W
nocy ludzie z dżungli podeszli aż pod drzewa, na których spali,
jednak gdy tylko pierwsze promienie słoneczne zaczęły podłużnymi
smugami przedzierać się przez gęstwinę, odeszli. Nie całkowicie,
wciąż z daleka ich obserwowali, podążali ich śladem. Wciąż
kryli się w mroku dżungli.
Zethar,
smarując swoje ciało rano śmierdzącą papką, myślał o tym, co
powinni dzisiaj zrobić. Przez cały ten czas szli tunelami w
dżungli, które powstały dzięki tysiącom przechodzących nimi
stworzeń, ludzi i zwierząt. Trudne je było nazwać ścieżkami,
jednak dżungla była tam rzadsza, a przez to szło się znacznie
łatwiej. Jeśli dziś też będą szli tropem innych stworzeń,
dotrą do tamtej wybitej wioski. Jej ominięcie łączyło się z
koniecznością przedarcia się przez dżunglę, wyrąbania sobie w
niej przejścia. To było znacznie bardziej męczące i wydłuży ich
podróż, a przede wszystkim było niebezpieczne. On nie miał nic
przeciwko przejścia przez tamtą wioskę. Wiele razy widział już
podobne sceny, stosy trupów, które jego własne plemię
pozostawiało za sobą, wciąż prąc naprzód i nie mogąc się
zatrzymać z jakiegoś powodu, którego chyba już nikt nie pamiętał.
Jemu to nie przeszkadzało.
Starł
pot z twarzy i spojrzał na chłopaka, które kilkanaście kroków od
niego siedział na pniu powalonego przez piorun drzewa i ugniatał
liście na śmierdzącą papkę, która odganiała owady. Dzisiaj był
jeszcze wolniejszy, gdy szedł i jeszcze bardziej markotny. I cichy.
To irytowało Zethara najbardziej. Słabł, to jasne, ale wiedział
też, do czego się zbliżają. Gdyby miał siłę, pewnie zaparłby
się, chwycił czegoś desperacko i nie puścił. Zethar musiałby go
związać, nałożyć na szyję pętlę ze sznura z przytroczonymi
płytkami. Jednak Zez nie miał jej, więc szedł za wojownikiem. I
był cichy. I posłuszny. I to było tak strasznie irytujące.
Mógłby
wydłużyć ich wędrówkę ku rzece, ale tego nie zrobił. Był
wojownikiem, był „dzieciobójcą”.
***
W
wiosce ziemia był naga, a domy na planie koła stały na
podwyższeniach. Ich ściany były zrobione z nieoheblowanych i
niedopasowanych desek. W szpary pomiędzy nimi można było włożyć
trzy palce. Stożkowe dachy pokryte były słomą. Jedna iskra i cała
wioska płonie. Drewno nie było nawet niczym pokryte, czy
naszączone. Wszystko tutaj wyglądało jak plac zabaw zrobiony przez
kilkunastoletnich chłopców. Ci ludzie nie znali nawet metalu. Noże
miały ostrza z kości.
Na
środku wioski, pustym placu na planie koła, gdzie pewnie zbierały
się mieszkańcy na wspólne obrzędy i posiłki, wyryto w ziemi
ścieżki głębokie na długość dłoni. Łączyły się one,
tworząc pewien wzór. Trzy współśrodkowe koła przecięte dwoma
trójkątami tworzącymi gwiazdę. W rowach pozostały resztki
zaschniętej krwi. Wokół wciąż leżały ciała, z których
wypompowano całą krew. Zwierzęta ich nie ruszyły, omijały
wioskę. Na drzewach wokół nie było nawet ptaków, ani małp.
Krwi
tych ludzi, mieszkańców wioski użyto do odprawienia czarnych
obrzędów, które miały posłużyć do stworzenia bestii. Pęknięte
maski wskazywały na to, że podjęto więcej niż jedną próbę.
Nie powiodły się, więc ciała tamtych chłopców spalono na
stosie, którego pozostałości Zethar zauważył nieopodal okręgu.
Wszystko
po to, żeby pozbyć się ich z dżungli. To wszystko było zupełnie
bezsensu, bo dzikusy z tego przeklętego lasu w ogóle ich nie
interesowali. To nie był pierwszy raz, gdy jego lud tu przybył.
Zethar słyszał od starszych wojowników o tym, że ci mali ludzie,
o ciemnej skórze traktowali ich jak bogów. Dawali omamić się
błyskotkami i pierzchli na widok metalowego ostrza, pomimo że było
ich więcej, że to była ich ziemia i znali dżunglę byli zbyt
zlęknieni, żeby zaatakować.
– Ci
mają tatuaże – zauważył głośno Zethar.
Ciało
Zeza ozdobione było drobnymi bliznami tworzącymi koliste wzory,
ludzie z tej wioski mieli zaś tatuaże. Dzielili wspólną ziemię,
a ich kultury były zupełnie inne. Byli dla siebie wrogami. Gdyby
się zjednoczyli, nie musieliby uciekać się do tak paskudnych
czynów. Byli głupcami.
Ziomkowie
Zeza przybyli więc tutaj, wybili mieszkańców wioski bez względu
na płeć i wiek, wypompowali z ich ciał krew, a potem używając
już własnych dzieci odprawili obrzędy. Stworzyli to. Zethar
spojrzał na chłopca, który odkąd tu przybyli, nie ruszył się
nawet o długość paznokcia. Stał dziwnie wyprostowany, napięty i
patrzył na popękane białe maski leżące na ziemi. Stał, znów
cicho, a spod jego maski skapywały łzy na jego długą szyję i
zapadniętą klatkę piersiową pokrytą plemiennym ornamentem.
Zethar
spojrzał w mrok dżungli. Nie mógł ich zobaczyć, ale wiedział,
że tam są. I właśnie teraz patrzy jednemu z tych psów prosto w
oczy, a on już wie, że za moment będzie martwy. Matka uczyła go,
że wroga powinno się zabić jednym cięciem, by zadać mu jak
najmniej cierpienia.
– Przepraszam,
mamo – powiedział, sięgając do pasa po nóż z wyszczerbionym
ostrzem przypominającym kły.
Spojrzał
na chłopca. Na jego zgięte w rozpaczy palce i zaczerwienione od
płaczu uszy. Kciukiem przejechał po ostrzu noża.
– Zostań
tu – rozkazał, a potem ruszył w mrok dżungli.
Wyciągnął
dłuższy z noży i tym zaczął odcinać, siekać dżunglę przed
sobą, robiąc sobie drogę ku tym prawdziwym monstrom. Jeszcze ich
nie widział, ale słyszał, że uciekają. Przecież było ich
więcej, to była ich ziemia, znali dżunglę, a jednak pierzchli
przed nim. Przeskoczył nad pniem powalonego drzewa i dopadł do
pierwszego z nich. Wojownik był od niego znacznie niższy, jego
ciało drobniejsze, jak wszystkich tych dzikusów, ale to nic nie
zmieniało. Miał te same nacięcia na skórze, co Zez, twarz
przebitą w kilku miejscach kościanymi kolczykami, obręcze z
piórami na ramionach i łuk na plecach. Był wojownikiem, więc
Zethar nie miał dla niego litości. Gdy splamił ostrze swojego
szczerbatego noża krwią, ruszył dalej.
Czuł
to. Furię, która czyniła jego bieg szybszym. I żal, który
towarzyszył mu chyba po raz pierwszy, a czynił uścisk jego palców
na rękojeści noża jeszcze mocniejszym. Najbardziej chciał dopaść
szamanów, ale ci ukrywali się zapewne w najciemniejszych kątach
swojej wioski. Druidzi z jego plemienia byli dokładnie tacy sami.
Tchórzliwe psy. Zadowalał się więc w tym, w co mógł zanurzyć
ostrze swojego noża. Kolejny wojownik padł przed nim na kolana,
brocząc krwią, a wtedy Zethar poczuł ból. To tylko strzała,
pomyślał, sięgając do uda. Zaraz jednak i on uklęknął na
pokrytej wilgotną roślinnością ziemi, a nóż wypadł mu z dłoni.
Strzała
była zatruta. Cała ta przeklęta dżungla była zatruta. Po chwili
uderzył policzkiem o ziemię. Nim jego oczy zaszły mgłą, ujrzał
jeszcze stężałą twarz wojownika, który leżał obok niego.
Uśmiechnął się, odsłaniając srebrne kły, a potem była już
tylko ciemność.
***
Nie
zabili go. Nie tak od razu. Czekali, aż się ocknie. Przywiązali go
do dwóch krzyżujących się pali za każdą kończynę. Wokół
wbili w ziemię pochodnie. Tańczyli w kole, podskakując i
wymachując czymś podobnym do siekiery.
Zethar
splunął pod swojego nogi, bo tyle mógł zrobić.
– Świętujecie
to, że powaliliście mnie, nawet nie stając ze mną twarzą w
twarz?! – warknął tak głośno, jak mógł. Chciał, żeby
słyszeli, jak z nich kpi. – Nienawidzą mnie, ale wciąż jestem
synem wodza. Zniszczą was, wypalą i zostanie z was tylko biały pył
kości. I dobrze! Zabijcie mnie! No dalej!
Stanęli
w miejscu jak wryci, słysząc jego krzyk. Popatrzyli po sobie
szeroko rozwartymi oczami.
– Boicie
się?! – parsknął, widząc niepewność w ich minach i ruchach. –
Jestem przywiązany, a wy się boicie. Chciałbym was wszystkich
zabić tylko po to, żeby ten głupi dzieciak mógł zatańczyć na
waszych trupach.
Nigdy
nie bał się śmierci, lecz teraz żałował, że zaraz nadejdzie.
Czuł, że chciałby wpierw zakończyć pewne sprawy. I chociaż
przez chwilę zobaczyć twarz tego potworka. Wyobrażał go sobie z
wielkimi, ciemnymi ślepiami jak te jelonki, ale może był brzydki.
To akurat miało najmniejsze znaczenie.
W
końcu pomiędzy wojownikami pojawił się starszy mężczyzna w
białej, rzeźbionej masce demona, zdobionej czerwonym pióropuszem
sięgającym pasa. Szaman rzucił Zetharowi w twarz garścią tlących
się, śmierdzących liści, a potem zaczął śpiewać. Wojownicy
dołączyli do niego ośmieleni. Zethar uśmiechnął się od jednego
szpiczastego ucha do drugiego i czekał, aż mężczyzna wyciągnie
rytualny nóż, by poderżnąć mu gardło.
Dżungla
zakrzyczała. Słyszał szelest liści za swoimi plecami, kroki, a
potem drewniany krzyż, do którego był przywiązany, zadrżał. Na
dwóch przecinających się belkach stanął chłopiec w białej
masce. Zethar był zbyt zszokowany, by cokolwiek powiedzieć. Zez
zeskoczył, błyskawicznym ruchem przeciął jedną z lin
oplatających nadgarstek wojownika i wbił nóż w drewno. Należał
do Zethara, który nawet nie zauważył, że brakuje mu jednego w
kolekcji. Wolną ręką szybko chwycił za ostrze i zaczął
przecinać pozostałe liny. Śpieszył się, bo mały głupek ruszył
na wojowników, krzycząc z furii.
Nie
bał się o to, że coś mu zrobią. Pierzchli przed tym, co sami
stworzyli, a teraz odwróciło się przeciwko nim. Szaman zaczął
jeszcze głośniej śpiewać z dłońmi wyciągniętymi ku niebu.
Zethar bał się, że Zez w furii zabije którąś z tych
tchórzliwych małp z dżungli. Zabił już wcześniej, lecz wtedy
był pozbawionym człowieczeństwa stworem, ofiarą, która nie
kontrolowała tego, co czyni. Teraz może kierowała nim wściekłość,
chęć zemsty i rozżalenie, ale był tylko chłopcem. Zethar bał
się, że dzieciak zabije. Wtedy na zawsze zostanie splamiony. W ich
kulturze wojowników czczono, o największych pisano pieśni. Chłopcy
nie chcieli zostać pasterzami, chcieli dzierżyć miecz i wybijać
nim wrogów. Byli tylko głupcami. Skończonymi głupcami. Zethar
wiedział o tym najlepiej.
Nieważne,
czy zabijesz raz, czy tysiąc razy. Piętno zostaje na zawsze i nie
da się go wymazać. Jakby ktoś wypalił ci je gorącym żelazem. On
i tak był już stracony, nie było potrzeby, żeby dzieciak też się
brudził.
– Stój!
– warknął, mocując się z węzami wokół kostek. – Stój,
głupku! Zabiję ich wszystkich dla ciebie! Nie rób tego!
Zez
jednak był tylko głupim dzieciakiem, niezdolnym do zabicia jelenia.
Umiał jedynie robić te śmierdzące papki z liści i ganiać wesoło
jak jakieś zwierzę. Udało mu się powalić jednego z wojowników,
a gdy obaj wylądowali na ziemi, z jego ruchów zniknęła
stanowczość. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Przeciwnicy
natychmiast to wykorzystali. Wojownik szybko zmienił ich pozycjami,
przyciskając go do ziemi za kark, drugą dłonią wbił mu w plecy
ostrze siekiery. Zez krzyknął, a ptaki znów rozpierzchły się.
Szaman zaczął głośniej deklamować swoje modlitwy, a potem
wyciągnął rytualny nóż, by zabić to, co sam stworzył.
Zethar
dopadł do niego w ostatniej chwili. Szaman padł na ziemię, a za
nim wojownik, który ugodził Zeza. Zaraz jednak dołączył do nich
Zethar z nożem wbitym w brzuch przez wojownika, który dotąd
trzymał chłopaka. Drugi, kończący cios jednak nie nadszedł. Zez
zasłonił go swoim ciałem, teraz stał nad nim z nożem wbitym w
gardło. Wojownik, które ugodził kościanym nożem, osunął się
pod jego nogi.
Obaj
byli już bezbronni, ranni i pozbawieni sił. Nadchodzili kolejni
wojownicy z dzidami, nożami i łukami. Wyłonili się z dżungli,
przywołani przez swoich współbratymców. Zethar spojrzał jeszcze
na bezchmurne dzisiaj niebo i tego głupiego dzieciaka, który wciąż
stał bez ruchu. Nie był zwyczajną istotą, to nie wystarczyło,
żeby go zabić. Stał, patrzył na niego i znów płakał. Oni byli
coraz bliżej, skradali się niepewnie, ale zaraz tu będą, w
dzieciaku nie było zaś już żadnej woli walki.
Zethar
uśmiechnął się gorzko. Jak zwykle mu nie wyszło. Siebie nie
żałował, tylko tego głupiego dzieciaka.
Już
tu byli. Ich czerwone pióra były nastroszone, a twarze wykrzywione
wściekłością i przerażeniem jednocześnie. Wtem jednak dżungla
znowu ożyła, a z jej mroku wyłoniło się coś równie czarnego.
Lampart usiadł na jej skraju. Patrzył na nich żółtymi oczami, a
jego ogon lekko falował.
Wojownicy
zatrzymali się i spojrzeli na szamana, który podążał za nimi.
Ten pokłonił się stworzeniu, a potem wszyscy uciekli do dżungli.
Lampart także do niej wrócił, nie wydając przy tym żadnego
odgłosu.
***
Myślał,
że to się już nie stanie, a jednak znów widział niebo. Czuł
ogromny ból rozrywający jego trzewia. Zmusił się, by sięgnąć
do swojego brzucha. Rana była zszyta. Spojrzał na nią. Ujrzał
czarne nicie. Te, którymi tak zachwycał się ich druid i które
uratowały życie jemu i Ahranowi. Teraz bracia będą mieli bliznę
w tym samym miejscu.
– Jak…?
– wychrypiał.
Rozglądnął
się. Zez leżał parę kroków dalej na brzuchu. Wszystkie rośliny
wokół sczerniały i umarły. Nie ruszał się, to było za mało,
aby jego ciało się uzdrowiło. Zethar z trudem uniósł się na
czworaki i podszedł do niego. Pierwszy raz go dotknął. Jego
szczupłego ramienia i kręconych włosów.
– I
po co to zrobiłeś, głupku? – mruknął.
– Bo…
chciałem… zrobić coś pięknego… na koniec.
On
mówił. Dukał, ale mówił. Niewyraźnie wymawiał słowa przez ból
i przez to, że robił to po raz pierwszy, ale mówił. Językiem
Zethara. Wojownik był kompletnie zszokowany.
– Jak…
jak to możliwe? – spytał.
– Nimfa…
śpiewała. I wtedy…
Rzuciła
na niego czar? Zethar nie mógł uwierzyć, że coś takiego jest w
ogóle możliwe. Nigdy nie wierzył w te bzdury druidów. To były
tylko przedstawienia, narkotyzowanie, okadzanie kolorowym dymem i
śpiewanie. Teraz jednak nie miał wyboru. Musiał uwierzyć.
– Więc
to wszystko – rzucił bardziej do siebie – wszystko, co
pieprzyłem… Te wszystkie głupoty…
Denerwowałby
się, wstydziłby się swojej słabości, tego, jak się obnażył
przed tym dzieciakiem i jak się ośmieszył jako mężczyzna i
wojownik. W każdym innym momencie to zajmowałoby jego myśli. Gdyby
wędrowali teraz przez dżunglę, palnąłby go mocniej tym patykiem
i wypluł z siebie trochę bluzgów. Szedłby szybciej zły i tak
naprawdę zawstydzony, co tylko by go zezłościło bardziej. W
każdej innej chwili, jednak to w ogóle nie zajmowało jego głowy.
Teraz ogarnęła go panika. To śmieszne coś z krzywo narysowanymi
oczami umierało.
– Mogłeś
mi powiedzieć – jęknął.
– Bałem
się… że mnie zostawisz. Było za… bawnie.
– Nieważne.
Teraz to kompletnie nieważne… Po co tu przyszedłeś?! Po co się
rzuciłeś na tych tchórzy, którzy ci to zrobili?! Mogłeś po
prostu iść przed siebie. Gdziekolwiek. Byłeś wolny!
– I
tak umrę. Chcia… łem… zrobić coś, co ma… znaczenie. Tak
ładnie… mówiłeś o swo… jej mamie.
Zethar
chwycił się za swoje długie, skołtunione teraz włosy, prawie je
wyrywając. Trzeci raz w życiu chciało mu się ryczeć. Pierwszy
raz był wtedy, gdy ojciec wyparł się najohydniejszego czynu,
zostawiając go z tym samego na wieczność, a drugi, gdy umarła
matka.
Zrezygnowany
położył się obok niego. Znów sięgnął dłonią do jego ciała.
Głaskał go po klatce piersiowej. Czuł pod palcami drobne
wybrzuszenia rytualnych blizn i chłód. Dłoń przycisnął do
miejsca, gdzie znajdowało się serce. Jeszcze biło lub może tak mu
się wydawało.
Myślał,
że już tak zostaną. Zaczekają razem do ostatecznego rozstania.
Sięgnął do swojej zszytej przez Zeza rany i ubrudził palce krwią.
Rozbawiony na masce pod oczami namalował uśmiech. Wtedy stało się
coś niesamowitego.
Maska
zsunęła się z twarzy chłopca i opadła na uschniętą, pozbawioną
życia roślinność. Zethar spojrzał na jego twarz zszokowany.
Wielokrotnie go sobie wyobrażał. Nie kojarzył mu się z lampartem,
ale z tymi jeleniami, które skakały przez dżunglę wciąż
radosne, mimo że cały czas czuły oddech drapieżnika za sobą. I
rzeczywiście, miał wielkie, ciemne oczy, gęste brwi, nos
rozszerzający się u dołu i lekko wywinięty ku górze. I szerokie
usta, jakby stworzone do śmiechu. Te jednak nie uśmiechały się
teraz. Były rozwarte w szoku, a oczy błądziły, nie mogąc skupić
się na jednym punkcie.
– Zez…
– zaczął Zethar, lecz niespodziewanie chłopak poderwał się z
ziemi, jakby wstąpiło w niego nagle nowe życie.
Wojownik
zdążył zauważyć jedynie, że te wielkie oczy skupiły się na
nim. Były zamglone. Potem wszystko działo się błyskawicznie,
nie miał żadnych szans na reakcję. I tak nie miał na nią nawet
siły. Ból i szok wypompował mu powietrze z płuc. Stęknął. Po
dłuższej chwili dopiero pojął, co właściwie się dzieje. Czuł,
jakby włożył dłoń prosto w lód. Zdrętwiała mu cała ręką aż
do łokcia. Ból szedł nerwami w górę. Czuł się, jakby igły
wbijały mu się w ciało i przeciskały się przez żyły,
rozrywając je.
Zez
pił z niego krew. Oczy trzymał zamknięte, przełykał głośnymi
haustami jak człowiek, który od trzech dni nie miał dostępu od
wody, a teraz dopadł do kałuży. Krew skapywała mu z podbródka,
spływała po szyi. Był w w kompletnym amoku.
Zethar
czuł, że nie miał szans mu się wyrwać. Był wykończony i ranny,
a on stawał się coraz cieplejszy i jego siła rosła. Czuł, że
nie miałby żadnych szans na uwolnienie się. Zez znów stawał się
tą nieludzką bestią, która wyskoczyła na niego z dżungli kilka
dni temu, która zraniła jego brata i zabiła dwóch innych
wojowników.
– Smacznego
– parsknął. Nie chciał umierać, ale nie miał sił, ani zbyt
silnej woli, żeby próbować walczyć. Jeśli dzieciak dzięki temu
przeżyje, była to dobra śmierć.
Zez
jednak zareagował na jego głos. Otworzył gwałtownie oczy i
spojrzał w szoku wprost na jego twarz. Chyba dopiero teraz dotarł
do niego, co zrobił. Wzdrygnął się i odsunął na kilka kroków.
Przetarł swoje usta i podbródek, po czym spojrzał na dłoń.
– Nie…
– jęknął.
Spojrzał
z błaganiem w oczach na Zethara, który nie zareagował na jego
głos. Leżał w bezruchu. Zez obejrzał się wokół siebie w geście
desperacji, szukał jakiegoś oparcia, kogoś, kto powiedziałby, co
ma teraz zrobić. Był jednak sam. Podszedł na czworakach do Zethara
i trącił jego wytatuowane ramię dłonią. Nic to jednak nie dało.
Łzy zmywały mu resztki krwi z podbródka.
– Nie…
No mam nadzieję że Zethar jednak żyje, polubiłam go. Strasznie to smutne było i piękne jak tak walczyli o siebie nawzajem.
OdpowiedzUsuńTa walka o siebie trochę o kicz zahacza chyba ;D Ale chyba o to chodzi w pisaniu romansideł he he. Pozdrawiam!
UsuńHej!
OdpowiedzUsuńNie wiem jak podchodzić do tego opowiadania, są takie teksty które najlepiej się czyta (i ponoć pisze) zjaranym i to chyba jeden z tych :D
Serio podoba mi się ten świat, jednak w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie dalszych losów bohaterów :( nie jestem do tego przyzwyczajona ;p
Dużo weny i pomysłów!
MaWi
"jednak w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie dalszych losów bohaterów". Kurcze, teraz nie wiem, czy to dobrze, czy nie :D Obiecuję, że pisałam na trzeźwo ;P.
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, ocho nasz mały potworek wszystko rozumiał i zastosował słowa matki Zethara, mam nadzieje że nie umrze mi tutaj, a walka całkiem dobrze wyszła...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
No heejeczka!
UsuńNie no główny bohater nie może umrzeć w środku opowiadania :D Podstawowa zasada!
Pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudo, no po prostu cudo, nasz mały potworek wszystko zrozumiał i zastosował słowa matki Zethara, no mam nadzieje że nie umrze...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No heeejeczka! Nie jest aż taki głupi, jak się wydaje na początku :D Coś tam jeszcze ciekawego rozkmini w przyszłości. Pozdrawiam!
Usuń