sobota, 23 maja 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 4 - Odrodzony


W nocy ludzie z dżungli podeszli aż pod drzewa, na których spali, jednak gdy tylko pierwsze promienie słoneczne zaczęły podłużnymi smugami przedzierać się przez gęstwinę, odeszli. Nie całkowicie, wciąż z daleka ich obserwowali, podążali ich śladem. Wciąż kryli się w mroku dżungli.

Zethar, smarując swoje ciało rano śmierdzącą papką, myślał o tym, co powinni dzisiaj zrobić. Przez cały ten czas szli tunelami w dżungli, które powstały dzięki tysiącom przechodzących nimi stworzeń, ludzi i zwierząt. Trudne je było nazwać ścieżkami, jednak dżungla była tam rzadsza, a przez to szło się znacznie łatwiej. Jeśli dziś też będą szli tropem innych stworzeń, dotrą do tamtej wybitej wioski. Jej ominięcie łączyło się z koniecznością przedarcia się przez dżunglę, wyrąbania sobie w niej przejścia. To było znacznie bardziej męczące i wydłuży ich podróż, a przede wszystkim było niebezpieczne. On nie miał nic przeciwko przejścia przez tamtą wioskę. Wiele razy widział już podobne sceny, stosy trupów, które jego własne plemię pozostawiało za sobą, wciąż prąc naprzód i nie mogąc się zatrzymać z jakiegoś powodu, którego chyba już nikt nie pamiętał. Jemu to nie przeszkadzało.
Starł pot z twarzy i spojrzał na chłopaka, które kilkanaście kroków od niego siedział na pniu powalonego przez piorun drzewa i ugniatał liście na śmierdzącą papkę, która odganiała owady. Dzisiaj był jeszcze wolniejszy, gdy szedł i jeszcze bardziej markotny. I cichy. To irytowało Zethara najbardziej. Słabł, to jasne, ale wiedział też, do czego się zbliżają. Gdyby miał siłę, pewnie zaparłby się, chwycił czegoś desperacko i nie puścił. Zethar musiałby go związać, nałożyć na szyję pętlę ze sznura z przytroczonymi płytkami. Jednak Zez nie miał jej, więc szedł za wojownikiem. I był cichy. I posłuszny. I to było tak strasznie irytujące.
Mógłby wydłużyć ich wędrówkę ku rzece, ale tego nie zrobił. Był wojownikiem, był „dzieciobójcą”.
***
W wiosce ziemia był naga, a domy na planie koła stały na podwyższeniach. Ich ściany były zrobione z nieoheblowanych i niedopasowanych desek. W szpary pomiędzy nimi można było włożyć trzy palce. Stożkowe dachy pokryte były słomą. Jedna iskra i cała wioska płonie. Drewno nie było nawet niczym pokryte, czy naszączone. Wszystko tutaj wyglądało jak plac zabaw zrobiony przez kilkunastoletnich chłopców. Ci ludzie nie znali nawet metalu. Noże miały ostrza z kości.
Na środku wioski, pustym placu na planie koła, gdzie pewnie zbierały się mieszkańcy na wspólne obrzędy i posiłki, wyryto w ziemi ścieżki głębokie na długość dłoni. Łączyły się one, tworząc pewien wzór. Trzy współśrodkowe koła przecięte dwoma trójkątami tworzącymi gwiazdę. W rowach pozostały resztki zaschniętej krwi. Wokół wciąż leżały ciała, z których wypompowano całą krew. Zwierzęta ich nie ruszyły, omijały wioskę. Na drzewach wokół nie było nawet ptaków, ani małp.
Krwi tych ludzi, mieszkańców wioski użyto do odprawienia czarnych obrzędów, które miały posłużyć do stworzenia bestii. Pęknięte maski wskazywały na to, że podjęto więcej niż jedną próbę. Nie powiodły się, więc ciała tamtych chłopców spalono na stosie, którego pozostałości Zethar zauważył nieopodal okręgu.
Wszystko po to, żeby pozbyć się ich z dżungli. To wszystko było zupełnie bezsensu, bo dzikusy z tego przeklętego lasu w ogóle ich nie interesowali. To nie był pierwszy raz, gdy jego lud tu przybył. Zethar słyszał od starszych wojowników o tym, że ci mali ludzie, o ciemnej skórze traktowali ich jak bogów. Dawali omamić się błyskotkami i pierzchli na widok metalowego ostrza, pomimo że było ich więcej, że to była ich ziemia i znali dżunglę byli zbyt zlęknieni, żeby zaatakować.
– Ci mają tatuaże – zauważył głośno Zethar.
Ciało Zeza ozdobione było drobnymi bliznami tworzącymi koliste wzory, ludzie z tej wioski mieli zaś tatuaże. Dzielili wspólną ziemię, a ich kultury były zupełnie inne. Byli dla siebie wrogami. Gdyby się zjednoczyli, nie musieliby uciekać się do tak paskudnych czynów. Byli głupcami.
Ziomkowie Zeza przybyli więc tutaj, wybili mieszkańców wioski bez względu na płeć i wiek, wypompowali z ich ciał krew, a potem używając już własnych dzieci odprawili obrzędy. Stworzyli to. Zethar spojrzał na chłopca, który odkąd tu przybyli, nie ruszył się nawet o długość paznokcia. Stał dziwnie wyprostowany, napięty i patrzył na popękane białe maski leżące na ziemi. Stał, znów cicho, a spod jego maski skapywały łzy na jego długą szyję i zapadniętą klatkę piersiową pokrytą plemiennym ornamentem.
Zethar spojrzał w mrok dżungli. Nie mógł ich zobaczyć, ale wiedział, że tam są. I właśnie teraz patrzy jednemu z tych psów prosto w oczy, a on już wie, że za moment będzie martwy. Matka uczyła go, że wroga powinno się zabić jednym cięciem, by zadać mu jak najmniej cierpienia.
– Przepraszam, mamo – powiedział, sięgając do pasa po nóż z wyszczerbionym ostrzem przypominającym kły.
Spojrzał na chłopca. Na jego zgięte w rozpaczy palce i zaczerwienione od płaczu uszy. Kciukiem przejechał po ostrzu noża.
– Zostań tu – rozkazał, a potem ruszył w mrok dżungli.
Wyciągnął dłuższy z noży i tym zaczął odcinać, siekać dżunglę przed sobą, robiąc sobie drogę ku tym prawdziwym monstrom. Jeszcze ich nie widział, ale słyszał, że uciekają. Przecież było ich więcej, to była ich ziemia, znali dżunglę, a jednak pierzchli przed nim. Przeskoczył nad pniem powalonego drzewa i dopadł do pierwszego z nich. Wojownik był od niego znacznie niższy, jego ciało drobniejsze, jak wszystkich tych dzikusów, ale to nic nie zmieniało. Miał te same nacięcia na skórze, co Zez, twarz przebitą w kilku miejscach kościanymi kolczykami, obręcze z piórami na ramionach i łuk na plecach. Był wojownikiem, więc Zethar nie miał dla niego litości. Gdy splamił ostrze swojego szczerbatego noża krwią, ruszył dalej.
Czuł to. Furię, która czyniła jego bieg szybszym. I żal, który towarzyszył mu chyba po raz pierwszy, a czynił uścisk jego palców na rękojeści noża jeszcze mocniejszym. Najbardziej chciał dopaść szamanów, ale ci ukrywali się zapewne w najciemniejszych kątach swojej wioski. Druidzi z jego plemienia byli dokładnie tacy sami. Tchórzliwe psy. Zadowalał się więc w tym, w co mógł zanurzyć ostrze swojego noża. Kolejny wojownik padł przed nim na kolana, brocząc krwią, a wtedy Zethar poczuł ból. To tylko strzała, pomyślał, sięgając do uda. Zaraz jednak i on uklęknął na pokrytej wilgotną roślinnością ziemi, a nóż wypadł mu z dłoni.
Strzała była zatruta. Cała ta przeklęta dżungla była zatruta. Po chwili uderzył policzkiem o ziemię. Nim jego oczy zaszły mgłą, ujrzał jeszcze stężałą twarz wojownika, który leżał obok niego. Uśmiechnął się, odsłaniając srebrne kły, a potem była już tylko ciemność.
***
Nie zabili go. Nie tak od razu. Czekali, aż się ocknie. Przywiązali go do dwóch krzyżujących się pali za każdą kończynę. Wokół wbili w ziemię pochodnie. Tańczyli w kole, podskakując i wymachując czymś podobnym do siekiery.
Zethar splunął pod swojego nogi, bo tyle mógł zrobić.
– Świętujecie to, że powaliliście mnie, nawet nie stając ze mną twarzą w twarz?! – warknął tak głośno, jak mógł. Chciał, żeby słyszeli, jak z nich kpi. – Nienawidzą mnie, ale wciąż jestem synem wodza. Zniszczą was, wypalą i zostanie z was tylko biały pył kości. I dobrze! Zabijcie mnie! No dalej!
Stanęli w miejscu jak wryci, słysząc jego krzyk. Popatrzyli po sobie szeroko rozwartymi oczami.
–  Boicie się?! – parsknął, widząc niepewność w ich minach i ruchach. – Jestem przywiązany, a wy się boicie. Chciałbym was wszystkich zabić tylko po to, żeby ten głupi dzieciak mógł zatańczyć na waszych trupach.
Nigdy nie bał się śmierci, lecz teraz żałował, że zaraz nadejdzie. Czuł, że chciałby wpierw zakończyć pewne sprawy. I chociaż przez chwilę zobaczyć twarz tego potworka. Wyobrażał go sobie z wielkimi, ciemnymi ślepiami jak te jelonki, ale może był brzydki. To akurat miało najmniejsze znaczenie.
W końcu pomiędzy wojownikami pojawił się starszy mężczyzna w białej, rzeźbionej masce demona, zdobionej czerwonym pióropuszem sięgającym pasa. Szaman rzucił Zetharowi w twarz garścią tlących się, śmierdzących liści, a potem zaczął śpiewać. Wojownicy dołączyli do niego ośmieleni. Zethar uśmiechnął się od jednego szpiczastego ucha do drugiego i czekał, aż mężczyzna wyciągnie rytualny nóż, by poderżnąć mu gardło.
Dżungla zakrzyczała. Słyszał szelest liści za swoimi plecami, kroki, a potem drewniany krzyż, do którego był przywiązany, zadrżał. Na dwóch przecinających się belkach stanął chłopiec w białej masce. Zethar był zbyt zszokowany, by cokolwiek powiedzieć. Zez zeskoczył, błyskawicznym ruchem przeciął jedną z lin oplatających nadgarstek wojownika i wbił nóż w drewno. Należał do Zethara, który nawet nie zauważył, że brakuje mu jednego w kolekcji. Wolną ręką szybko chwycił za ostrze i zaczął przecinać pozostałe liny. Śpieszył się, bo mały głupek ruszył na wojowników, krzycząc z furii.
Nie bał się o to, że coś mu zrobią. Pierzchli przed tym, co sami stworzyli, a teraz odwróciło się przeciwko nim. Szaman zaczął jeszcze głośniej śpiewać z dłońmi wyciągniętymi ku niebu. Zethar bał się, że Zez w furii zabije którąś z tych tchórzliwych małp z dżungli. Zabił już wcześniej, lecz wtedy był pozbawionym człowieczeństwa stworem, ofiarą, która nie kontrolowała tego, co czyni. Teraz może kierowała nim wściekłość, chęć zemsty i rozżalenie, ale był tylko chłopcem. Zethar bał się, że dzieciak zabije. Wtedy na zawsze zostanie splamiony. W ich kulturze wojowników czczono, o największych pisano pieśni. Chłopcy nie chcieli zostać pasterzami, chcieli dzierżyć miecz i wybijać nim wrogów. Byli tylko głupcami. Skończonymi głupcami. Zethar wiedział o tym najlepiej.
Nieważne, czy zabijesz raz, czy tysiąc razy. Piętno zostaje na zawsze i nie da się go wymazać. Jakby ktoś wypalił ci je gorącym żelazem. On i tak był już stracony, nie było potrzeby, żeby dzieciak też się brudził.
– Stój! – warknął, mocując się z węzami wokół kostek. – Stój, głupku! Zabiję ich wszystkich dla ciebie! Nie rób tego!
Zez jednak był tylko głupim dzieciakiem, niezdolnym do zabicia jelenia. Umiał jedynie robić te śmierdzące papki z liści i ganiać wesoło jak jakieś zwierzę. Udało mu się powalić jednego z wojowników, a gdy obaj wylądowali na ziemi, z jego ruchów zniknęła stanowczość. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Przeciwnicy natychmiast to wykorzystali. Wojownik szybko zmienił ich pozycjami, przyciskając go do ziemi za kark, drugą dłonią wbił mu w plecy ostrze siekiery. Zez krzyknął, a ptaki znów rozpierzchły się. Szaman zaczął głośniej deklamować swoje modlitwy, a potem wyciągnął rytualny nóż, by zabić to, co sam stworzył.
Zethar dopadł do niego w ostatniej chwili. Szaman padł na ziemię, a za nim wojownik, który ugodził Zeza. Zaraz jednak dołączył do nich Zethar z nożem wbitym w brzuch przez wojownika, który dotąd trzymał chłopaka. Drugi, kończący cios jednak nie nadszedł. Zez zasłonił go swoim ciałem, teraz stał nad nim z nożem wbitym w gardło. Wojownik, które ugodził kościanym nożem, osunął się pod jego nogi.
Obaj byli już bezbronni, ranni i pozbawieni sił. Nadchodzili kolejni wojownicy z dzidami, nożami i łukami. Wyłonili się z dżungli, przywołani przez swoich współbratymców. Zethar spojrzał jeszcze na bezchmurne dzisiaj niebo i tego głupiego dzieciaka, który wciąż stał bez ruchu. Nie był zwyczajną istotą, to nie wystarczyło, żeby go zabić. Stał, patrzył na niego i znów płakał. Oni byli coraz bliżej, skradali się niepewnie, ale zaraz tu będą, w dzieciaku nie było zaś już żadnej woli walki.
Zethar uśmiechnął się gorzko. Jak zwykle mu nie wyszło. Siebie nie żałował, tylko tego głupiego dzieciaka.
Już tu byli. Ich czerwone pióra były nastroszone, a twarze wykrzywione wściekłością i przerażeniem jednocześnie. Wtem jednak dżungla znowu ożyła, a z jej mroku wyłoniło się coś równie czarnego. Lampart usiadł na jej skraju. Patrzył na nich żółtymi oczami, a jego ogon lekko falował.
Wojownicy zatrzymali się i spojrzeli na szamana, który podążał za nimi. Ten pokłonił się stworzeniu, a potem wszyscy uciekli do dżungli. Lampart także do niej wrócił, nie wydając przy tym żadnego odgłosu.
***
Myślał, że to się już nie stanie, a jednak znów widział niebo. Czuł ogromny ból rozrywający jego trzewia. Zmusił się, by sięgnąć do swojego brzucha. Rana była zszyta. Spojrzał na nią. Ujrzał czarne nicie. Te, którymi tak zachwycał się ich druid i które uratowały życie jemu i Ahranowi. Teraz bracia będą mieli bliznę w tym samym miejscu.
– Jak…? – wychrypiał.
Rozglądnął się. Zez leżał parę kroków dalej na brzuchu. Wszystkie rośliny wokół sczerniały i umarły. Nie ruszał się, to było za mało, aby jego ciało się uzdrowiło. Zethar z trudem uniósł się na czworaki i podszedł do niego. Pierwszy raz go dotknął. Jego szczupłego ramienia i kręconych włosów.
– I po co to zrobiłeś, głupku? – mruknął.
– Bo… chciałem… zrobić coś pięknego… na koniec.
On mówił. Dukał, ale mówił. Niewyraźnie wymawiał słowa przez ból i przez to, że robił to po raz pierwszy, ale mówił. Językiem Zethara. Wojownik był kompletnie zszokowany.
– Jak… jak to możliwe? – spytał.
– Nimfa… śpiewała. I wtedy…
Rzuciła na niego czar? Zethar nie mógł uwierzyć, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Nigdy nie wierzył w te bzdury druidów. To były tylko przedstawienia, narkotyzowanie, okadzanie kolorowym dymem i śpiewanie. Teraz jednak nie miał wyboru. Musiał uwierzyć.
– Więc to wszystko – rzucił bardziej do siebie – wszystko, co pieprzyłem… Te wszystkie głupoty…
Denerwowałby się, wstydziłby się swojej słabości, tego, jak się obnażył przed tym dzieciakiem i jak się ośmieszył jako mężczyzna i wojownik. W każdym innym momencie to zajmowałoby jego myśli. Gdyby wędrowali teraz przez dżunglę, palnąłby go mocniej tym patykiem i wypluł z siebie trochę bluzgów. Szedłby szybciej zły i tak naprawdę zawstydzony, co tylko by go zezłościło bardziej. W każdej innej chwili, jednak to w ogóle nie zajmowało jego głowy. Teraz ogarnęła go panika. To śmieszne coś z krzywo narysowanymi oczami umierało.
– Mogłeś mi powiedzieć – jęknął.
– Bałem się… że mnie zostawisz. Było za… bawnie.
– Nieważne. Teraz to kompletnie nieważne… Po co tu przyszedłeś?! Po co się rzuciłeś na tych tchórzy, którzy ci to zrobili?! Mogłeś po prostu iść przed siebie. Gdziekolwiek. Byłeś wolny!
– I tak umrę. Chcia… łem… zrobić coś, co ma… znaczenie. Tak ładnie… mówiłeś o swo… jej mamie.
Zethar chwycił się za swoje długie, skołtunione teraz włosy, prawie je wyrywając. Trzeci raz w życiu chciało mu się ryczeć. Pierwszy raz był wtedy, gdy ojciec wyparł się najohydniejszego czynu, zostawiając go z tym samego na wieczność, a drugi, gdy umarła matka.
Zrezygnowany położył się obok niego. Znów sięgnął dłonią do jego ciała. Głaskał go po klatce piersiowej. Czuł pod palcami drobne wybrzuszenia rytualnych blizn i chłód. Dłoń przycisnął do miejsca, gdzie znajdowało się serce. Jeszcze biło lub może tak mu się wydawało.
Myślał, że już tak zostaną. Zaczekają razem do ostatecznego rozstania. Sięgnął do swojej zszytej przez Zeza rany i ubrudził palce krwią. Rozbawiony na masce pod oczami namalował uśmiech. Wtedy stało się coś niesamowitego.
Maska zsunęła się z twarzy chłopca i opadła na uschniętą, pozbawioną życia roślinność. Zethar spojrzał na jego twarz zszokowany. Wielokrotnie go sobie wyobrażał. Nie kojarzył mu się z lampartem, ale z tymi jeleniami, które skakały przez dżunglę wciąż radosne, mimo że cały czas czuły oddech drapieżnika za sobą. I rzeczywiście, miał wielkie, ciemne oczy, gęste brwi, nos rozszerzający się u dołu i lekko wywinięty ku górze. I szerokie usta, jakby stworzone do śmiechu. Te jednak nie uśmiechały się teraz. Były rozwarte w szoku, a oczy błądziły, nie mogąc skupić się na jednym punkcie.
– Zez… – zaczął Zethar, lecz niespodziewanie chłopak poderwał się z ziemi, jakby wstąpiło w niego nagle nowe życie.
Wojownik zdążył zauważyć jedynie, że te wielkie oczy skupiły się na nim. Były zamglone. Potem wszystko działo się  błyskawicznie, nie miał żadnych szans na reakcję. I tak nie miał na nią nawet siły. Ból i szok wypompował mu powietrze z płuc. Stęknął. Po dłuższej chwili dopiero pojął, co właściwie się dzieje. Czuł, jakby włożył dłoń prosto w lód. Zdrętwiała mu cała ręką aż do łokcia. Ból szedł nerwami w górę. Czuł się, jakby igły wbijały mu się w ciało i przeciskały się przez żyły, rozrywając je.
Zez pił z niego krew. Oczy trzymał zamknięte, przełykał głośnymi haustami jak człowiek, który od trzech dni nie miał dostępu od wody, a teraz dopadł do kałuży. Krew skapywała mu z podbródka, spływała po szyi. Był w w kompletnym amoku.
Zethar czuł, że nie miał szans mu się wyrwać. Był wykończony i ranny, a on stawał się coraz cieplejszy i jego siła rosła. Czuł, że nie miałby żadnych szans na uwolnienie się. Zez znów stawał się tą nieludzką bestią, która wyskoczyła na niego z dżungli kilka dni temu, która zraniła jego brata i zabiła dwóch innych wojowników.
– Smacznego – parsknął. Nie chciał umierać, ale nie miał sił, ani zbyt silnej woli, żeby próbować walczyć. Jeśli dzieciak dzięki temu przeżyje, była to dobra śmierć.
Zez jednak zareagował na jego głos. Otworzył gwałtownie oczy i spojrzał w szoku wprost na jego twarz. Chyba dopiero teraz dotarł do niego, co zrobił. Wzdrygnął się i odsunął na kilka kroków. Przetarł swoje usta i podbródek, po czym spojrzał na dłoń.
– Nie… – jęknął.
Spojrzał z błaganiem w oczach na Zethara, który nie zareagował na jego głos. Leżał w bezruchu. Zez obejrzał się wokół siebie w geście desperacji, szukał jakiegoś oparcia, kogoś, kto powiedziałby, co ma teraz zrobić. Był jednak sam. Podszedł na czworakach do Zethara i trącił jego wytatuowane ramię dłonią. Nic to jednak nie dało. Łzy zmywały mu resztki krwi z podbródka.
– Nie…

8 komentarzy:

  1. No mam nadzieję że Zethar jednak żyje, polubiłam go. Strasznie to smutne było i piękne jak tak walczyli o siebie nawzajem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta walka o siebie trochę o kicz zahacza chyba ;D Ale chyba o to chodzi w pisaniu romansideł he he. Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hej!
    Nie wiem jak podchodzić do tego opowiadania, są takie teksty które najlepiej się czyta (i ponoć pisze) zjaranym i to chyba jeden z tych :D
    Serio podoba mi się ten świat, jednak w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie dalszych losów bohaterów :( nie jestem do tego przyzwyczajona ;p
    Dużo weny i pomysłów!
    MaWi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "jednak w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie dalszych losów bohaterów". Kurcze, teraz nie wiem, czy to dobrze, czy nie :D Obiecuję, że pisałam na trzeźwo ;P.
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    wspaniale, ocho nasz mały potworek wszystko rozumiał i zastosował słowa matki Zethara, mam nadzieje że nie umrze mi tutaj, a walka całkiem dobrze wyszła...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczka!
      Nie no główny bohater nie może umrzeć w środku opowiadania :D Podstawowa zasada!
      Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Hejeczka,
    cudo, no po prostu cudo, nasz mały potworek wszystko zrozumiał i zastosował słowa matki Zethara, no mam nadzieje że nie umrze...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka 

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heeejeczka! Nie jest aż taki głupi, jak się wydaje na początku :D Coś tam jeszcze ciekawego rozkmini w przyszłości. Pozdrawiam!

      Usuń