czwartek, 11 czerwca 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 5 - Rozumek jak pestka


Usiadł na wielkim konarze kilkanaście metrów nad ziemią, by zaraz zwisać z niego z głową w dół. Wpatrywał się w dżunglę. Krew, która brudziła jego usta, już wyschła, więc nie zaczęła spływać w kierunku jego oczu. Dzień był dla niego za jasny, więc niemal całe przesypiał. Na polowanie wychodził w nocy. Miał teraz oczy drapieżnika. Drzewa i rośliny pozostawały dla niego ciemnymi, rozmytymi plamami, ale życie tętniło jasnoczerwonymi kształtami. Widział jak umyka między gałęziami, jak wspina się na drzewa. Słyszał stukot kopyt, trzaskające kości, pazury uderzające o korzenie i skrzydła uderzające o siebie. Widział ciepło żyjących zwierząt, które pochodziło od krwi tętniącej w ich żyłach i pragnął je odebrać.

– Tam – szepnął, a potem zeskoczył z drzewa.
Chwycił za nóż, jeden z tych, które należały do Zethara i ruszył w dżunglę. Wąż, wyczuwając zagrożenie, zaczął szybciej wić się po korze drzewa. Był jednak zbyt wolny, więc rzucił się na wroga z szeroko otwartym pyskiem, plując przy tym jadem z wielkich zębów. Zez chwycił jego śliskie ciało i przycisnął go do drzewa, by odciąć mu głowę. Jeszcze przez dłuższą chwilę wił się w jego dłoni. Tak, to ten, ocenił. Proszek ze łusek tego węża podany wraz z wodą dodawał siły rannym i pomagał im przetrwać gorączkę. Schował go do torby i ruszył z powrotem do miejsca, gdzie zostawił ciało antylopy.
Minęło kilka godzin, odkąd opuścił jaskinię. Musiał wracać, by napoić Zethara, zmienić mu opatrunki, a potem przygotować dla niego posiłek. Jego gorączka wciąż nie spadała, a rana na brzuchu się jątrzyła. Może była to wina wilgoci, która panowała w małej jaskini ukrytej za kaskadą, ale nie było lepszej kryjówki. Trudno było się tam dostać, nie znając ścieżki pomiędzy kamieniami, a woda zmywała wszystkie zapachy. Tylko tam mógł go zostawić na kilka godzin.
Związał łapy małej antylopy, która sięgała mu ledwie do połowy uda i zarzucił ją sobie na barki. Nie był tak niewinny, jak uważał Zethar i wojownik, który wcześniej obdarzył go łaską i pozwolił mu żyć. Był mężczyzną, a więc i myśliwym. Nie był za to wojownikiem jak Zethar, ani on, ani żaden z członków jego plemienia.
Oni nie walczyli z ofiarą, nie patrzyli jej prosto w oczy. Stosowali pułapki, aby złowić zwierzynę. Zaostrzone drewniane szpikulce, które zlatywały na zwierzę, gdy to niczego nieświadome przerwało linę. Przebijały jego ciało, a myśliwi przychodzili po nie dumni ze swego czynu. Zez, patrząc, jak starsi myśliwi oprawiają zdobycz, czuł coś przeciwnego. On chciałby spojrzeć w oczy temu, kto go pokonał, po równej i zaciętej walce, w której obaj mogli polegnąć. Przemierzając jako chłopiec dżunglę, widział takie przerażające, a jednocześnie dziwnie piękne sceny. Raz natrafił na aligatora i węża dusiciela splecionych w zabójczym uścisku. Zwierzęta zginęły razem, nie poddając się do końca. Aligator zginął zaduszony, a wąż został częściowo pożarty. Gdy Zez ich znalazł, ciała uległy już częściowemu rozłożeniu. Innym razem był to jeleń i lampart. Rogacz przebił na wylot trzewia kota swym porożem, a potem, poraniony,  sam zmarł, nie mogąc go wyciągnąć. Gdy powiedział przywódcy wioski, że chciałby ze swoją ofiarą stanąć twarzą w twarz, ten wyśmiał go. Stwierdził, że bogowie dali zwierzętom silnie ciała, ostre pazury, zabójczy jad, twarde łuski i wyczulone zmysły, a człowieka stworzył słabym, bo dał mu potężny umysł. I że tylko głupcy nie wykorzystują swoich przewag w walce.
W jakiej walce? Tak samo było przy zdobywaniu innych wiosek. Podpalali je, zatruwali wodę, napadli w nocy, gdy wszyscy spali. Nigdy nie patrzyli przeciwnikom prosto w oczy, tak jak robił to Zethar i jego pobratymcy. Oni byli prawdziwymi wojownikami. Wzbudzali w nim podziw. I zazdrość.
Doszedł do wodospadu. Woda, która spływała z gór, była krystalicznie czysta i zimna. Zez wspiął się po śliskich, mokrych kamieniach, niosąc na plecach antylopę. Poślizgnął się parę razy, ale nie spadł. Pazury mu pomagały. Wciąż się łamały, ale odrastały w parę godzin. Jego rany leczyły się równie szybko. Przedarł się przez ścianę lodowatej wody i wszedł do wąskiej jaskini. Musiał się zgarbić, by przecisnąć się przez wąską wnękę. Wniesienie tu Zethara była naprawdę trudne, ale na szczęście wojownik ocknął się wtedy na chwilę. Później znów zapadł w sen wywołany gorączką. Teraz budził się z niego kilka razy dziennie na krótkie momenty.
Zez wszedł do małej groty i uklęknął przy Zetharze śpiącym na posłaniu z liści palmy. Dotknął jego spoconego czoła, a potem przyłożył ucho do jego rozwartych warg, by wsłuchać się w oddech. Był głębszy niż wczoraj. Temperatura też zdawała się obniżać.
– Będzie… dobrze – zapewnił sam siebie.
Używał języka Zethara. Wciąż mówił do niego, nawet gdy mężczyzna spał. Nie chciał, by ich więź osłabła. Opowiadał mu o tym, co widział dzisiaj w dżungli, choć wojownik na pewno nie miałby ochoty o tym słuchać. Nienawidził przecież dżungli. Jednak Zez nie znał innego tematu. Przecież była tylko dżungla.
Oprawił zwierzynę i przygotował posiłek. Wczoraj nazbierał też owoców. Sam nie mógł ich jeść, były dla Zethara, ale wciąż potrzebował wody. Popatrzył na swoje dziwacznie długie i wygięte palce. Jego ciało się zmieniło, jego zmysły także. I wciąż go czuł. Ten zew. Zew krwi. Pokręcił nerwowo głową, zrzucając ze swoich kręconych włosów krople wody. Zajął się przygotowywaniem skóry węża. Musiał ją sproszkować, utrzeć z ziołami i przygotować napar. Odwrócił się od majaczącego przez sen Zethara plecami.  Chciał przy nim trwać, ale jego wola była za słaba, dlatego uciekał do dżungli na wiele godzin. Gdy zaciskał teraz z całej siły powieki, widział pod nimi jedynie bezkształtne, krwistoczerwone plamy wyłaniające się z czerni. Zagryzał wargi, ale te i tak rozwierały się pod naporem zębów. Teraz znów to się działo, jego umysł powoli zachodził mgłą, mimo że dzisiaj miał już swoją ofiarę.
– Nie! – warknął.
Chciał wziąć kilka głębszych wdechów, żeby się uspokoić, ale skończyło się jedynie na kilku urywanych haustach. Najchętniej by stąd teraz wybiegł, ruszył w mrok dżungli i dopadł pierwsze, co zobaczy. „Najchętniej” nie było najtrafniejszym określeniem. Zrobiłby to, gdyby kierował się zdrowym rozsądkiem. Pragnął zupełnie czegoś innego. Czuł głód na różnych płaszczyznach. Nie zrobił jednak tego. Zmusił się, wykorzystując do tego całą swoją wolę, do opanowania szalejących zmysłów, gdy usłyszał jęk Zethara. Przysunął się do niego i obejrzał ranę na brzuchu. Opatrunek już przesiąknął i wymagał zmiany.
Przed dotknięciem jego ciała zawahał się na chwilę, jego dłoń zmarła w miejscu parę milimetrów od źródła tego boskiego ciepła. Z zafascynowaną miną przyglądał mu się. Zethar był mniej masywny od wojowników z wioski Zeza, ale jego mięśnie były  lepiej wyreparowane. Jakby zupełnie nie miał tłuszczu. Tylko kości, mięśnie i krew. Jego skóra nosiła wiele blizn, starszych i całkiem świeżych. Dowody tego, że jest wojownikiem. Wokół nadgarstków i kostek miał wytatuowane po dwie obręcze. Na ramionach jeszcze jakieś wzory. Inne niż te, które Zez nosił w postaci blizn. Jego były ostre i jakby szarpane. Kojarzyły się z walką i agresją.
Zez ściągnął powoli opatrunek, który przywarł do rany. Ta na szczęście się goiła. Pomagały jej śmierdzące papki z roślin z dżungli i siła ciała Zethara. Między czarnymi szwami zaschła krew. Zez powoli przekręcił głowę na bok, przypatrując się jej jak zahipnotyzowany. Zastanawiał się, czy to przez, że Zethar był człowiekiem działa na niego silniej niż ta zwierzęca. Czy może przez to, że był właśnie sobą?
Miał już w głowie zupełną pustkę, gdy pochylił się ku jego ciału, a jego język zahaczył o dolne kły. Gdy jego maska spadła, Zethar zaśmiał się, że przypomina mu tutejszego jelonka.
Tak bardzo chciałby jej posmakować, ale wiedział, że już nie zdołałby się powstrzymać. Wgryzł się we własną dłoń i zacisnął kurczowo powieki. Zmienił pośpiesznie opatrunek, a potem wybiegł przed jaskinię, by włożyć głowę pod silny strumień lodowatej wody. Gdy jego umysł odzyskał trzeźwość, wrócił z wodą i napoił nią Zethara, dodając do niej mikstury ze sproszkowanej skóry węża. Potem go nakarmił.
– Pożresz mnie? – spytał Zethar, uśmiechając się szeroko mimo bólu i słabości ciała.
– Co? – przeraził się Zez. Czy to było widać po jego twarzy? Po wzroku? – Ja… Nie wiem – przyznał szczerze po chwili.
Zethar zaśmiał się pod nosem, a potem sięgnął dłonią do tej rozburzonej czupryny. Pogłaskał małego potworka po głowie.
– Już nie przypominasz jelonka.
– A co? La… lamparta?
Wojownik znów się zaśmiał, a potem zdusił jęk. Ból czuł aż w kręgosłupie, a gorączka paliła jego ciało. Zdechłby, gdyby nie ta szkarada.
– Nie. Może jesteś teraz drapieżnikiem, ale wciąż małym i tchórzliwym. Łasicą może?
Zez zmrużył ciemne oczy w uśmiechu. Odważył się na moment musnąć dłoń Zethara, gdy ten przestał głaskać go po głowie. Wojownik pewnie nawet tego nie poczuł.
– A co to? – spytał.
– Nie ma czegoś takiego w tej ohydnej dżungli. Takie małe i długie. Pokraczne. Skrada się i pożera pisklęta. Nie staje do walki z równymi sobie oko w oko.
– Hej!
Wojownik uśmiechnął się, słysząc to dziecinne oburzenie. Przymknął oczy. Czuł, że zaraz znów ogarnie go sen.
– To sprytne stworzenie.
– Ale tchórzliwe!
– Dlatego sprytne. Ja za to jestem głupcem. Wiem, co sobie teraz myślisz, bo myślałbym to samo. Nie rób tego. Zapomnij o nich i odejdź jak najdalej.
Zez syknął niezadowolony z tego, co usłyszał.
– Chcę, żeby zginęli… Wszyscy. Za to, co zrobili mi… I tobie.
– Ach tak?
– Tak – odparł twardo Zez. – Ty zabiłeś ludzi.
– I patrz, jaki jestem zajebiście szczęśliwy. Zastanów się dobrze, czy naprawdę chcesz zostać tym lampartem.
***
 
Biegł przez dżunglę. Przeskakiwał nad korzeniami, uchylał się przed konarami. Robił to instynktownie. Gnał do przodu. Po pniu drzewa wspiął się na jego szczyt i przysiadł zasłonięty przez gęste liście. Z białą maską na twarzy przyglądał się tym, których kiedyś nazywał braćmi, rodziną i przyjaciółmi. Siedzieli w wiosce wokół ogniska, jedli i pili, opłakując przy tym poległych wojowników, których zabił Zethar. Nazywali ich bohaterami.
Jego nikt nie opłakiwał.
Czuł go w kościach, w żyłach, w mrowiącej skórze. Słyszał i widział. Czuł znowu ten zew. Był głodny i zły. Przejechał pazurami po skórze swoich ud, zostawiając na nich czerwone ślady, a potem sięgnął do swojej maski, by ją ściągnąć. Były na niej wymalowane oczy, jednak on palcami sięgnął niżej. Przejechał opuszkami wzdłuż linii układającej się w uśmiech.
Zethar.
Zez zeskoczył bezszelestnie z drzewa i oddalił się od wioski. Noc w dżungli jest najciemniejsza, nie dociera tu nawet blask gwiazd. To mu pasowało. W mroku świeciły jedynie oczy obserwujących go stworzeń. Jedne się go lękały, ale inne stawiały mu wyzwanie. Uśmiechnął się, odsłaniając kły. Nadszedł czas na polowanie, w którym on również mógł skończyć jako ofiara.
Nie tylko tę, ale i wszystkie inne noce spędzał poza jaskinią. Bo właśnie wtedy zew był najsilniejszy. Chciał od Zethara nie tylko krwi. Pragnął wszystkiego, co ten mógł mu dać. Nie potrafił nawet zdefiniować, co dokładnie by to miało być, ale tego pragnął.
Gdy wrócił któregoś ranka, by po zajęciu się Zetharem, zapaść w sen, zastał go zupełnie przytomnego. Wojownik siedział, opierając się plecami  o skalną ścianę jaskini. Noże otwierał grubą skorupę owocu. Kilka podobnych leżało wokół niego.
– Dobrze się bawiłeś? – spytał, gdy Zez przecisnął się przez wąskie przejście i stanął parę kroków od niego. – Krwiopijco.
– Lepiej się bawiłem, gdy byłem sarenką – odparł Zez, uśmiechając się na widok Zethara, który odzyskał dawny rezon. – Chociaż miałem kilka guzów na głowie. Było… fajnie.
Zethar spojrzał na niego zaskoczony, a potem kiwnął dłonią, by Zez usiadł przy nim. Potarmosił go po włosach. Widać było, że wciąż cierpiał i miał gorączkę, ale to było za mało, by go złamać.
– Zabawnie? – powtórzył, wracając myślami do ich podróży przez dżunglę. – Nawet, nawet… Ale teraz wszystko się zmieniło. Nawet schowałeś dzyndzla.
Zez na biodrach nosił przepaskę zrobioną ze skóry i przyozdobioną piórami i paciorkami z kolorowych kamieni. Zrobił wielkie oczy, z jakiegoś niezrozumiałego powodu zaczerwienił się od szyi po uszy, a potem wybuchnął śmiechem. Zethar też uśmiechnął się pod nosem.
– Dobrze, że się śmiejesz – powiedział, znów sięgając do bujnej czupryny tego wciąż dziwnie pociesznego potworka. – Dobrze, że to taki czysty śmiech.
– Co… co to ma znaczyć?
– Nie zabiłeś ich, prawda? Wtedy już nie umiałbyś się tak śmiać.
Zez spojrzał na niego pytająco. Nie rozumiał do końca tych słów. Wiedział tylko, że Zethar chciał go w ten sposób chronić.
– Nie – przyznał – ale chciałem. Zabroniłeś mi, więc…
Wojownik przymknął oczy i oparł się mocniej o skalną ścianę, pozwalając głowie swobodnie opaść w tył.
– I co chcesz teraz zrobić? – spytał. – Moi bracia niedługo tu przybędą.
Zez kiwnął głową.
– Wiem – odparł. – Zostawiłem na drzewach takie same znaki, jakimi ty zaznaczałeś ścieżkę. Powinni cię znaleźć.
– Nie o to pytam. Pytam, co ty chcesz zrobić?
– Co?
Zethar syknął przez zęby, widząc pytająca minę potworka. Może znał teraz jego język, ale nadal ciężko było im się porozumieć. A nawet wysilił się na coś na kształt delikatności. Z tym głupkiem trzeba było jednak prosto z mostu.
– Co jest za tymi górami, gdzie wojownicy schwytali nimfę?
Zez przekręcił głowę, robiąc pytającą minę.
– Nie wiem. Nikt tam nigdy nie szedł, bo stamtąd się już nie wraca. Ale co może być? Dżungla. Dżungla jest przecież wszędzie.
No tak, pomyślał Zethar, mała paskuda nie widziała w życiu niczego więcej niż ta przeklęta dżungla. Pewnie nawet nie umiał sobie wyobrazić, że istnieje coś innego poza nią i morzem, jeśli kiedykolwiek nad nie dotarł. Zethar podczas wypraw wojennych widział wiele paskudnych rzeczy, ale też wiele pięknych. Te pierwsze były dziełem człowieka, drugie przyrody.
– Więc? – spytał. – Co chcesz zrobić, gdy ja już odejdę? Wyruszyć w podróż? Nie wiem, dlaczego twoja maska opadła i zostałeś krwiopijcą jak te tutejsze paskudne komary, ale nie sądzę, żebyś wrócił do swojego pierwotnego ja. Jeśli udasz się do innej wioski, ale ty ich pożresz albo oni nabiją cię na pal.
Zez słuchał tego wszystkiego z zagubieniem wymalowanym na teraz jasnej twarzy.
– Ale… – jęknął. – Ja z tobą…
Zethar uśmiechnął się, pokazując swoje srebrne kły. Mogło cię z łatwością zamordować, ale nie przeszkadzało mu to w byciu takim pociesznym.
– Jeśli zabiorę cię ze sobą do mojego plemienia, to druidzi zrobią z tobą rzeczy, których ci tutejsi tchórze nawet nie potrafią sobie wyobrazić. Będziesz błagał o śmierć, a ona szybko nie nadejdzie. Będą cię trzymać przy życiu tak długo, aż nie zbadają każdego centymetra twoich flaków. Gdy nie będziesz im już potrzebny, zabiją cię, a to, co z ciebie zostanie, bo ciałem nie będzie można tego nazwać, rzucą na rozdziobanie krukom. Podoba ci się taka perspektywa?
– Ale… ale – jęknął Zez, wbijając w niego błagalne spojrzenie.
Teraz znów zaczął przypominać jelonka. Zethar uśmiechnął się kpiąco, mrużąc przy tym nieprzyjemnie ciemne oczy.
– Co? Sądziłeś, że cię uratuję? Zostawię dla ciebie wszystko, moje dobra, moje kobiety, mój honor i wyruszymy gdzieś razem? Ku zachodowi słońca? – zakpił. – Twój mały rozumek jest jeszcze mniejszy niż sądziłem. Jak pestka.
Pestka z owocu trafiła Zeza w czoło. Zethar strzelił nią z kciuka. Zaśmiał się przy tym.
– To co? Pożresz mnie teraz? – spytał, wciąż się uśmiechając.
Zez jedynie chwycił swoją maskę z namalowanym krwią Zethara uśmiechem i wybiegł z jaskini. Nie wiedział gdzie, byle dalej. W jego umyśle mieszały się złość i rozgoryczenie. I znów on się nasilił, ten zew.
Nie wrócił już do jaskini. Każdego dnia przemierzał dżunglę. Gdy nie jadł, nosił na twarzy białą maskę usmarowaną zaschłą krwią. Był rozgoryczony, ale jednak codziennie przybywał nad brzeg rzeki, by sprawdzić, czy już przybyli. I pewnego dnia wojownicy zeszli z łodzi i zaciągnęli ją na brzeg. Dwóch z nich przy niej zostało, a reszta wyruszyła w głąb dżungli.

8 komentarzy:

  1. No to cieszę się że żyją, super rozdział, dziękuję :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha :D Nie mogli umrzeć, bo nie byłoby opowiadania ;) Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Kurde Zez jest w końcu wolny, ale dalej nie są razem :(
    Jak na moje powinien wyrżnąć ich w pień za to co im zrobili, ale może żeczywiście coś by stracił? Tylko czy stając się bestią (czując zew) nie traci więcej?
    I dla czego maska spadła?!
    Baaardzo fajnie, tylko trochę krótko ;p
    Pozdrawiam MaWi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nom, trudno o miłość od pierwszego wejrzenia, jak przez większość czasu było się bestią w masce :D To musi trochę potrwać w tym wypadku. No i Zethar mocno niedomaga.
      Dlaczego maska spadła? Hm, napiszę tylko, że moment, w którym to się stało, był kluczący. Na pełną odpowiedź będzie trzeba zaczekać do końca opowiadania :)
      Jak zwykle dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, może jednak dobrze że nie zabił, bo może wtedy stracił by to coś porownalnym do człowieczeństwa... co teraz bedzie z Zezem...
    weny  chęci I pomysłów życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za życzenia! Wszystko to baaardzo się przyda ;)

      Usuń
  4. Hejeczka,
    cudnie, może jednak dobrze że nie zabił... a co teraz bedzie z Zezem?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  5. Hejeczka,
    wspaniale precz z Teolem, precz... Zethar też mysli o potworku, a może maska spadła bo bylo poświęcenie gotowość do zginiecia dla niego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń