piątek, 3 lipca 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 6 - Lampart, wąż i zając


Podążając za znakami wyrytymi przez Zeza na drzewach dotarli pod wodospad. Nawoływali go, ale im się nie pokazał. Nie mógł taki słaby. Nie mógł wyczołgać się na ich oczach z jaskini i prosić ich o pomoc z zejściu po śliskich, mokrych i porośniętych glonami kamieniach. Obserwował ich jedynie i czekał, aż odejdą. Gdy został sam, zupełnie sam, bo Zez posłuchał go i odszedł, przecisnął się przez wąski tunel jaskini. Kaskada zimnej wody spadła na jego kark z ogromną siłą, zginając go jeszcze niżej.

Trudno mu było przyznać się nawet przed samym sobą, ale w stanie, w którym obecnie się znajdował, nie zdołałby zejść w dół. Odpiął swój pas z nożami i wraz z łukiem rzucił je z całej siły, by opadły z głośnym brzdękiem na brzeg głębokiej wnęki, w którym zbierała się woda z wodospadu, a płynęła strumieniem przez dżunglę. W ich plemieniu nie było kultury brania kąpieli ani pływania. Tego drugiego nauczyła go matka. Wziął głęboki wdech i skoczył ze skał. Przebił się przez taflę lodowatej wody. Była tak zimna, że paraliżowała jego mięśnie i tak przejrzysta, że widział każdy, najdrobniejszy kamień. Niektóre mieniły się niesamowitymi kolorami. Ujrzał też chmurę krwi, gdy pękły czarne szwy w jego ranie. Z ogromnym wysiłkiem wypłynął na powierzchnię, a potem wspiął się na brzeg. Woda spływała strumieniami z jego sięgających pasa, zupełnie czarnych włosów i z jego ubrania. Czuł, jakby jego ciało ważyło kilka razy więcej. Z trudem przewrócił się na plecy i tak już został.
***
– Gdzie jest Ahran?
Nie usłyszeli jego kroków, bo był wojownikiem sprytniejszym, lepszym i silniejszym od nich. Szedł wyprostowany, chociaż podpierał się kijem. Po jego czole spływał pot, ale dziś były w tej przeklętej dżungli jeszcze gorętszej niż zwykle. Dyskutowali zebrani w koło, nad tym, czy powinni szukać go dalej, a może po prostu odpłynąć. Psy.
Na dźwięk jego głosu odwrócili się gwałtownie, sięgając po broń.
– Zethar? – Teol pozwolił mięśniom się rozluźnić, widząc wyłaniającego się z dżungli najstarszego z synów wodza. – Jesteś. Szukaliśmy cię, wpadliśmy nawet na twój trop, ale tylko kręciliśmy się w kółko.
– Nie moja wina, że tacy z was słabi tropiciele.
Wojownik uśmiechnął się pod nosem. Tego właśnie można było się spodziewać po Zetharze.
– Ty za to chyba natrafiłeś na silnego przeciwnika – zauważył zjadliwie, sugestywnie patrząc na jego obandażowany brzuch. – Czyżbyś się dał zaskoczyć tej śmiesznej bestyjce?
– Ta śmieszna bestyjka zabiła dwójkę wojowników, których sam szkoliłeś – zauważył Zethar. – To zdechło niedawno po waszym odpłynięciu. Słabło, aż w końcu po prostu zdechło – skłamał. – Gdy zostałem sam, dzikusy stały się śmielsze.
Rzucił kościany nóż, który wbił się w ziemię pod stopami Teola.
– Mam takich więcej – powiedział, sugerując, że w pojedynkę zabił kilku wojowników.
W to akurat nikt nie myślał wątpić. Często odmawiano mu honoru, ale nie siły i zaprawienia w walce.
– Gdzie Ahran? – powtórzył swoje pierwsze pytanie.
Jego brata nie było wśród wojowników. Przewodził im Teol.
– Najwyraźniej uznał, że ma w twierdzy ważniejsze rzeczy do roboty, niż wyprawa po swojego brata. Posuwanie dziwek albo, no nie wiem, dokładne wysranie się.
Pozostali wojownicy mocniej zacisnęli pięści na rękojeściach swoich broni. Wyczuli gęstniejącą atmosferę. W milczeniu ich obserwowali. Zethar szybko odzyskał rezon i uśmiechnął się jak tylko umiał, mieszaniną wzgardy i jakby już zwyciężył. Jakby nie miał nawet krzty wątpliwości. Zmrużył i tak wąskie oczy i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przy tym srebrne kły.
– Nie mogłeś się doczekać, co nie? – spytał.
Według zasad ich plemienia każdy wojownik mógł zostać wyzwany na pojedynek przez innego. Jednak w praktyce nikt nie rzucał wilczej łapy przed wodza, najbliższych mu ludzi i jego synów. To od nich przecież zależała przyszłość wioski, nie mogli ginąć w prywatnych porachunkach o błahostki, jak uwiedzenie córki, czy żony. Tutaj jednak nie było żadnych światków prócz grupki wojowników sprzyjających Teolowi. Oni byli mu wierni i dochowaliby tajemnicy.
– Nie ma tu wilków, królów lasu – kontynuował Zethar – ale są lamparty, królowie dżungli.
Teol zaskoczony spojrzał na pożerającą nagi brzeg kilkanaście kroków od nich dżunglę. Nie taki był jego plan. Teraz jednak nie mógł się wycofać, to przyniosłoby mu hańbę w oczach wojowników stojących za nim.
– Mówią, że jesteś szalony i ja im wierzę. I to jest największy dowód twojego szaleństwa. No, może prawie największy, dzieciobójco – odparł, także się uśmiechając. Wskazał ruchem głowy na obandażowany brzuch Zethara. – A może tego właśnie chcesz? Skoro sam jesteś za słaby, by się ukarać, może chcesz, żebym to ja to zrobił?
Zethar parsknął śmiechem.
– Przestań już pierdolić – prychnął – chyba że chcesz, żebym zdechł od słuchania tych bzdur. W sumie, zrobiło mi się już niedobrze. Chociaż to akurat od patrzenia na twoją szpetną mordę. Aż rzygi pod gardło podchodzą.
Wojownicy zaśmiali się za plecami Teola na ten komentarz. Wydawali się podekscytowani.
– Daję ci dziesięć dób – kontynuował Zethar – po tym czasie wypłyniemy bez ciebie.
Teol, który tą bitwę przegrał, wrócił do łodzi, by zabrać swój ekwipunek. Bez słowa i zwłoki wyruszył do dżungli.
– A wy co tak stoicie jak te barany czekające na rzeź? – syknął do wojowników Zethar. – Rozbijcie obóz.
Dziesięć dni. Jeśli miałby walczyć teraz z Teolem, przegrałby. Był osłabiony, jego ruchy ograniczone i pozbawione siły. Dziesięć dni to mało, jego rany będą się goić znacznie dłużej. Nie wierzył jednak, że naprawdę dojdzie do pojedynku między nimi, przynajmniej nie teraz. Szansa na to, że Teol zdoła złowić lamparta była bardzo niska. Zwierzę było z natury samotnikiem, zawsze kryło się mroku. Jego wytropienie było już nielada wyczynem, nie mówiąc już o zabiciu.
Teol był doświadczonym wojownikiem i łowcą. Zethar go nie lubił, ale to nie znaczy, że go nie szanował. Brał więc też pod uwagę, że mogło mu się powieść. Nie zamierzał jednak zaprzątać sobie tym głowy na zapas. Z resztą, nie było tu nad czym myśleć. Umrze jeden z nich lub obaj.
Wojownicy zrobili prowizoryczne schronienia. Skóry i plecione, grube tkaniny rozciągnięto na wbitych w ziemię palach. Na wieczorny posiłek znów był ten przeklęty jeleń, ale tym razem przynajmniej przyprawiony. Wojownicy zabrali ze sobą kilka przydatnych rzeczy, w tym maści i leki zrobione przez druidów. Właśnie z tym w rękach do namiotu Zethara wszedł najmłodszy z przybyłych na łodzi mężczyzn. Na jego twarzy dało się jeszcze dojrzeć resztki dziecinności, chociaż już oszpeconej blizną. Była nietypowo umiejscowiona, przechodziła dokładnie przez środek wargi, przez co ta wywijała się zabawnie w górę. Może przez to wołali go Zającem. Zethar miał jednak okazję poznać jeszcze jedną cechę chłopaka charakterystyczną także dla uszatych składników na gulasz.
Zethar, który leżał na posłaniu, rzucił mu krótkie spojrzenie. Nie wydawał się zadowolony z tego najścia, ale też nic nie powiedział. Zając przełknął ślinę. Przyszedł tu w konkretnym celu, ale nie chciał rozsierdzić Zethara. Dostanie od niego w pysk nie było najprzyjemniejszym z doświadczeń w jego życiu, a zdarzyło się już kilka razy.
– Chyba coś mówiłem o tych pierdolonych baranach?
Zając parsknął śmiechem i usiadł na klęczkach przy Zetharze. Szybkim ruchem poprawił włosy, zaczesując je za ucho. Boki jego głowy były wygolone, na środku zostawił jedynie pas długich włosów farbowanych na końcach na czerwono.
– Od noża? – spytał wprost. Zethar cenił bezpośredniość.
– Tak.
– Zobaczę.
Ne otrzymał odpowiedzi, więc sięgnął do opatrunku na brzuchu Zethara. Ściągnął go powoli. Lepił się do rany, ale wojownik nawet nie drgnął. Wyglądała brzydko, jątrzyła się, ale była zszyta dziwnymi, czarnymi nićmi. Wyciągnął z sakwy odpowiedni flakonik i polał ranę, aby ją oczyścić. Nie pytał o pozwolenie, ani nie ostrzegał o bólu. Długo mu zajęło nauczenie się, że tak trzeba się obchodzić się z tym człowiekiem. Równie długo zajęło mu przezwyciężenie strachu, żeby to zrobić.
– Dziesięć dni to mało. Możesz nie…
– Nawet nie próbuj tego mówić – ostrzegł Zethar.
Był zimny i nieprzyjemny jak zawsze, ale jednak dał się opatrzyć. Zając zakrył wysmarowaną druidzkimi maściami ranę opatrunkiem z jałowej, wygotowanej wcześniej tkaniny.
– Muszę obwiązać – powiedział przesuwając szorstką, spracowaną dłonią po brzuchu Zethara.
Wojownik bez słowa uniósł się do siadu. Teraz patrzyli sobie w oczy. Zethar pachniał inaczej, jego spalona tutejszym słońcem skóra przesiąkła dżunglą. Zapach był obcy, a przez to nieprzyjemny.
– Skończyłeś? – spytał Zethar, gdy dłonie chłopaka przestały owijać jego bok i zatrzymały się poniżej przebitego kolczykiem pępka.
Zając przełknął ślinę. Cieszył się, że zobaczył go żywego. Ahran wrócił z wyprawy ciężko ranny, spalili też ciała dwóch wojowników na stosie. I zostawił w tej przeklętej dżungli, jak sam określił to miejsce, swojego brata. Zając sam zgłosił się na ochotnika, by wyruszyć tu po niego. Reszta mężczyzn wybrała się do dżungli, by pomścić swoich braci, z nudów lub potrzeby przygody.
– Więc ta bestia, która zabiła dwóch wojowników i prawie wyrwała flaki synowi wo… Ahranowi… – poprawił się szybko – już nie żyje?
– Tak – odparł Zethar, sięgając jednocześnie do swojego pasa. – Chociaż ciebie to tak naprawdę gówno obchodzi? – spytał, uśmiechając się wzgardliwie. – Prawda?
– Cóż, przejrzałeś mnie. – Zaśmiał się Zając.
Zethar parsknął i położył się z powrotem. Przymknął oczy, gdy poczuł, jak ciepła dłoń masuje go najpierw po podbrzuszu, a potem wsuwa się pod materiał. I kiedy już dotarła do jego włosów łonowych, z których kilka nawinęła na palce, parsknął niespodziewanie nawet dla siebie, a co dopiero dla chłopaka, śmiechem. Bo oto nagle przypomniał mu się ten pocieszny stworek biegający wokół niego zupełnie nago po tej przeklętej dżungli.
– Dzyndzel – przypomniał sobie z głupim uśmiechem. To chyba było pierwsze słowo wypowiedziane przez tego głupka. – O kurwa…
– Co jest? – spytał Zając. Zethar powszechnie słynął ze swej nieobliczalności, ale raczej tyczyło się to nagłych wybuchów gniewu, a nie śmiechu. Może już do końca oszalał. – Robię coś nie tak?
Zethar niespodziewanie walną go kolanem w podbródek. Chciał spuścić trochę pary, ale w momencie opuściła go jakakolwiek ochota. Chłopak popatrzył na niego z pretensją i pomasował się w uderzone miejsce.
– Co jest? – powtórzył. – Mogę ustami. Albo chcesz między moje uda?
– Między udami, to mam ochotę szczać, bo rozdziera mi flaki, jak muszę wstawać – parsknął Zethar. – Kiedyś odwracałeś wzrok i czerwieniałeś aż po szyję na widok mojego fiuta, a teraz… Zrobiła się z ciebie taka straszna kurwa.
– O przepraszam bardzo – oburzył się Zając. – Pastwiłeś się wtedy nade mną, szydziłeś z mojego „niepokalania”, no to masz. Sam mnie takim stworzyłeś.
Zethar zaśmiał się i uśmiechnął brzydko, mrużąc przy tym czarne oczy. Kpił z niego.
– A ty nie masz własnej woli? – spytał. – Idź już. Mam cię dość.
– Jasne – parsknął chłopak, upokorzony, ale zawiedziony. Zawsze przy tym mężczyźnie kotłowały się w nim skrajnie odmienne emocje, które nie powinny współistnieć. – Cóż, ale pod twierdzą jest pełno obdartych szczyli, którzy za ciepły posiłek albo głupią błyskotkę padną ci do stóp, by je ucałować, a potem zrobić wszystko inne, czego zapragniesz, wciąż na klęczkach.
Zethar przewrócił oczami, słuchając tych przesiąkniętych pretensją i rozgoryczeniem słów.
– Cóż to? Spisujesz sagę swojego „szlachetnego” rodu? – zakpił.
Gdy został już sam, przejechał dłońmi po spalonej tutejszym słońcem twarzy. Wszystko się skończyło, niedługo wróci do swojego życia przed tej przeklętej dżungli, czego miał przedsmak przed chwilą. Zamknie się w swojej wieży, będzie pluł jadem na wszystkich, a oni odpowiedzą mu tym samym. Będzie się dusił, ulgę odnajdując tylko w mieczu, jak nauczyła go matka. Będzie wyczekiwał kolejnej wojny, by przemierzając obce lądy, na chwilę być wolnym. I poczuć ekscytację, stając w szranki z tak potężnymi jak on sam. A potem wszystko się skończy, by znów zacząć się od nowa. Znów będzie dzieciobójcą, samotnikiem, będzie splamiony, będzie hańbą dla swojego ojca.
Czuł, że jeśli teraz zaśnie, to będzie śnił o wielkiej przestrzeni, o zieleni i błękicie, na które będzie spoglądał z góry, z krawędzi klifu. I nie zdoła wszystkiego objąć wzrokiem, będzie więc musiał wędrować jeszcze dalej, by wszystko to poznać. I zawędruje tak daleko, że nikt tam nie będzie znał jego imienia. A towarzyszyć mu będzie miecz, który na łożu śmierci przekazała mu jego matka o czerwonych włosach wciąż wspominanych przez minstreli w pieśniach, i to pocieszne stworzenie zrodzone w dżungli.
Sny zwykle były głupie.
***
Chociaż już odpadła, nie trzymała się jego twarzy niczym jakaś pijawka, wciąż ją zakładał. W masce czuł się bezpieczniej i jakoś po prostu lepiej. Jego przesiąknięty potrzebą krwi umysł był też jaśniejszy, może przez ten uśmiech, już teraz niestety blaknący od słońca. Odkąd został sam, mimowolnie co jakiś czas przejeżdżał palcami wzdłuż purpurowej ścieżki namalowanej przez Zethara jego własną krwią. Teraz już się powstrzymywał, bo bał się, że całkiem zniknie. Tak jak mógł zniknąć teraz sam wojownik.
Tak myślał obserwując między liśćmi korony wysokiego drzewa sięgającego ponad wszystkie inne, przemierzającego przez dżunglę mężczyznę. Widział go już wcześniej wraz z innymi wojownikami. Był z nich najsilniejszy i najbardziej gardził nim, chciał odciąć mu głowę, a ciało spalić. Gardził też Zetharem. Pewnie dlatego, że się tak naprawdę się go bał i dlatego, że go nie znał.
Przemierzał dżunglę w poszukiwaniu lamparta. Był naiwny, to tak nie działo. To lampart decydował, komu się pokaże. Był też głupi, myśląc, że uda mu się powalić króla dżungli w pojedynkę. Zez był tego pewien, a jednak podążał za wojownikiem, czy raczej nad nim. Towarzyszyły mu roześmiane małpy, które chciały przyłączyć się do zabawy. Ptaki zaś uciekały przed nim z głośnym furkotem skrzydeł. Wojownik zaniepokojony stawał wówczas i rozglądał się po koronach drzew, jednak nie mógł go dojrzeć. Szedł więc dalej, a Zez podążał za nim. Zaś z każdą chwilą jego zew krwi był coraz mocniejszy. Jak jeszcze nigdy wcześniej.
Chciał zabić tego człowieka, osuszyć jego ciało, a to, co z niego zostanie, porzucić w dżungli ku uciesze padlinożerców. Zethar zabronił, ale przecież teraz nie widział.
Wojownik był dobrym tropicielem. Dostrzegał złamane gałązki, ślady odbite w błocie, odchody. I w końcu znalazł, choć trwało to trzy doby i zmusiło go do przejścia wielu kilometrów. Rozgrzebał zarośla i chwycił za kark coś niepozornego. Było małe i bezbronne, mimo to próbowało dosięgnąć go swoimi pazurami. Próbowało też warczeć, ale przed tym śmiesznym piskiem, które wybyło się z jego gardła, nie uciekały nawet papugi. Lamparciątko ukryte przez matkę, która wyruszyła na polowanie.
– Tchórz! – syknął wściekle Zez, obserwując z góry tę paskudną scenę.
Wojownik roześmiał się, gdy związał kończyny małego lamparta i upuścił go na ziemię. Matka będzie wściekła, rzuci się na niego z szałem, który może ogarnąć jedynie matkę broniącą swego dziecka, ale będzie też zdesperowana, a przez to nieostrożna. Teol otoczył się więc pułapkami, w środku koła był on i popiskujące teraz młode lamparta. Wystarczy, że matka zrobi jeden niewłaściwy krok, że przerwie jedną z cienkich lin, a przebiją ją rząd naostrzonych pali.
Zez oglądał to z obrzydzeniem. Jego plemię robiło tak samo. Nie patrzyło przeciwnikowi prosto w oczy. Ten człowiek nie mógł wstawać w szranki z Zetharem. Nawet na to nie zasługiwał. Zez pragnął go zabić, ale przeważyła jego chęć ujrzenia, jak tętnicę na szyi wojownika rozszarpują kły lamparcicy. Usiadł więc na konarze i obserwował. Zielony wąż wspiął się po jego ramieniu, a potem owinął się wokół szyi, chcąc mu towarzyszyć. Drapieżniki zaczęły do niego lgnąć, uważały go za swojego brata. Zez sięgnął do smukłego, o dziwo ciepłego ciała. Głaskał go, skupiony jednak na wojowniku ostrzącym noże. On jeszcze tego nie wiedział, ale lampart się zbliżał. Zez to słyszał i czuł. Uśmiechnął się, bo ten, który chciał walczyć z Zetharem, zaraz umrze i nie zostanie po nim żaden ślad, bo pochłonie go dżungla, uczyni częścią swego nieskończonego organizmu.
 
– Nie! – krzyknął na całe gardło, gdy lampart padł pod nogi wojownika.
Z pięknego ciała czarnej lamparcicy w wielu miejscach sączyła się krew. Tak samo jak z pozbawionego gracji ciała mężczyzny trzymającego w dłoni nóż, ale to on wciąż stał na nogach. Uniósł głowę najwyżej, jak mógł, i zaczął się śmiać. Odwrócił się po dłuższej chiwli, wciąż z zakrwawionym ostrzem w dłoni, gdy przypomniał sobie o płaczącym teraz dziecku. Nie dopadł go jednak, bo został pchnięty na ziemię z taką siłą, że całego powietrze z jego płuc uciekło. To był zwykły szał, demon dżungli, nie umiał inaczej określić tego, co go zaatakowało. Nie miał szans jakkolwiek zareagować, był teraz ofiarą. Dopadło do jego szyi i zacisnęło na niej palce, przebijając ją szponami, i na chwilę zamarło.
– Ty…yy! – wycharczał z trudem Teol, widząc nad sobą maskę z wymalowanymi pokracznie oczami oraz uśmiechem z krwi.
– Tak, to ja – odparł Zez używając jego języka. – I pragnę cię zabić. Bardzo, bardzo, bardzo, ale nie mogę, bo to nie powinienem być ja. I złamałbym zakaz, Zethar byłby zły. W końcu będzie, bo już dłużej nie wytrzymam, ale twoje marne życie, oddaję jemu.
Chociaż jego dłonie nie chciały przestać zgniatać gardła, to ostatkiem wolnej siły zmusił się do tego. Wstał i spojrzał na charczącego mężczyznę z góry. Ten nie mógł tego zobaczyć z powodu maski na twarzy chłopca, ale Zez uśmiechnął się szeroko.
– Mógłbym wyrwać ci teraz trochę flaków, abyście byli sobie równi, ale wy przecież nigdy nie będziecie równi. Wracaj więc nad rzekę. To moja łaska.  
Odszedł, zabierając ze sobą kocię. Utulił je, kryjąc się w gąszczu dżungli. Nakarmił i napoił.
Szedł z nim przez dżunglę nocami, niosąc na plecach. W dzień spali w pustych, martwych drzewach, przyciśnięci dla siebie. Dla ich obojga nie było już miejsca w dżungli. Oboje nie mieli już rodziny. Zethar miał rację, powinien wyruszyć w podróż, jednak mylił się w czymś innym. Nie zamierzał iść sam. Ostatniego dnia ich podróży ku rzece, Zez miał sen, pierwszy odkąd jego umysł odzyskał jasność.
To był piękny sen.
***
A jednak wrócił. Ranny, zmęczony, ale był to powrót triumfalny. Był też wściekły i patrzył na Zethara z jeszcze większą pogardą. Rzucił mu pod nogi odciętą łapę czarnego lamparta.
– No, bracia – Zethar zwrócił się do pozostałych, otaczających ich wojowników, nie dając poznać po sobie zskoczenia – zacznijcie przygotowywać stos pogrzebowy.
Teol jedynie splunął na ziemię. Zethar uśmiechnął się pobłażliwie i zamierzał sięgnąć do pasa po nóż, ale wtedy jego wzrok wyłapał coś kryjące się w dżungli. Teraz jego uśmiech lekko się zmienił. Nikt prócz jednego z wojowników nie wyłapał tego, bo dla żadnego z nich nie miało to znaczenia.
Zając nie uderzał w uda w jednym rytmie, zachęcając Zethara i Teola do walki, jak reszta. Nie gwizdał i nie śmiał się, tylko wpatrywał w dżunglę. Coś tam dojrzał. Miało ciemną skórę i białą maskę. Po chwili ją jednak ściągnęło. Teraz czerwonymi oczami patrzył na niego zwykły chłopiec. To miało być to krwiożercze monstrum? Wyglądało tak niewinnie i tak też patrzyło na Zethara, jak on sam kiedyś. Dokładnie tak, jak podobało się wojownikowi.

6 komentarzy:

  1. Czyli Zethar też myśli o Zezie?
    Może maska spadła bo był gotowy umrzeć dla niego i z jego ręki?
    Skoro obaj chcą podróżować niech pogadają, biorą młodego lamparta i lecą w stronę słońca :D
    Teolem jest ... I mam nadzieję, że zdechnie bolesną śmiercią.
    Pozdrawiam MaWi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze kombinujesz z tą maską :D Nie sądziłam, że ktoś to czyta tak dokładnie/
      Musieliby mieć skrzydełka, żeby polecieć w stronę Słońca, a nawet jakby dolecieli, to by ich spaliło :/ Ale może gdzieś popłyną? ;)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
    2. Jaki sens miało by czytanie i nie rozumienie?!
      Wcześniej Ci napisałam, że nie wiem jak może się rozwinąć to opowiadanie - jest to dla mnie jako czytelnika wielki plus ;)
      Odkrywanie zagadek stworzonych przez umysł autora, wyciąganie wniosków i radość z tego, że miało się rację - tym jest dla mnie wciągające opowiadanie!
      Samo to że prawie pod każdym rozdziałem masz mój komentarz, wskazuję jak bardzo cenię Cię jako autora ;p
      Mam nadzieję, że jeszcze mnie zaskoczysz, tak jak kończąc "Trzy światy" :D
      A Ikar poleciał, może gdyby zeskoczyli z gór też by im się udało? ;)
      Weny!
      MaWi

      Usuń
    3. Chodziło mi raczej, że ja sama nie przykładam odpowiedniej uwagi do opowiadań na bloga. Przeczytam pobieżnie, a potem zastanawiam się "A skąd to się wzięło?" :D Jakoś tak bardziej przykładam się do profesjonalnych książek.
      Bardzo dziękuję za każdy komentarz i pozytywne ocenę ;D
      P.S. W poprzednim rozdziale też miałam pisać o Ikarze, ale postanowiłam się powstrzymać przed "nadinterpretacją" :D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hejka,
    cudnie, precz z Teolem, precz... Zethar też myśli o potworku moze maska spadla bo bylo poświęcenie, gotowość do zginiecia dla niego...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniale precz z Teolem, precz, precz, precz... o Zethar też myśli o naszym potworku, a może jego maska spadła bo było poświęcenie, gotowość do zaginięcia dla niego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń