Usiadł
na wielkim konarze kilkanaście metrów nad ziemią, by zaraz zwisać
z niego z głową w dół. Wpatrywał się w dżunglę. Krew, która
brudziła jego usta, już wyschła, więc nie zaczęła spływać w
kierunku jego oczu. Dzień był dla niego za jasny, więc niemal całe
przesypiał. Na polowanie wychodził w nocy. Miał teraz oczy
drapieżnika. Drzewa i rośliny pozostawały dla niego ciemnymi,
rozmytymi plamami, ale życie tętniło jasnoczerwonymi kształtami.
Widział jak umyka między gałęziami, jak wspina się na drzewa.
Słyszał stukot kopyt, trzaskające kości, pazury uderzające o
korzenie i skrzydła uderzające o siebie. Widział ciepło żyjących
zwierząt, które pochodziło od krwi tętniącej w ich żyłach i
pragnął je odebrać.
– Tam
– szepnął, a potem zeskoczył z drzewa.
Chwycił
za nóż, jeden z tych, które należały do Zethara i ruszył w
dżunglę. Wąż, wyczuwając zagrożenie, zaczął szybciej wić się
po korze drzewa. Był jednak zbyt wolny, więc rzucił się na wroga
z szeroko otwartym pyskiem, plując przy tym jadem z wielkich zębów.
Zez chwycił jego śliskie ciało i przycisnął go do drzewa, by
odciąć mu głowę. Jeszcze przez dłuższą chwilę wił się w
jego dłoni. Tak, to ten, ocenił. Proszek ze łusek tego węża
podany wraz z wodą dodawał siły rannym i pomagał im przetrwać
gorączkę. Schował go do torby i ruszył z powrotem do miejsca,
gdzie zostawił ciało antylopy.
Minęło
kilka godzin, odkąd opuścił jaskinię. Musiał wracać, by napoić
Zethara, zmienić mu opatrunki, a potem przygotować dla niego
posiłek. Jego gorączka wciąż nie spadała, a rana na brzuchu się
jątrzyła. Może była to wina wilgoci, która panowała w małej
jaskini ukrytej za kaskadą, ale nie było lepszej kryjówki. Trudno
było się tam dostać, nie znając ścieżki pomiędzy kamieniami, a
woda zmywała wszystkie zapachy. Tylko tam mógł go zostawić na
kilka godzin.
Związał
łapy małej antylopy, która sięgała mu ledwie do połowy uda i
zarzucił ją sobie na barki. Nie był tak niewinny, jak uważał
Zethar i wojownik, który wcześniej obdarzył go łaską i pozwolił
mu żyć. Był mężczyzną, a więc i myśliwym. Nie był za to
wojownikiem jak Zethar, ani on, ani żaden z członków jego
plemienia.
Oni
nie walczyli z ofiarą, nie patrzyli jej prosto w oczy. Stosowali
pułapki, aby złowić zwierzynę. Zaostrzone drewniane szpikulce,
które zlatywały na zwierzę, gdy to niczego nieświadome przerwało
linę. Przebijały jego ciało, a myśliwi przychodzili po nie dumni
ze swego czynu. Zez, patrząc, jak starsi myśliwi oprawiają
zdobycz, czuł coś przeciwnego. On chciałby spojrzeć w oczy temu,
kto go pokonał, po równej i zaciętej walce, w której obaj mogli
polegnąć. Przemierzając jako chłopiec dżunglę, widział takie
przerażające, a jednocześnie dziwnie piękne sceny. Raz natrafił
na aligatora i węża dusiciela splecionych w zabójczym uścisku. Zwierzęta zginęły razem, nie poddając się do końca. Aligator zginął
zaduszony, a wąż został częściowo pożarty. Gdy Zez ich znalazł, ciała uległy już częściowemu rozłożeniu. Innym razem był
to jeleń i lampart. Rogacz przebił na wylot trzewia kota swym
porożem, a potem, poraniony, sam zmarł, nie mogąc go
wyciągnąć. Gdy powiedział przywódcy wioski, że chciałby ze
swoją ofiarą stanąć twarzą w twarz, ten wyśmiał go.
Stwierdził, że bogowie dali zwierzętom silnie ciała, ostre
pazury, zabójczy jad, twarde łuski i wyczulone zmysły, a człowieka
stworzył słabym, bo dał mu potężny umysł. I że tylko głupcy
nie wykorzystują swoich przewag w walce.
W
jakiej walce? Tak samo było przy zdobywaniu innych wiosek. Podpalali
je, zatruwali wodę, napadli w nocy, gdy wszyscy spali. Nigdy nie
patrzyli przeciwnikom prosto w oczy, tak jak robił to Zethar i jego
pobratymcy. Oni byli prawdziwymi wojownikami. Wzbudzali w nim podziw.
I zazdrość.
Doszedł
do wodospadu. Woda, która spływała z gór, była krystalicznie
czysta i zimna. Zez wspiął się po śliskich, mokrych kamieniach,
niosąc na plecach antylopę. Poślizgnął się parę razy, ale nie
spadł. Pazury mu pomagały. Wciąż się łamały, ale odrastały w
parę godzin. Jego rany leczyły się równie szybko. Przedarł się
przez ścianę lodowatej wody i wszedł do wąskiej jaskini. Musiał
się zgarbić, by przecisnąć się przez wąską wnękę. Wniesienie
tu Zethara była naprawdę trudne, ale na szczęście wojownik ocknął
się wtedy na chwilę. Później znów zapadł w sen wywołany
gorączką. Teraz budził się z niego kilka razy dziennie na krótkie
momenty.
Zez
wszedł do małej groty i uklęknął przy Zetharze śpiącym na
posłaniu z liści palmy. Dotknął jego spoconego czoła, a potem
przyłożył ucho do jego rozwartych warg, by wsłuchać się w
oddech. Był głębszy niż wczoraj. Temperatura też zdawała się
obniżać.
– Będzie…
dobrze – zapewnił sam siebie.
Używał
języka Zethara. Wciąż mówił do niego, nawet gdy mężczyzna
spał. Nie chciał, by ich więź osłabła. Opowiadał mu o tym, co
widział dzisiaj w dżungli, choć wojownik na pewno nie miałby
ochoty o tym słuchać. Nienawidził przecież dżungli. Jednak Zez
nie znał innego tematu. Przecież była tylko dżungla.
Oprawił
zwierzynę i przygotował posiłek. Wczoraj nazbierał też owoców.
Sam nie mógł ich jeść, były dla Zethara, ale wciąż potrzebował
wody. Popatrzył na swoje dziwacznie długie i wygięte palce. Jego
ciało się zmieniło, jego zmysły także. I wciąż go czuł. Ten
zew. Zew krwi. Pokręcił nerwowo głową, zrzucając ze swoich
kręconych włosów krople wody. Zajął się przygotowywaniem skóry
węża. Musiał ją sproszkować, utrzeć z ziołami i przygotować
napar. Odwrócił się od majaczącego przez sen Zethara plecami.
Chciał przy nim trwać, ale jego wola była za słaba, dlatego
uciekał do dżungli na wiele godzin. Gdy zaciskał teraz z całej
siły powieki, widział pod nimi jedynie bezkształtne,
krwistoczerwone plamy wyłaniające się z czerni. Zagryzał wargi,
ale te i tak rozwierały się pod naporem zębów. Teraz znów to się
działo, jego umysł powoli zachodził mgłą, mimo że dzisiaj miał
już swoją ofiarę.
– Nie!
– warknął.
Chciał
wziąć kilka głębszych wdechów, żeby się uspokoić, ale
skończyło się jedynie na kilku urywanych haustach. Najchętniej by
stąd teraz wybiegł, ruszył w mrok dżungli i dopadł pierwsze, co
zobaczy. „Najchętniej” nie było najtrafniejszym określeniem.
Zrobiłby to, gdyby kierował się zdrowym rozsądkiem. Pragnął
zupełnie czegoś innego. Czuł głód na różnych płaszczyznach.
Nie zrobił jednak tego. Zmusił się, wykorzystując do tego całą
swoją wolę, do opanowania szalejących zmysłów, gdy usłyszał
jęk Zethara. Przysunął się do niego i obejrzał ranę na brzuchu.
Opatrunek już przesiąknął i wymagał zmiany.
Przed
dotknięciem jego ciała zawahał się na chwilę, jego dłoń zmarła
w miejscu parę milimetrów od źródła tego boskiego ciepła. Z
zafascynowaną miną przyglądał mu się. Zethar był mniej masywny
od wojowników z wioski Zeza, ale jego mięśnie były lepiej
wyreparowane. Jakby zupełnie nie miał tłuszczu. Tylko kości,
mięśnie i krew. Jego skóra nosiła wiele blizn, starszych i
całkiem świeżych. Dowody tego, że jest wojownikiem. Wokół
nadgarstków i kostek miał wytatuowane po dwie obręcze. Na
ramionach jeszcze jakieś wzory. Inne niż te, które Zez nosił w
postaci blizn. Jego były ostre i jakby szarpane. Kojarzyły się z
walką i agresją.
Zez
ściągnął powoli opatrunek, który przywarł do rany. Ta na
szczęście się goiła. Pomagały jej śmierdzące papki z roślin z
dżungli i siła ciała Zethara. Między czarnymi szwami zaschła
krew. Zez powoli przekręcił głowę na bok, przypatrując się jej
jak zahipnotyzowany. Zastanawiał się, czy to przez, że Zethar był
człowiekiem działa na niego silniej niż ta zwierzęca. Czy może
przez to, że był właśnie sobą?
Miał
już w głowie zupełną pustkę, gdy pochylił się ku jego ciału,
a jego język zahaczył o dolne kły. Gdy jego maska spadła, Zethar
zaśmiał się, że przypomina mu tutejszego jelonka.
Tak
bardzo chciałby jej posmakować, ale wiedział, że już nie
zdołałby się powstrzymać. Wgryzł się we własną dłoń i
zacisnął kurczowo powieki. Zmienił pośpiesznie opatrunek, a potem
wybiegł przed jaskinię, by włożyć głowę pod silny strumień
lodowatej wody. Gdy jego umysł odzyskał trzeźwość, wrócił z
wodą i napoił nią Zethara, dodając do niej mikstury ze
sproszkowanej skóry węża. Potem go nakarmił.
– Pożresz
mnie? – spytał Zethar, uśmiechając się szeroko mimo bólu i
słabości ciała.
– Co?
– przeraził się Zez. Czy to było widać po jego twarzy? Po
wzroku? – Ja… Nie wiem – przyznał szczerze po chwili.
Zethar
zaśmiał się pod nosem, a potem sięgnął dłonią do tej
rozburzonej czupryny. Pogłaskał małego potworka po głowie.
– Już
nie przypominasz jelonka.
– A
co? La… lamparta?
Wojownik
znów się zaśmiał, a potem zdusił jęk. Ból czuł aż w
kręgosłupie, a gorączka paliła jego ciało. Zdechłby, gdyby nie
ta szkarada.
– Nie.
Może jesteś teraz drapieżnikiem, ale wciąż małym i tchórzliwym.
Łasicą może?
Zez
zmrużył ciemne oczy w uśmiechu. Odważył się na moment musnąć
dłoń Zethara, gdy ten przestał głaskać go po głowie. Wojownik
pewnie nawet tego nie poczuł.
– A
co to? – spytał.
– Nie
ma czegoś takiego w tej ohydnej dżungli. Takie małe i długie.
Pokraczne. Skrada się i pożera pisklęta. Nie staje do walki z
równymi sobie oko w oko.
– Hej!
Wojownik
uśmiechnął się, słysząc to dziecinne oburzenie. Przymknął
oczy. Czuł, że zaraz znów ogarnie go sen.
– To
sprytne stworzenie.
– Ale
tchórzliwe!
– Dlatego
sprytne. Ja za to jestem głupcem. Wiem, co sobie teraz myślisz, bo
myślałbym to samo. Nie rób tego. Zapomnij o nich i odejdź jak
najdalej.
Zez
syknął niezadowolony z tego, co usłyszał.
– Chcę,
żeby zginęli… Wszyscy. Za to, co zrobili mi… I tobie.
– Ach
tak?
– Tak
– odparł twardo Zez. – Ty zabiłeś ludzi.
– I
patrz, jaki jestem zajebiście szczęśliwy. Zastanów się dobrze,
czy naprawdę chcesz zostać tym lampartem.
***
Biegł
przez dżunglę. Przeskakiwał nad korzeniami, uchylał się przed
konarami. Robił to instynktownie. Gnał do przodu. Po pniu drzewa
wspiął się na jego szczyt i przysiadł zasłonięty przez gęste
liście. Z białą maską na twarzy przyglądał się tym, których
kiedyś nazywał braćmi, rodziną i przyjaciółmi. Siedzieli w
wiosce wokół ogniska, jedli i pili, opłakując przy tym poległych
wojowników, których zabił Zethar. Nazywali ich bohaterami.
Jego
nikt nie opłakiwał.
Czuł
go w kościach, w żyłach, w mrowiącej skórze. Słyszał i
widział. Czuł znowu ten zew. Był głodny i zły. Przejechał
pazurami po skórze swoich ud, zostawiając na nich czerwone ślady,
a potem sięgnął do swojej maski, by ją ściągnąć. Były na
niej wymalowane oczy, jednak on palcami sięgnął niżej. Przejechał
opuszkami wzdłuż linii układającej się w uśmiech.
Zethar.
Zez
zeskoczył bezszelestnie z drzewa i oddalił się od wioski. Noc w
dżungli jest najciemniejsza, nie dociera tu nawet blask gwiazd. To
mu pasowało. W mroku świeciły jedynie oczy obserwujących go
stworzeń. Jedne się go lękały, ale inne stawiały mu wyzwanie.
Uśmiechnął się, odsłaniając kły. Nadszedł czas na polowanie,
w którym on również mógł skończyć jako ofiara.
Nie
tylko tę, ale i wszystkie inne noce spędzał poza jaskinią. Bo
właśnie wtedy zew był najsilniejszy. Chciał od Zethara nie tylko
krwi. Pragnął wszystkiego, co ten mógł mu dać. Nie potrafił
nawet zdefiniować, co dokładnie by to miało być, ale tego
pragnął.
Gdy
wrócił któregoś ranka, by po zajęciu się Zetharem, zapaść w
sen, zastał go zupełnie przytomnego. Wojownik siedział, opierając
się plecami o skalną ścianę jaskini. Noże otwierał grubą
skorupę owocu. Kilka podobnych leżało wokół niego.
– Dobrze
się bawiłeś? – spytał, gdy Zez przecisnął się przez wąskie
przejście i stanął parę kroków od niego. – Krwiopijco.
– Lepiej
się bawiłem, gdy byłem sarenką – odparł Zez, uśmiechając się
na widok Zethara, który odzyskał dawny rezon. – Chociaż miałem
kilka guzów na głowie. Było… fajnie.
Zethar
spojrzał na niego zaskoczony, a potem kiwnął dłonią, by Zez
usiadł przy nim. Potarmosił go po włosach. Widać było, że wciąż
cierpiał i miał gorączkę, ale to było za mało, by go złamać.
– Zabawnie?
– powtórzył, wracając myślami do ich podróży przez dżunglę.
– Nawet, nawet… Ale teraz wszystko się zmieniło. Nawet
schowałeś dzyndzla.
Zez
na biodrach nosił przepaskę zrobioną ze skóry i przyozdobioną
piórami i paciorkami z kolorowych kamieni. Zrobił wielkie oczy, z
jakiegoś niezrozumiałego powodu zaczerwienił się od szyi po uszy,
a potem wybuchnął śmiechem. Zethar też uśmiechnął się pod
nosem.
– Dobrze,
że się śmiejesz – powiedział, znów sięgając do bujnej
czupryny tego wciąż dziwnie pociesznego potworka. – Dobrze, że
to taki czysty śmiech.
– Co…
co to ma znaczyć?
– Nie
zabiłeś ich, prawda? Wtedy już nie umiałbyś się tak śmiać.
Zez
spojrzał na niego pytająco. Nie rozumiał do końca tych słów.
Wiedział tylko, że Zethar chciał go w ten sposób chronić.
– Nie
– przyznał – ale chciałem. Zabroniłeś mi, więc…
Wojownik
przymknął oczy i oparł się mocniej o skalną ścianę, pozwalając
głowie swobodnie opaść w tył.
– I
co chcesz teraz zrobić? – spytał. – Moi bracia niedługo tu
przybędą.
Zez
kiwnął głową.
– Wiem
– odparł. – Zostawiłem na drzewach takie same znaki, jakimi ty
zaznaczałeś ścieżkę. Powinni cię znaleźć.
– Nie
o to pytam. Pytam, co ty chcesz zrobić?
– Co?
Zethar
syknął przez zęby, widząc pytająca minę potworka. Może znał
teraz jego język, ale nadal ciężko było im się porozumieć. A
nawet wysilił się na coś na kształt delikatności. Z tym głupkiem
trzeba było jednak prosto z mostu.
– Co
jest za tymi górami, gdzie wojownicy schwytali nimfę?
Zez
przekręcił głowę, robiąc pytającą minę.
– Nie
wiem. Nikt tam nigdy nie szedł, bo stamtąd się już nie wraca. Ale
co może być? Dżungla. Dżungla jest przecież wszędzie.
No
tak, pomyślał Zethar, mała paskuda nie widziała w życiu niczego
więcej niż ta przeklęta dżungla. Pewnie nawet nie umiał sobie
wyobrazić, że istnieje coś innego poza nią i morzem, jeśli
kiedykolwiek nad nie dotarł. Zethar podczas wypraw wojennych widział
wiele paskudnych rzeczy, ale też wiele pięknych. Te pierwsze były
dziełem człowieka, drugie przyrody.
– Więc?
– spytał. – Co chcesz zrobić, gdy ja już odejdę? Wyruszyć w
podróż? Nie wiem, dlaczego twoja maska opadła i zostałeś
krwiopijcą jak te tutejsze paskudne komary, ale nie sądzę, żebyś
wrócił do swojego pierwotnego ja. Jeśli udasz się do innej
wioski, ale ty ich pożresz albo oni nabiją cię na pal.
Zez
słuchał tego wszystkiego z zagubieniem wymalowanym na teraz jasnej
twarzy.
– Ale…
– jęknął. – Ja z tobą…
Zethar
uśmiechnął się, pokazując swoje srebrne kły. Mogło cię z
łatwością zamordować, ale nie przeszkadzało mu to w byciu takim
pociesznym.
– Jeśli
zabiorę cię ze sobą do mojego plemienia, to druidzi zrobią z tobą
rzeczy, których ci tutejsi tchórze nawet nie potrafią sobie
wyobrazić. Będziesz błagał o śmierć, a ona szybko nie
nadejdzie. Będą cię trzymać przy życiu tak długo, aż nie
zbadają każdego centymetra twoich flaków. Gdy nie będziesz im już
potrzebny, zabiją cię, a to, co z ciebie zostanie, bo ciałem nie
będzie można tego nazwać, rzucą na rozdziobanie krukom. Podoba ci
się taka perspektywa?
– Ale…
ale – jęknął Zez, wbijając w niego błagalne spojrzenie.
Teraz
znów zaczął przypominać jelonka. Zethar uśmiechnął się
kpiąco, mrużąc przy tym nieprzyjemnie ciemne oczy.
– Co?
Sądziłeś, że cię uratuję? Zostawię dla ciebie wszystko, moje
dobra, moje kobiety, mój honor i wyruszymy gdzieś razem? Ku
zachodowi słońca? – zakpił. – Twój mały rozumek jest jeszcze
mniejszy niż sądziłem. Jak pestka.
Pestka
z owocu trafiła Zeza w czoło. Zethar strzelił nią z kciuka.
Zaśmiał się przy tym.
– To
co? Pożresz mnie teraz? – spytał, wciąż się uśmiechając.
Zez
jedynie chwycił swoją maskę z namalowanym krwią Zethara uśmiechem
i wybiegł z jaskini. Nie wiedział gdzie, byle dalej. W jego umyśle
mieszały się złość i rozgoryczenie. I znów on się nasilił,
ten zew.
Nie
wrócił już do jaskini. Każdego dnia przemierzał dżunglę. Gdy
nie jadł, nosił na twarzy białą maskę usmarowaną zaschłą
krwią. Był rozgoryczony, ale jednak codziennie przybywał nad brzeg
rzeki, by sprawdzić, czy już przybyli. I pewnego dnia wojownicy
zeszli z łodzi i zaciągnęli ją na brzeg. Dwóch z nich przy niej
zostało, a reszta wyruszyła w głąb dżungli.
No to cieszę się że żyją, super rozdział, dziękuję :*
OdpowiedzUsuńHa ha :D Nie mogli umrzeć, bo nie byłoby opowiadania ;) Pozdrawiam!
UsuńKurde Zez jest w końcu wolny, ale dalej nie są razem :(
OdpowiedzUsuńJak na moje powinien wyrżnąć ich w pień za to co im zrobili, ale może żeczywiście coś by stracił? Tylko czy stając się bestią (czując zew) nie traci więcej?
I dla czego maska spadła?!
Baaardzo fajnie, tylko trochę krótko ;p
Pozdrawiam MaWi
Nom, trudno o miłość od pierwszego wejrzenia, jak przez większość czasu było się bestią w masce :D To musi trochę potrwać w tym wypadku. No i Zethar mocno niedomaga.
UsuńDlaczego maska spadła? Hm, napiszę tylko, że moment, w którym to się stało, był kluczący. Na pełną odpowiedź będzie trzeba zaczekać do końca opowiadania :)
Jak zwykle dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, może jednak dobrze że nie zabił, bo może wtedy stracił by to coś porownalnym do człowieczeństwa... co teraz bedzie z Zezem...
weny chęci I pomysłów życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Dzięki za życzenia! Wszystko to baaardzo się przyda ;)
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, może jednak dobrze że nie zabił... a co teraz bedzie z Zezem?
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale precz z Teolem, precz... Zethar też mysli o potworku, a może maska spadła bo bylo poświęcenie gotowość do zginiecia dla niego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka