. Był niechlujny, Andre zaś
pedantyczny, ale nie to teraz zaprzątało jego umysł. Właściwie
nic tego nie robiło, teraz była w nim tylko dziwnie przyjemna
pustka. Patrzył na zarys penisa mężczyzny. Było naprawdę wiele
do oglądania. Na jego dłoń masującą mosznę.
Odwrócił
wzrok i przewrócił się na drugi bok. Sięgnął do ust, by
przygryźć palce. Dzisiaj będzie mu jeszcze trudniej usnąć.
Fantastyczny rozdział, ale ile odpowiedzi dał tyle nasunął nowych pytań, a postać Andre coraz ciekawsza. Żeby z syna archeologów do alfonsa no ciekawe. Nie ma się co dziwić że włoska mafia mu nie straszna. No i pojawia się Rahzel wygadany jak zawsze ;)
OdpowiedzUsuńSuper, że się podobało :) "Z syna archeologów do alfonsa" -> prawdziwy awans społeczny Andre zaliczył. Fajnie to brzmi :D
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Z narzekania: jest kilka skrótów myślowych i brakujących słów. Rozpieściłaś trochę dopracowanymi rozdziałami i masz :p
OdpowiedzUsuńAndre jest taki... Pusty - to chyba najlepsze określenie. Smuteczek bo bardzo go polubiłam, no ale przynajmniej spełni się jego marzenie o psie!
Czy on sam był kiedyś dziwką? Kim był jego facet? I dlaczego go nie ma?
Jak zawsze za krótko! :) ale to już urok blogów, że trzeba czekać
Pozdrawiam i weny
MaWi
Nom, wiem... postaram się poprawić ;) Wyłapuję większość po pewnym czasie, ale niestety nie wszystko.
UsuńI nie dziwką, tylko "panem do towarzystwa". Proszę nie obrażać głównego bohatera :D Na odpowiedzi będzie trzeba jeszcze trochę poczekać - jak to na blogach ;)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Jestem nieco rozdarta, bo z jednej strony biedny Andre został porwany, a tu zamiast ciągu dalszego to powrót do przeszłości. No ale z drugiej strony to jestem rownie ciekawa ich przeszłości, chociaż widzę, że to taka pół przeszłość, bo Andre już zdążył stracić ukochanego, rodziców najwyraźniej też i siedzi w niezłej beznadziejności. No ale teraz zrobi się na pewno nieco zamieszania bo pojawił się anioł 😁 Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :) Bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie 😘
OdpowiedzUsuńNo ja wiem, że ten biedny Andre tam czeka na ratunek i nie wiadomo, czy się doczeka, ale jednak bez poznania natury relacji z "aniołem", decyzje Rahzela byłyby trudne do zrozumienia. "Pojawił się anioł" - super brzmi :D
UsuńJak zawsze dzięki za komentarz i pozdrawiam!