Słońce
świeciło tu tak jasno, że wszystko wydawało się mieć żółty
kolor. Skóra, ubrania, nawet woda. Mężczyzna bez jednego z ucha, z
blizną na policzku po tej samej stronie twarzy siedział w
wiklinowym fotelu i z cygarem w ustach patrzył na swoje dzieci
bawiące się w basenie. Gościł dziś w swojej rezydencji kogoś
bardzo ważnego, ważniejszego nawet od niego samego. Dlatego kazał
przygotować najlepszy alkohol i najlepsze cygara. Najlepsze kobiety
nie zostały jednak zaproszone. Mężczyzna siedział po drugiej
stronie stolika, w takim samym wiklinowym fotelu i palił takie samo
cygaro. Miał na sobie hawajską koszulę, a na głowie słomkowy
kapelusz. Jego nadgarstki oplatały bransoletki wyplecione z
kolorowych nitek.
Dziś
w jego willi gościł Santoro.
Było
tak strasznie gorąco. Słońce paliło ich skórę. Świerszcze były
dziś wyjątkowo głośne.
–
Umów
nas za trzy dni. To spora zwłoka, nie spodoba im się, ale
potrzebuję domknąć wszystkie sprawy.
Mężczyzna
z blizną przełknął ślinę.
–
Santoro…
Nie musisz tego robić. Mamy mało ludzi, ale możemy poprosić
Barbosę o pomoc. Zażąda zapłaty, ale…
–
Przyjacielu
– przerwał mu Santoro. Miał spokojny, monotonny głos. – Po co
niszczyć, zakłócać i tak kruchy pokój? Po co zaczynać nową
wojnę, w której zginą głupie dzieciaki? Zabiłem jego jedynego
syna, jego dziedzica. Moje życie mu się należy. To jedyna zapłata,
jaką przyjmie, chociaż i tak nie ukoi jego bólu.
–
Bracie…
Santoro
uniósł nieznacznie dłoń, a mężczyzna natychmiast umilkł i
kiwnął głową. Rozumiał, że nie może się sprzeciwić. Słowo
tego człowieka było ostateczne. Nie było nikogo ponad nim.
–
Przyjacielu,
zostawiam wszystko w twoich rękach. Wiem, że mogę ci zaufać. Mam
tylko jedną prośbę.
–
Oczywiście.
– Mężczyzna z blizną znów kiwnął głową. – Cokolwiek,
bracie.
–
Andre to słaby dzieciak. Nie jest stąd, pochodzi z zupełnie innego
świata. Załamie się po mojej śmierci, odda się rozpaczy. Będzie
za słaby, żeby wrócić do swojego domu. Daj mu rok albo dwa na
odzyskanie sił. Niech prowadzi jeden z naszych burdeli, niech
poczuje się ważny. Chroń go i obserwuj, aż nabierze na tyle sił,
by mógł odejść. Zrobisz to dla mnie, przyjacielu?
Mężczyzna
nie pozwolił by jego twarz wyrażała jakąkolwiek emocję, która
mogłaby się nie spodobać Santoro. Kiwnął głową.
–
Oczywiście,
bracie.
Santoro
uśmiechnął się i zaciągnął cygarem. Przekręcił się na
fotelu, by patrzeć na dzieci bawiące się w basenie. Już nie
rozmawiali.
Dzisiaj
minęły dwa lata.
Mężczyzna
z blizną popatrzył na Andre z nieukrywaną pogardą. Ledwo
powstrzymał się przed splunięciem na ziemię. Siedzieli w
wiklinowych fotelach koło basenu.
–
Daję
ci dwadzieścia cztery godziny. Znaj moją łaskę i podziękuj za
nią Santoro – powiedział. – Darzyłem go ogromnym szacunkiem,
ty byłeś jedyną na nim skazą. Masz wynieść się z burdelu i z
faweli należącej do mnie. Wiesz, co cię czeka, jeśli któryś z
moich ludzi się na ciebie natknie, prawda?
–
Szacunkiem?
– powtórzył głucho Andre, jakby reszta słów gangstera do niego
nie dotarła. – Był twoim szefem. Nazywałeś go bratem, a jednak
nic nie zrobiłeś, gdy szedł na śmierć. Nawet jeśli tego nie
chciał, powinieneś go powstrzymać. Powinieneś o niego walczyć
wszystkim, co miałeś, nawet jeśli była to z góry przegrana
walka. Tak zrobiłby brat, a ty tylko patrzyłeś. A gdy już zmarł,
oddał życie za ten ohydny gang, natychmiast zająłeś jego
miejsce. Gdzie tu szacunek, o którym tyle mówisz? Którym się
szczycisz?
Andre
załzawionymi oczami spojrzał na wielkiego, ciepłolubnego karalucha
idącego powoli brzegiem basenu.
–
Tym
jesteś.
Rozbite
szkło posypało się na wszystkie strony, gdy przewrócony stolik
uderzył o ziemię. Mężczyzna dopadł do Andre i chwycił go za
kołnierz koszuli. Żyły wyszły mu na czoło. Dyszał w jego twarz
śmierdzącym od alkoholu i papierosów oddechem.
–
Ty
mała kurwo. Myślisz, że do kogo mówisz?! – warknął i uderzył
go pięścią w twarz.
Andre
się zachwiał, ale nie upadł, bo mężczyzna wciąż trzymał go za
materiał koszuli. Dopiero gdy go puścił, uderzył plecami o
ziemię, na której były odłamki szkła. Przeciął sobie nimi
dłonie.
–
Idź
na jego grób i ucałuj ziemię, pod którą leży. Tylko przez niego
jeszcze żyjesz. Masz dwadzieścia cztery godziny.
***
Więc
tak było. Mógł się domyślić. Wszystko, co robił przez te dwa
lata, nie miało znaczenia. Santoro chronił go nawet zza grobu.
Właśnie. Nawet nie wiedział, gdzie jest jego grób. Nie pozwolili
mu wziąć udziału w pogrzebie i stypie. Na pewno postawili mu
wielki nagrobek, może nawet marmurową kapliczkę. Coś wielkiego,
błyszczącego i pozłacanego. Gangsterzy lubili nadmierny przepych,
który ocierał się o kicz lub nawet nim był. Ich karki uginały się od ciężaru złotych łańcuchów.
Droga
pod górę krzywymi ulicami faweli zajęła mu dwa razy więcej czasu
niż zwykle. Nie patrzył, jak idzie, więc co moment wpadał na
ludzi, a ci obrzucali go przekleństwami, niektórzy popychali. Wracał do burdelu, bo nie
znał innego miejsca. Burdel był jego domem. Uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał
sobie, jak irytowała go monotonia, powtarzalność każdego dnia
tutaj. Dostał czego chciał. Jutrzejszy dzień będzie już inny.
Przyjdą po niego, pewnie wywiozą na jakieś odludzie. Gangsterzy
lubili przedstawienia. Wyśmieją go, oplują, a potem zabiją.
Rahzel
był w pokoju. Siedział oparty o ścianę i patrzył na fawelę
przez otwarte drzwi balkonowe. Dziś było za gorąco, aby
przemierzać miasto. Spojrzał na Andre, gdy ten wszedł do środka,
ale nic nie powiedział. Wrócił do gapienia się przez okno, jakby
zaraz o nim zapomniał albo jego obecność nie miała znaczenia.
Andre
usiadł na podłodze i wgapił się za to w ścianę z namalowanymi
flamingami i rajskimi kwiatami.
–
Nic
nie mówisz.
–
Co?
– Nie zrozumiał słów, które ledwo do niego dotarły. Nie miał
pojęcia, ile tak siedział z zupełną pustką w głowie. –
Mówiłeś coś?
Odwrócił się. Rahzel
wpatrywał się teraz w niego swoimi żółtozielonymi ślepiami.
–
Zwykle
gęba ci się nie zamyka. Siedzisz bez ruchu od godziny i wgapiasz
się w te bazgroły.
Andre
skrzywił się zły na to określenie malunku Santoro. Jeszcze
wczoraj wydarłby się na Rahzela i kazał wypieprzać z jego
burdelu. Dziś jednak jego zachowanie było inne, a Mulat musiał to
wyczuć. Zainteresowało go to na tyle, że się odezwał.
Andre
otworzył usta, by w końcu coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co.
Wzruszył więc jedynie ramionami i znów się odwrócił. Nie było
już kolejnego pytania.
–
Chcesz
się najebać? – spytał nagle po kolejnej wydłużającej się w nieskończoność chwili milczenia. Nie miał pojęcia, ile już tak
siedział. Spojrzał na Rahzela, który też nie zmienił pozycji. –
Tak po prostu najebać.
–
Czemu
nie? – odparł Mulat. Nie widać było po nim żadnego entuzjazmu
na tę propozycję, jednak się zgodził. – Ale nie tutaj.
–
Co?
Czemu nie? – zdziwił się Andre.
–
Bo
tak.
Poszli
do dżungli.
Andre
opróżnił swój barek. Miał tam wiele do połowy opróżnionych
flaszek, które pomagały mu zasnąć. I kilka nieotwartych. Te nie
należały do niego. Były pamiątką. Przejechał wolno palcem po zimnej szyjce jednej
z nieodkorkowanych, kolorowych flaszek. Słodki likier pomarańczowy. Nie mógł
się do niego przekonać, Santoro zaś go uwielbiał. Zawahał się,
ale jednak włożył butelkę od plecaka.
W
dżungli rozpalili duże ognisko. Usiedli naprzeciwko siebie, na
ziemi. Oddzielał ich wijący się płomień. Andre rzucił butelkę
Rahzelowi. Ten chwycił ją, wyciągnął korek zębami i wypluł go
gdzieś na bok. Napił się z gwintu, nawet nie patrząc na etykietę. Było pomarańczowe i słodkie. Andre zrobił to samo z drugą butelką.
–
Grałeś
kiedyś w „Nigdy”? – spytał, gdy jeszcze nie zaczęło mu
przyjemnie szumieć w głowie.
Butelka,
którą zajął się jako pierwszą, była w połowie pusta, więc
szybko skończyła opróżniona na ziemi koło jego nóg. Wino miało
tylko jakieś dziesięć procent alkoholu.
–
W
co?
Andre
uśmiechnął się triumfalnie.
–
Nigdy
nie byłeś na szkolnej wycieczce albo na jakimś obozie, co nie? –
zgadywał. – Twoja…
–
Nie
mów o mojej matce, bo cię…
–
Tak,
tak. Zabijesz mnie. Olaboga – prychnął Andre. – Się boję…
Czyli nie grałeś?
–
Nie
– odparł z ociąganiem Rahzel. Andre nie potrafił stwierdzić,
czy był zirytowany.
–
To
proste. Mówisz, że nigdy czegoś tam nie robiłeś. I musisz wypić,
jeśli robiłeś. Kumasz?
–
To
bez sensu.
–
Wcale
że nie – upierał się Andre. – Patrz…
Gadał,
jakby był pewien siebie, ale teraz go wcięło. Chciał zapytać
tego człowieka o tyle rzeczy, ale przecież nie mógł. Nie dostałby
odpowiedzi lub musiałby przypłacić ją życiem. Niby Rahzel nie różnił
się od każdego innego gangstera, którzy otaczali Andre, ale jednak
było w nim coś innego. Dziwnie przyciągającego. I z jakiegoś
powodu, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, bardzo chciał
poznać co to takiego.
–
Nigdy
nie zabiłem człowieka – wybrał, mimo swoich myśli. Sam się nie
napił. Patrzył przez falujące płomienie na Rahzela.
Twarz
Mulata nawet nie drgnęła. Pozostała kamienna i zimna. Napił się
z butelki, jakby to była zwyczajna woda mineralna.
–
Teraz
ty – przypomniał Andre.
Nie
zdziwił się. Właściwie, to zmarnował pytanie. Znał przecież na
nie odpowiedź. Widział ją w oczach tego człowieka. I znał takich
jak on. Niektórzy do swojego tatuażu dodawali kolejną, czerwoną
kroplę, jakby się tym chełpili, po każdym odebranym życiu.
–
No
cokolwiek! – ponaglił Rahzela. – Ech, psujesz zabawę. Jak nie
gadamy głupot, to musimy uprawiać seks. Takie są zasady szkolnych
obozów.
Rahzel
rzucił mu spojrzenie, jakby nie uwierzył w ani jedno słowo. Kącik
ust mu jednak drgnął. Takich przyjemnie pełnych ust. Tak,
mieszanka egzotycznej krwi zaowocowała paroma przyjemnymi dla oka i
pewnie użytecznymi atrybutami, nie tylko tymi mięsistymi, pełnymi
wargami. Andre widział jedynie zarys jednego z nich zza tego
przeklętego parawanu.
–
Nigdy
nie patrzyłem się na faceta jak pies na gnata.
To go zaskoczyło. Andre
przewrócił oczami, ale się napił. Myślał chwilę.
–
Nigdy
nie patrzyłem na kobietę jak kot na kocimiętkę.
Wbił
wzrok swoich błękitnych oczu w Rahzela. Jego twarz migotała mu
przez płomienie ogniska. Drobny uśmiech pojawiał się powoli na
jego ustach, bo nic się nie stało. Nikt się nie napił. Rahzela
musiało to jednak trochę dotknąć, może ucierpiała na tym jego
męska duma, bo nagle spojrzał wprost na niego. Andre aż drgnął,
te żółtozielone oczy wwiercały się w ciebie z niedającym się
pokonać uporem.
–
Nigdy
nie ściągam bransoletki z nadgarstka… chociaż takie pierdoły noszą tylko dziewczynki z podstawówki.
Zaskoczony
Andre spojrzał na swój nadgarstek, na którym miał plecioną,
zielono pomarańczową opaskę. Nie rozwiązywał jej do kąpieli ani
snu. Rzeczywiście nigdy jej nie ściągał. Właściwie nosił ją
od tak długiego czasu, że stała się jego częścią. Wtopiła się
w jego ciało. Nie czuł jej. Oglądał ją teraz ze wszystkich stron,
odwracając rękę. On mu ją dał. Santoro nosił takie same. Kupił je od
jakiś półnagich, ubranych w szamty dzieciaków ze slumsów, które chciały trochę
zarobić.
Zacisnął
na chwilę oczy i pięści. Przypomniały mu się słowa Rahzela.
„Może ty w końcu zaczniesz żyć”. Szarpnął bransoletką z
całej siły, rozrywając nitki, a potem rzucił ją w płomień,
który od razu ją pochłonął. Popatrzył na Rahzela z triumfalnym
uśmiechem. Mulat zaśmiał się pod nosem.
–
Teraz
ty.
Andre
nie miał już nic do powiedzenia. Może tylko chciał podziękować
Rahzelowi. Jakoś było mu lżej, odkąd się pojawił. Wstał z
ziemi i podszedł do niego. Rahzel uniósł lekko brew, zerkając na
niego jakby pytająco. Andre uśmiechnął się, mrużąc przy tym
błękitne oczy. Chciał pamiątkę. Nachylił się i złożył na
jego ustach szybki pocałunek. Na więcej się nie odważył. Nie otrzymał żadnej reakcji. Na szczęście
negatywnej również. Nie chciałby stracić paru zębów.
–
Hej.
Było miło – szepnął, a potem zniknął w dżungli.
***
Rahzel
śledził go wzrokiem, póki narwany białas nie znikł za drzewami
na ścieżce. Spojrzał na w połowie pełną butelkę, którą
porzucił Andre. Wstał, żeby ją podnieść. Spodziewał się chlania do
świtu, a tu coś takiego. Pogadał, pogadał, jak to miał w
zwyczaju i poszedł. Dziwny człowiek. I jeszcze go pocałował.
Rahzel nie był aż taki ślepy, widział, że podoba się Andre.
Jednak nie spodziewał się, że odważy się coś zrobić. Zaskoczył
go. Nie był aż takim tchórzem.
–
To
pożegnanie – uświadomił sobie nagle.
Zebrał
trochę chrustu, ale nie wrzucił go do ogniska. Po chwili jednak
uśmiechnął się pod nosem ze swoich idiotycznych myśli i
rozluźnił palce, pozwalając ześlizgnąć się gałązką wprost w
płomienie, które je pożarły. Dlaczego miałoby go to obchodzić? I dlaczego ciągle się dzisiaj uśmiechał. Nie tylko dzisiaj. Nie rozumiał.
Gdy
wrócił rano do burdelu nie było już w nim Andre. Rico z
rozkwaszonym nosem siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę
budynku z namalowanymi półnagimi kobietami. Wokół kręcili się potężni,
wytatuowani mężczyźni. Rahzel stanął z boku i obserwował ich z
odległości. W końcu z budynku wyszedł mężczyzna, do którego go
przysłano i który go ugościł. Bez ucha i z blizną przechodzącą przez policzek. Ten sam, o
którym opowiadał tamtej nocy Andre. Ten, który ślubował wierność
jego kochankowi, a po jego śmierci natychmiast o nim zapomniał i
zajął jego miejsce, nie okazując szacunku.
Za
mężczyzną wyszły prostytutki. Wyglądały na przestraszone,
pomagały iść temu śmiesznemu, umalowanemu jak kobieta
przyjacielowi Andre. Carlos, czy jakoś tak. Dostał w brzuch albo w
jaja. Ponoć je miał. Rahzel nie był do końca pewien, jak to
wszystko u takich jak on działa. Mężczyzna z blizną krzyczał coś po portugalsku
na dziwki, szarpał je za ich kwieciste kimona. Jedną uderzył w
twarz tak mocno, że się przewróciła. Niektóre zaczęły płakać.
Rahzel
w końcu do nich podszedł. Miał tam swoje rzeczy i miejsce do
spania. Co prawda, było na podłodze, ale to akurat mu nie
przeszkadzało. Zwykle też mało spał, bo musiał słuchać
paplania tego śmiesznego faceta, ale to też, o dziwo, za bardzo mu
nie przeszkadzało. Nie podobało mu się, że robiono tu tyle
zamieszania. On planował ukrywać się w cieniu, aż nie wykona
swojego zadania. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Nie było mu to na rękę.
–
Och,
Rahzel. Jeszcze tutaj? – zdziwił się mężczyzna z blizną na
jego widok. – Widzisz, mamy tu mały remoncik. Trzeba zamalować te
pedalskie flamingi.
–
Gdzie
Andre?
To
był pierwszy raz, gdy wymawiał jego imię. Z jakiegoś powodu
poczuł się dziwnie.
–
Zmieniamy
kadry – odparł żartobliwe mężczyzna. – Jeśli jest mniejszy
debilem, niż sądzę, to powinien już opuścić fawelę. Wyślę
moich ludzi na mały rekonesans. Z takich trzeba oczyszczać nasz
dom.
Rahzel spojrzał
krótko na kucającego przy ścianie Carlosa, po wskazał kiwnięciem
głowy na kręcących się gangsterów.
–
Niech
się do mnie nie zbliżają – ostrzegł.
Wszedł
do burdelu. W środku zobaczył właśnie burdel. Poprzewracane
meble, rozbite szkło. W pokoju z flamingami znalazł swoją torbę.
Mieli szczęście, że jej nie tworzyli, wtedy doświadczyli jego
złości. Rozglądnął się po pokoju. Teraz miał cały dla siebie,
ale nie chciał tu przebywać. Chwycił torbę i wyszedł. W jednym
jednak mieli rację, te flamingi były paskudne, uznał, zerkając
jeszcze na ścianę z malunkiem.
–
Już
wychodzisz? – zdziwił się mężczyzna bez ucha, gdy znów go
zobaczył przed budynkiem. Popatrzył na czarną torbę. – Robota?
Rahzel
zmierzył go spojrzeniem swoich żółtozielonych oczu od góry do dołu.
Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać.
–
Tak
– przyznał, nagle uśmiechając się lekko. – Tak, tylko
najpierw muszę znaleźć mojego wspólnika.
–
Myślałem,
że jesteś samotnym wilkiem.
–
Jestem.
–
W
takim razie… – Mężczyzna wyciągnął rękę, aby się
pożegnać. – Powodzenia.
Rahzel
zignorował gest. Pożegnalne uściski dłoni nie były w jego stylu.
Facet powinien się cieszyć, bo skończyłby ze złamanymi palcami.
I to nie było ich ostanie spotkanie.
Interesujący jest ten Santoro. Aż chciałabym jeszcze jakaś scenkę z nim i Andre żeby zobaczyć jak się do niego odnosił itp. Fajnie też że dałaś n w końcu też trochę zajrzeć do głowy Rahzela. No a Andre jak zawsze jest mega, uwielbiam faceta, ma jaja.
OdpowiedzUsuńSantoro jeszcze się pojawi w takich retrospekcjach. Na pewno ich spotkanie z Andre i nawiązanie "relacji". Andre to taki gościu, co ma dużo do gadania, a jak przyjdzie te słowa przekuć w czyn, to już gorzej :D Ale może się poprawi.
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Ach... Więc to w taki sposób Andre został burdel mamą :D No ale długo nie zagościł na tym stanowisku. To nawet trochę romantyczne, że Santoro zatroszczył się o niego :) Dobrze, że Rahzel pojawił się akurat w tym czasie kiedy "dobroć" następcy Santoro dobiegła końca. A Andre, w sumie nic takiego nie zrobił, a jednak w jakiś sposób zjednał sobie Rahzela :) Fajny, sporo odkrywający rozdział :) Dziękuje i pozdrawiam serdecznie 😘
OdpowiedzUsuńEj, chyba burdel tatą ;D Tak to jest w tych opowiadaniach/książkach/filmach, że zawsze bohater pojawia się akurat w tym momencie, w którym powinien. Szkoda, że w życiu tak nie ma :)
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!