piątek, 26 czerwca 2020

Rahzel - ROZDZIAŁ 7 - Nigdy


Słońce świeciło tu tak jasno, że wszystko wydawało się mieć żółty kolor. Skóra, ubrania, nawet woda. Mężczyzna bez jednego z ucha, z blizną na policzku po tej samej stronie twarzy siedział w wiklinowym fotelu i z cygarem w ustach patrzył na swoje dzieci bawiące się w basenie. Gościł dziś w swojej rezydencji kogoś bardzo ważnego, ważniejszego nawet od niego samego. Dlatego kazał przygotować najlepszy alkohol i najlepsze cygara. Najlepsze kobiety nie zostały jednak zaproszone. Mężczyzna siedział po drugiej stronie stolika, w takim samym wiklinowym fotelu i palił takie samo cygaro. Miał na sobie hawajską koszulę, a na głowie słomkowy kapelusz. Jego nadgarstki oplatały bransoletki wyplecione z kolorowych nitek.

Dziś w jego willi gościł Santoro.
Było tak strasznie gorąco. Słońce paliło ich skórę. Świerszcze były dziś wyjątkowo głośne.
Umów nas za trzy dni. To spora zwłoka, nie spodoba im się, ale potrzebuję domknąć wszystkie sprawy.
Mężczyzna z blizną przełknął ślinę.
Santoro… Nie musisz tego robić. Mamy mało ludzi, ale możemy poprosić Barbosę o pomoc. Zażąda zapłaty, ale…
Przyjacielu – przerwał mu Santoro. Miał spokojny, monotonny głos. – Po co niszczyć, zakłócać i tak kruchy pokój? Po co zaczynać nową wojnę, w której zginą głupie dzieciaki? Zabiłem jego jedynego syna, jego dziedzica. Moje życie mu się należy. To jedyna zapłata, jaką przyjmie, chociaż i tak nie ukoi jego bólu.  
Bracie…
Santoro uniósł nieznacznie dłoń, a mężczyzna natychmiast umilkł i kiwnął głową. Rozumiał, że nie może się sprzeciwić. Słowo tego człowieka było ostateczne. Nie było nikogo ponad nim.
Przyjacielu, zostawiam wszystko w twoich rękach. Wiem, że mogę ci zaufać. Mam tylko jedną prośbę.
Oczywiście. – Mężczyzna z blizną znów kiwnął głową. – Cokolwiek, bracie.
Andre to słaby dzieciak. Nie jest stąd, pochodzi z zupełnie innego świata. Załamie się po mojej śmierci, odda się rozpaczy. Będzie za słaby, żeby wrócić do swojego domu. Daj mu rok albo dwa na odzyskanie sił. Niech prowadzi jeden z naszych burdeli, niech poczuje się ważny. Chroń go i obserwuj, aż nabierze na tyle sił, by mógł odejść. Zrobisz to dla mnie, przyjacielu?
Mężczyzna nie pozwolił by jego twarz wyrażała jakąkolwiek emocję, która mogłaby się nie spodobać Santoro. Kiwnął głową.
Oczywiście, bracie.
Santoro uśmiechnął się i zaciągnął cygarem. Przekręcił się na fotelu, by patrzeć na dzieci bawiące się w basenie. Już nie rozmawiali.

Dzisiaj minęły dwa lata.
Mężczyzna z blizną popatrzył na Andre z nieukrywaną pogardą. Ledwo powstrzymał się przed splunięciem na ziemię. Siedzieli w wiklinowych fotelach koło basenu.
– Daję ci dwadzieścia cztery godziny. Znaj moją łaskę i podziękuj za nią Santoro – powiedział. – Darzyłem go ogromnym szacunkiem, ty byłeś jedyną na nim skazą. Masz wynieść się z burdelu i z faweli należącej do mnie. Wiesz, co cię czeka, jeśli któryś z moich ludzi się na ciebie natknie, prawda?
– Szacunkiem? – powtórzył głucho Andre, jakby reszta słów gangstera do niego nie dotarła. – Był twoim szefem. Nazywałeś go bratem, a jednak nic nie zrobiłeś, gdy szedł na śmierć. Nawet jeśli tego nie chciał, powinieneś go powstrzymać. Powinieneś o niego walczyć wszystkim, co miałeś, nawet jeśli była to z góry przegrana walka. Tak zrobiłby brat, a ty tylko patrzyłeś. A gdy już zmarł, oddał życie za ten ohydny gang, natychmiast zająłeś jego miejsce. Gdzie tu szacunek, o którym tyle mówisz? Którym się szczycisz?
Andre załzawionymi oczami spojrzał na wielkiego, ciepłolubnego karalucha idącego powoli brzegiem basenu.
– Tym jesteś.
Rozbite szkło posypało się na wszystkie strony, gdy przewrócony stolik uderzył o ziemię. Mężczyzna dopadł do Andre i chwycił go za kołnierz koszuli. Żyły wyszły mu na czoło. Dyszał w jego twarz śmierdzącym od alkoholu i papierosów oddechem.
– Ty mała kurwo. Myślisz, że do kogo mówisz?! – warknął i uderzył go pięścią w twarz.
Andre się zachwiał, ale nie upadł, bo mężczyzna wciąż trzymał go za materiał koszuli. Dopiero gdy go puścił, uderzył plecami o ziemię, na której były odłamki szkła. Przeciął sobie nimi dłonie.
– Idź na jego grób i ucałuj ziemię, pod którą leży. Tylko przez niego jeszcze żyjesz. Masz dwadzieścia cztery godziny.
***
Więc tak było. Mógł się domyślić. Wszystko, co robił przez te dwa lata, nie miało znaczenia. Santoro chronił go nawet zza grobu. Właśnie. Nawet nie wiedział, gdzie jest jego grób. Nie pozwolili mu wziąć udziału w pogrzebie i stypie. Na pewno postawili mu wielki nagrobek, może nawet marmurową kapliczkę. Coś wielkiego, błyszczącego i pozłacanego. Gangsterzy lubili nadmierny przepych, który ocierał się o kicz lub nawet nim był. Ich karki uginały się od ciężaru złotych łańcuchów. 
Droga pod górę krzywymi ulicami faweli zajęła mu dwa razy więcej czasu niż zwykle. Nie patrzył, jak idzie, więc co moment wpadał na ludzi, a ci obrzucali go przekleństwami, niektórzy popychali. Wracał do burdelu, bo nie znał innego miejsca. Burdel był jego domem. Uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał sobie, jak irytowała go monotonia, powtarzalność każdego dnia tutaj. Dostał czego chciał. Jutrzejszy dzień będzie już inny. Przyjdą po niego, pewnie wywiozą na jakieś odludzie. Gangsterzy lubili przedstawienia. Wyśmieją go, oplują, a potem zabiją.
Rahzel był w pokoju. Siedział oparty o ścianę i patrzył na fawelę przez otwarte drzwi balkonowe. Dziś było za gorąco, aby przemierzać miasto. Spojrzał na Andre, gdy ten wszedł do środka, ale nic nie powiedział. Wrócił do gapienia się przez okno, jakby zaraz o nim zapomniał albo jego obecność nie miała znaczenia.
Andre usiadł na podłodze i wgapił się za to w ścianę z namalowanymi flamingami i rajskimi kwiatami.
– Nic nie mówisz.
– Co? – Nie zrozumiał słów, które ledwo do niego dotarły. Nie miał pojęcia, ile tak siedział z zupełną pustką w głowie. – Mówiłeś coś?
Odwrócił się. Rahzel wpatrywał się teraz w niego swoimi żółtozielonymi ślepiami.
– Zwykle gęba ci się nie zamyka. Siedzisz bez ruchu od godziny i wgapiasz się w te bazgroły.
Andre skrzywił się zły na to określenie malunku Santoro. Jeszcze wczoraj wydarłby się na Rahzela i kazał wypieprzać z jego burdelu. Dziś jednak jego zachowanie było inne, a Mulat musiał to wyczuć. Zainteresowało go to na tyle, że się odezwał.
Andre otworzył usta, by w końcu coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co. Wzruszył więc jedynie ramionami i znów się odwrócił. Nie było już kolejnego pytania.
– Chcesz się najebać? – spytał nagle po kolejnej wydłużającej się w nieskończoność chwili milczenia. Nie miał pojęcia, ile już tak siedział. Spojrzał na Rahzela, który też nie zmienił pozycji. – Tak po prostu najebać.
– Czemu nie? – odparł Mulat. Nie widać było po nim żadnego entuzjazmu na tę propozycję, jednak się zgodził. – Ale nie tutaj.
– Co? Czemu nie? – zdziwił się Andre.
– Bo tak.

Poszli do dżungli.
Andre opróżnił swój barek. Miał tam wiele do połowy opróżnionych flaszek, które pomagały mu zasnąć. I kilka nieotwartych. Te nie należały do niego. Były pamiątką. Przejechał wolno palcem po zimnej szyjce jednej z nieodkorkowanych, kolorowych flaszek. Słodki likier pomarańczowy. Nie mógł się do niego przekonać, Santoro zaś go uwielbiał. Zawahał się, ale jednak włożył butelkę od plecaka.
W dżungli rozpalili duże ognisko. Usiedli naprzeciwko siebie, na ziemi. Oddzielał ich wijący się płomień. Andre rzucił butelkę Rahzelowi. Ten chwycił ją, wyciągnął korek zębami i wypluł go gdzieś na bok. Napił się z gwintu, nawet nie patrząc na etykietę.  Było pomarańczowe i słodkie. Andre zrobił to samo z drugą butelką.
– Grałeś kiedyś w „Nigdy”? – spytał, gdy jeszcze nie zaczęło mu przyjemnie szumieć w głowie.
Butelka, którą zajął się jako pierwszą, była w połowie pusta, więc szybko skończyła opróżniona na ziemi koło jego nóg. Wino miało tylko jakieś dziesięć procent alkoholu.
– W co?
Andre uśmiechnął się triumfalnie.
– Nigdy nie byłeś na szkolnej wycieczce albo na jakimś obozie, co nie? – zgadywał. – Twoja…
– Nie mów o mojej matce, bo cię…
– Tak, tak. Zabijesz mnie. Olaboga – prychnął Andre. – Się boję… Czyli nie grałeś?
– Nie – odparł z ociąganiem Rahzel. Andre nie potrafił stwierdzić, czy był zirytowany.
– To proste. Mówisz, że nigdy czegoś tam nie robiłeś. I musisz wypić, jeśli robiłeś. Kumasz?
– To bez sensu.
– Wcale że nie – upierał się Andre. – Patrz…
Gadał, jakby był pewien siebie, ale teraz go wcięło. Chciał zapytać tego człowieka o tyle rzeczy, ale przecież nie mógł. Nie dostałby odpowiedzi lub musiałby przypłacić ją życiem. Niby Rahzel nie różnił się od każdego innego gangstera, którzy otaczali Andre, ale jednak było w nim coś innego. Dziwnie przyciągającego. I z jakiegoś powodu, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, bardzo chciał poznać co to takiego.
– Nigdy nie zabiłem człowieka – wybrał, mimo swoich myśli. Sam się nie napił. Patrzył przez falujące płomienie na Rahzela.
Twarz Mulata nawet nie drgnęła. Pozostała kamienna i zimna. Napił się z butelki, jakby to była zwyczajna woda mineralna.
– Teraz ty – przypomniał Andre.
Nie zdziwił się. Właściwie, to zmarnował pytanie. Znał przecież na nie odpowiedź. Widział ją w oczach tego człowieka. I znał takich jak on. Niektórzy do swojego tatuażu dodawali kolejną, czerwoną kroplę, jakby się tym chełpili, po każdym odebranym życiu.
– No cokolwiek! – ponaglił Rahzela. – Ech, psujesz zabawę. Jak nie gadamy głupot, to musimy uprawiać seks. Takie są zasady szkolnych obozów.
Rahzel rzucił mu spojrzenie, jakby nie uwierzył w ani jedno słowo. Kącik ust mu jednak drgnął. Takich przyjemnie pełnych ust. Tak, mieszanka egzotycznej krwi zaowocowała paroma przyjemnymi dla oka i pewnie użytecznymi atrybutami, nie tylko tymi mięsistymi, pełnymi wargami. Andre widział jedynie zarys jednego z nich zza tego przeklętego parawanu.
– Nigdy nie patrzyłem się na faceta jak pies na gnata.
To go zaskoczyło. Andre przewrócił oczami, ale się napił. Myślał chwilę.
– Nigdy nie patrzyłem na kobietę jak kot na kocimiętkę.
Wbił wzrok swoich błękitnych oczu w Rahzela. Jego twarz migotała mu przez płomienie ogniska. Drobny uśmiech pojawiał się powoli na jego ustach, bo nic się nie stało. Nikt się nie napił. Rahzela musiało to jednak trochę dotknąć, może ucierpiała na tym jego męska duma, bo nagle spojrzał wprost na niego. Andre aż drgnął, te żółtozielone oczy wwiercały się w ciebie z niedającym się pokonać uporem.
– Nigdy nie ściągam bransoletki z nadgarstka… chociaż takie pierdoły noszą tylko dziewczynki z podstawówki.
Zaskoczony Andre spojrzał na swój nadgarstek, na którym miał plecioną, zielono pomarańczową opaskę. Nie rozwiązywał jej do kąpieli ani snu. Rzeczywiście nigdy jej nie ściągał. Właściwie nosił ją od tak długiego czasu, że stała się jego częścią. Wtopiła się w jego ciało. Nie czuł jej. Oglądał ją teraz ze wszystkich stron, odwracając rękę. On mu ją dał. Santoro nosił takie same. Kupił je od jakiś półnagich, ubranych w szamty dzieciaków ze slumsów, które chciały trochę zarobić.
Zacisnął na chwilę oczy i pięści. Przypomniały mu się słowa Rahzela. „Może ty w końcu zaczniesz żyć”. Szarpnął bransoletką z całej siły, rozrywając nitki, a potem rzucił ją w płomień, który od razu ją pochłonął. Popatrzył na Rahzela z triumfalnym uśmiechem. Mulat zaśmiał się pod nosem.
– Teraz ty.
Andre nie miał już nic do powiedzenia. Może tylko chciał podziękować Rahzelowi. Jakoś było mu lżej, odkąd się pojawił. Wstał z ziemi i podszedł do niego. Rahzel uniósł lekko brew, zerkając na niego jakby pytająco. Andre uśmiechnął się, mrużąc przy tym błękitne oczy. Chciał pamiątkę. Nachylił się i złożył na jego ustach szybki pocałunek. Na więcej się nie odważył. Nie otrzymał żadnej reakcji. Na szczęście negatywnej również. Nie chciałby stracić paru zębów.
– Hej. Było miło – szepnął, a potem zniknął w dżungli.
***
Rahzel śledził go wzrokiem, póki narwany białas nie znikł za drzewami na ścieżce. Spojrzał na w połowie pełną butelkę, którą porzucił Andre. Wstał, żeby ją podnieść. Spodziewał się chlania do świtu, a tu coś takiego. Pogadał, pogadał, jak to miał w zwyczaju i poszedł. Dziwny człowiek. I jeszcze go pocałował. Rahzel nie był aż taki ślepy, widział, że podoba się Andre. Jednak nie spodziewał się, że odważy się coś zrobić. Zaskoczył go. Nie był aż takim tchórzem.
– To pożegnanie – uświadomił sobie nagle.
Zebrał trochę chrustu, ale nie wrzucił go do ogniska. Po chwili jednak uśmiechnął się pod nosem ze swoich idiotycznych myśli i rozluźnił palce, pozwalając ześlizgnąć się gałązką wprost w płomienie, które je pożarły. Dlaczego miałoby go to obchodzić? I dlaczego ciągle się dzisiaj uśmiechał. Nie tylko dzisiaj. Nie rozumiał. 
Gdy wrócił rano do burdelu nie było już w nim Andre. Rico z rozkwaszonym nosem siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę budynku z namalowanymi półnagimi kobietami. Wokół kręcili się potężni, wytatuowani mężczyźni. Rahzel stanął z boku i obserwował ich z odległości. W końcu z budynku wyszedł mężczyzna, do którego go przysłano i który go ugościł. Bez ucha i z blizną przechodzącą przez policzek. Ten sam, o którym opowiadał tamtej nocy Andre. Ten, który ślubował wierność jego kochankowi, a po jego śmierci natychmiast o nim zapomniał i zajął jego miejsce, nie okazując szacunku.
Za mężczyzną wyszły prostytutki. Wyglądały na przestraszone, pomagały iść temu śmiesznemu, umalowanemu jak kobieta przyjacielowi Andre. Carlos, czy jakoś tak. Dostał w brzuch albo w jaja. Ponoć je miał. Rahzel nie był do końca pewien, jak to wszystko u takich jak on działa. Mężczyzna z blizną krzyczał coś po portugalsku na dziwki, szarpał je za ich kwieciste kimona. Jedną uderzył w twarz tak mocno, że się przewróciła. Niektóre zaczęły płakać.
Rahzel w końcu do nich podszedł. Miał tam swoje rzeczy i miejsce do spania. Co prawda, było na podłodze, ale to akurat mu nie przeszkadzało. Zwykle też mało spał, bo musiał słuchać paplania tego śmiesznego faceta, ale to też, o dziwo, za bardzo mu nie przeszkadzało. Nie podobało mu się, że robiono tu tyle zamieszania. On planował ukrywać się w cieniu, aż nie wykona swojego zadania. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Nie było mu to na rękę. 
– Och, Rahzel. Jeszcze tutaj? – zdziwił się mężczyzna z blizną na jego widok. – Widzisz, mamy tu mały remoncik. Trzeba zamalować te pedalskie flamingi.
– Gdzie Andre?
To był pierwszy raz, gdy wymawiał jego imię. Z jakiegoś powodu poczuł się dziwnie.
– Zmieniamy kadry – odparł żartobliwe mężczyzna. – Jeśli jest mniejszy debilem, niż sądzę, to powinien już opuścić fawelę. Wyślę moich ludzi na mały rekonesans. Z takich trzeba oczyszczać nasz dom.
Rahzel spojrzał krótko na kucającego przy ścianie Carlosa, po wskazał kiwnięciem głowy na kręcących się gangsterów.
– Niech się do mnie nie zbliżają – ostrzegł.
Wszedł do burdelu. W środku zobaczył właśnie burdel. Poprzewracane meble, rozbite szkło. W pokoju z flamingami znalazł swoją torbę. Mieli szczęście, że jej nie tworzyli, wtedy doświadczyli jego złości. Rozglądnął się po pokoju. Teraz miał cały dla siebie, ale nie chciał tu przebywać. Chwycił torbę i wyszedł. W jednym jednak mieli rację, te flamingi były paskudne, uznał, zerkając jeszcze na ścianę z malunkiem.
– Już wychodzisz? – zdziwił się mężczyzna bez ucha, gdy znów go zobaczył przed budynkiem. Popatrzył na czarną torbę. – Robota?
Rahzel zmierzył go spojrzeniem swoich żółtozielonych oczu od góry do dołu. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać.
– Tak – przyznał, nagle uśmiechając się lekko. – Tak, tylko najpierw muszę znaleźć mojego wspólnika.
– Myślałem, że jesteś samotnym wilkiem.
– Jestem.
– W takim razie… – Mężczyzna wyciągnął rękę, aby się pożegnać. – Powodzenia.
Rahzel zignorował gest. Pożegnalne uściski dłoni nie były w jego stylu. Facet powinien się cieszyć, bo skończyłby ze złamanymi palcami. I to nie było ich ostanie spotkanie.


4 komentarze:

  1. Interesujący jest ten Santoro. Aż chciałabym jeszcze jakaś scenkę z nim i Andre żeby zobaczyć jak się do niego odnosił itp. Fajnie też że dałaś n w końcu też trochę zajrzeć do głowy Rahzela. No a Andre jak zawsze jest mega, uwielbiam faceta, ma jaja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Santoro jeszcze się pojawi w takich retrospekcjach. Na pewno ich spotkanie z Andre i nawiązanie "relacji". Andre to taki gościu, co ma dużo do gadania, a jak przyjdzie te słowa przekuć w czyn, to już gorzej :D Ale może się poprawi.
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Ach... Więc to w taki sposób Andre został burdel mamą :D No ale długo nie zagościł na tym stanowisku. To nawet trochę romantyczne, że Santoro zatroszczył się o niego :) Dobrze, że Rahzel pojawił się akurat w tym czasie kiedy "dobroć" następcy Santoro dobiegła końca. A Andre, w sumie nic takiego nie zrobił, a jednak w jakiś sposób zjednał sobie Rahzela :) Fajny, sporo odkrywający rozdział :) Dziękuje i pozdrawiam serdecznie 😘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, chyba burdel tatą ;D Tak to jest w tych opowiadaniach/książkach/filmach, że zawsze bohater pojawia się akurat w tym momencie, w którym powinien. Szkoda, że w życiu tak nie ma :)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń