Podążając
za znakami wyrytymi przez Zeza na drzewach dotarli pod wodospad.
Nawoływali go, ale im się nie pokazał. Nie mógł taki słaby. Nie
mógł wyczołgać się na ich oczach z jaskini i prosić ich o pomoc
z zejściu po śliskich, mokrych i porośniętych glonami kamieniach.
Obserwował ich jedynie i czekał, aż odejdą. Gdy został sam,
zupełnie sam, bo Zez posłuchał go i odszedł, przecisnął się
przez wąski tunel jaskini. Kaskada zimnej wody spadła na jego kark
z ogromną siłą, zginając go jeszcze niżej.
Trudno
mu było przyznać się nawet przed samym sobą, ale w stanie, w
którym obecnie się znajdował, nie zdołałby zejść w dół.
Odpiął swój pas z nożami i wraz z łukiem rzucił je z całej
siły, by opadły z głośnym brzdękiem na brzeg głębokiej wnęki,
w którym zbierała się woda z wodospadu, a płynęła strumieniem
przez dżunglę. W ich plemieniu nie było kultury brania kąpieli
ani pływania. Tego drugiego nauczyła go matka. Wziął głęboki
wdech i skoczył ze skał. Przebił się przez taflę lodowatej wody.
Była tak zimna, że paraliżowała jego mięśnie i tak przejrzysta,
że widział każdy, najdrobniejszy kamień. Niektóre mieniły się
niesamowitymi kolorami. Ujrzał też chmurę krwi, gdy pękły czarne
szwy w jego ranie. Z ogromnym wysiłkiem wypłynął na powierzchnię,
a potem wspiął się na brzeg. Woda spływała strumieniami z jego
sięgających pasa, zupełnie czarnych włosów i z jego ubrania.
Czuł, jakby jego ciało ważyło kilka razy więcej. Z trudem
przewrócił się na plecy i tak już został.
***
– Gdzie
jest Ahran?
Nie
usłyszeli jego kroków, bo był wojownikiem sprytniejszym, lepszym i
silniejszym od nich. Szedł wyprostowany, chociaż podpierał się
kijem. Po jego czole spływał pot, ale dziś były w tej przeklętej
dżungli jeszcze gorętszej niż zwykle. Dyskutowali zebrani w koło,
nad tym, czy powinni szukać go dalej, a może po prostu odpłynąć.
Psy.
Na
dźwięk jego głosu odwrócili się gwałtownie, sięgając po broń.
– Zethar?
– Teol pozwolił mięśniom się rozluźnić, widząc wyłaniającego
się z dżungli najstarszego z synów wodza. – Jesteś. Szukaliśmy
cię, wpadliśmy nawet na twój trop, ale tylko kręciliśmy się w
kółko.
– Nie
moja wina, że tacy z was słabi tropiciele.
Wojownik
uśmiechnął się pod nosem. Tego właśnie można było się
spodziewać po Zetharze.
– Ty
za to chyba natrafiłeś na silnego przeciwnika – zauważył
zjadliwie, sugestywnie patrząc na jego obandażowany brzuch. –
Czyżbyś się dał zaskoczyć tej śmiesznej bestyjce?
– Ta
śmieszna bestyjka zabiła dwójkę wojowników, których sam
szkoliłeś – zauważył Zethar. – To zdechło niedawno po waszym
odpłynięciu. Słabło, aż w końcu po prostu zdechło – skłamał.
– Gdy zostałem sam, dzikusy stały się śmielsze.
Rzucił
kościany nóż, który wbił się w ziemię pod stopami Teola.
– Mam
takich więcej – powiedział, sugerując, że w pojedynkę zabił
kilku wojowników.
W
to akurat nikt nie myślał wątpić. Często odmawiano mu honoru,
ale nie siły i zaprawienia w walce.
– Gdzie
Ahran? – powtórzył swoje pierwsze pytanie.
Jego
brata nie było wśród wojowników. Przewodził im Teol.
– Najwyraźniej
uznał, że ma w twierdzy ważniejsze rzeczy do roboty, niż wyprawa
po swojego brata. Posuwanie dziwek albo, no nie wiem, dokładne
wysranie się.
Pozostali
wojownicy mocniej zacisnęli pięści na rękojeściach swoich broni.
Wyczuli gęstniejącą atmosferę. W milczeniu ich obserwowali.
Zethar szybko odzyskał rezon i uśmiechnął się jak tylko umiał,
mieszaniną wzgardy i jakby już zwyciężył. Jakby nie miał nawet
krzty wątpliwości. Zmrużył i tak wąskie oczy i uśmiechnął się
szeroko, odsłaniając przy tym srebrne kły.
– Nie
mogłeś się doczekać, co nie? – spytał.
Według
zasad ich plemienia każdy wojownik mógł zostać wyzwany na
pojedynek przez innego. Jednak w praktyce nikt nie rzucał wilczej
łapy przed wodza, najbliższych mu ludzi i jego synów. To od nich
przecież zależała przyszłość wioski, nie mogli ginąć w
prywatnych porachunkach o błahostki, jak uwiedzenie córki, czy
żony. Tutaj jednak nie było żadnych światków prócz grupki
wojowników sprzyjających Teolowi. Oni byli mu wierni i dochowaliby
tajemnicy.
– Nie
ma tu wilków, królów lasu – kontynuował Zethar – ale są
lamparty, królowie dżungli.
Teol
zaskoczony spojrzał na pożerającą nagi brzeg kilkanaście kroków
od nich dżunglę. Nie taki był jego plan. Teraz jednak nie mógł
się wycofać, to przyniosłoby mu hańbę w oczach wojowników
stojących za nim.
– Mówią,
że jesteś szalony i ja im wierzę. I to jest największy dowód
twojego szaleństwa. No, może prawie największy, dzieciobójco –
odparł, także się uśmiechając. Wskazał ruchem głowy na
obandażowany brzuch Zethara. – A może tego właśnie chcesz?
Skoro sam jesteś za słaby, by się ukarać, może chcesz, żebym to
ja to zrobił?
Zethar
parsknął śmiechem.
– Przestań
już pierdolić – prychnął – chyba że chcesz, żebym zdechł
od słuchania tych bzdur. W sumie, zrobiło mi się już niedobrze.
Chociaż to akurat od patrzenia na twoją szpetną mordę. Aż rzygi
pod gardło podchodzą.
Wojownicy
zaśmiali się za plecami Teola na ten komentarz. Wydawali się
podekscytowani.
– Daję
ci dziesięć dób – kontynuował Zethar – po tym czasie
wypłyniemy bez ciebie.
Teol,
który tą bitwę przegrał, wrócił do łodzi, by zabrać swój
ekwipunek. Bez słowa i zwłoki wyruszył do dżungli.
– A
wy co tak stoicie jak te barany czekające na rzeź? – syknął do
wojowników Zethar. – Rozbijcie obóz.
Dziesięć
dni. Jeśli miałby walczyć teraz z Teolem, przegrałby. Był
osłabiony, jego ruchy ograniczone i pozbawione siły. Dziesięć dni
to mało, jego rany będą się goić znacznie dłużej. Nie wierzył
jednak, że naprawdę dojdzie do pojedynku między nimi, przynajmniej
nie teraz. Szansa na to, że Teol zdoła złowić lamparta była
bardzo niska. Zwierzę było z natury samotnikiem, zawsze kryło się
mroku. Jego wytropienie było już nielada wyczynem, nie mówiąc już
o zabiciu.
Teol
był doświadczonym wojownikiem i łowcą. Zethar go nie lubił, ale
to nie znaczy, że go nie szanował. Brał więc też pod uwagę, że
mogło mu się powieść. Nie zamierzał jednak zaprzątać sobie tym
głowy na zapas. Z resztą, nie było tu nad czym myśleć. Umrze
jeden z nich lub obaj.
Wojownicy
zrobili prowizoryczne schronienia. Skóry i plecione, grube tkaniny
rozciągnięto na wbitych w ziemię palach. Na wieczorny posiłek
znów był ten przeklęty jeleń, ale tym razem przynajmniej
przyprawiony. Wojownicy zabrali ze sobą kilka przydatnych rzeczy, w
tym maści i leki zrobione przez druidów. Właśnie z tym w rękach
do namiotu Zethara wszedł najmłodszy z przybyłych na łodzi
mężczyzn. Na jego twarzy dało się jeszcze dojrzeć resztki
dziecinności, chociaż już oszpeconej blizną. Była nietypowo
umiejscowiona, przechodziła dokładnie przez środek wargi, przez co
ta wywijała się zabawnie w górę. Może przez to wołali go
Zającem. Zethar miał jednak okazję poznać jeszcze jedną cechę
chłopaka charakterystyczną także dla uszatych składników na
gulasz.
Zethar,
który leżał na posłaniu, rzucił mu krótkie spojrzenie. Nie
wydawał się zadowolony z tego najścia, ale też nic nie
powiedział. Zając przełknął ślinę. Przyszedł tu w konkretnym
celu, ale nie chciał rozsierdzić Zethara. Dostanie od niego w pysk
nie było najprzyjemniejszym z doświadczeń w jego życiu, a
zdarzyło się już kilka razy.
– Chyba
coś mówiłem o tych pierdolonych baranach?
Zając
parsknął śmiechem i usiadł na klęczkach przy Zetharze. Szybkim
ruchem poprawił włosy, zaczesując je za ucho. Boki jego głowy
były wygolone, na środku zostawił jedynie pas długich włosów
farbowanych na końcach na czerwono.
– Od
noża? – spytał wprost. Zethar cenił bezpośredniość.
– Tak.
– Zobaczę.
Ne
otrzymał odpowiedzi, więc sięgnął do opatrunku na brzuchu
Zethara. Ściągnął go powoli. Lepił się do rany, ale wojownik
nawet nie drgnął. Wyglądała brzydko, jątrzyła się, ale była
zszyta dziwnymi, czarnymi nićmi. Wyciągnął z sakwy odpowiedni
flakonik i polał ranę, aby ją oczyścić. Nie pytał o pozwolenie,
ani nie ostrzegał o bólu. Długo mu zajęło nauczenie się, że
tak trzeba się obchodzić się z tym człowiekiem. Równie długo
zajęło mu przezwyciężenie strachu, żeby to zrobić.
– Dziesięć
dni to mało. Możesz nie…
– Nawet
nie próbuj tego mówić – ostrzegł Zethar.
Był
zimny i nieprzyjemny jak zawsze, ale jednak dał się opatrzyć.
Zając zakrył wysmarowaną druidzkimi maściami ranę opatrunkiem z
jałowej, wygotowanej wcześniej tkaniny.
– Muszę
obwiązać – powiedział przesuwając szorstką, spracowaną dłonią
po brzuchu Zethara.
Wojownik
bez słowa uniósł się do siadu. Teraz patrzyli sobie w oczy.
Zethar pachniał inaczej, jego spalona tutejszym słońcem skóra
przesiąkła dżunglą. Zapach był obcy, a przez to nieprzyjemny.
– Skończyłeś?
– spytał Zethar, gdy dłonie chłopaka przestały owijać jego bok
i zatrzymały się poniżej przebitego kolczykiem pępka.
Zając
przełknął ślinę. Cieszył się, że zobaczył go żywego. Ahran
wrócił z wyprawy ciężko ranny, spalili też ciała dwóch
wojowników na stosie. I zostawił w tej przeklętej dżungli, jak
sam określił to miejsce, swojego brata. Zając sam zgłosił się
na ochotnika, by wyruszyć tu po niego. Reszta mężczyzn wybrała
się do dżungli, by pomścić swoich braci, z nudów lub potrzeby
przygody.
– Więc
ta bestia, która zabiła dwóch wojowników i prawie wyrwała flaki
synowi wo… Ahranowi… – poprawił się szybko – już nie żyje?
– Tak
– odparł Zethar, sięgając jednocześnie do swojego pasa. –
Chociaż ciebie to tak naprawdę gówno obchodzi? – spytał,
uśmiechając się wzgardliwie. – Prawda?
– Cóż,
przejrzałeś mnie. – Zaśmiał się Zając.
Zethar
parsknął i położył się z powrotem. Przymknął oczy, gdy
poczuł, jak ciepła dłoń masuje go najpierw po podbrzuszu, a potem
wsuwa się pod materiał. I kiedy już dotarła do jego włosów
łonowych, z których kilka nawinęła na palce, parsknął
niespodziewanie nawet dla siebie, a co dopiero dla chłopaka,
śmiechem. Bo oto nagle przypomniał mu się ten pocieszny stworek
biegający wokół niego zupełnie nago po tej przeklętej dżungli.
– Dzyndzel
– przypomniał sobie z głupim uśmiechem. To chyba było pierwsze
słowo wypowiedziane przez tego głupka. – O kurwa…
– Co
jest? – spytał Zając. Zethar powszechnie słynął ze swej
nieobliczalności, ale raczej tyczyło się to nagłych wybuchów
gniewu, a nie śmiechu. Może już do końca oszalał. – Robię coś
nie tak?
Zethar
niespodziewanie walną go kolanem w podbródek. Chciał spuścić
trochę pary, ale w momencie opuściła go jakakolwiek ochota.
Chłopak popatrzył na niego z pretensją i pomasował się w
uderzone miejsce.
– Co
jest? – powtórzył. – Mogę ustami. Albo chcesz między moje
uda?
– Między
udami, to mam ochotę szczać, bo rozdziera mi flaki, jak muszę
wstawać – parsknął Zethar. – Kiedyś odwracałeś wzrok i
czerwieniałeś aż po szyję na widok mojego fiuta, a teraz…
Zrobiła się z ciebie taka straszna kurwa.
– O
przepraszam bardzo – oburzył się Zając. – Pastwiłeś się
wtedy nade mną, szydziłeś z mojego „niepokalania”, no to masz.
Sam mnie takim stworzyłeś.
Zethar
zaśmiał się i uśmiechnął brzydko, mrużąc przy tym czarne
oczy. Kpił z niego.
– A
ty nie masz własnej woli? – spytał. – Idź już. Mam cię dość.
– Jasne
– parsknął chłopak, upokorzony, ale zawiedziony. Zawsze przy tym
mężczyźnie kotłowały się w nim skrajnie odmienne emocje, które
nie powinny współistnieć. – Cóż, ale pod twierdzą jest pełno
obdartych szczyli, którzy za ciepły posiłek albo głupią
błyskotkę padną ci do stóp, by je ucałować, a potem zrobić
wszystko inne, czego zapragniesz, wciąż na klęczkach.
Zethar
przewrócił oczami, słuchając tych przesiąkniętych pretensją i
rozgoryczeniem słów.
– Cóż
to? Spisujesz sagę swojego „szlachetnego” rodu? – zakpił.
Gdy
został już sam, przejechał dłońmi po spalonej tutejszym słońcem
twarzy. Wszystko się skończyło, niedługo wróci do swojego życia
przed tej przeklętej dżungli, czego miał przedsmak przed chwilą.
Zamknie się w swojej wieży, będzie pluł jadem na wszystkich, a
oni odpowiedzą mu tym samym. Będzie się dusił, ulgę odnajdując
tylko w mieczu, jak nauczyła go matka. Będzie wyczekiwał kolejnej
wojny, by przemierzając obce lądy, na chwilę być wolnym. I poczuć
ekscytację, stając w szranki z tak potężnymi jak on sam. A potem
wszystko się skończy, by znów zacząć się od nowa. Znów będzie
dzieciobójcą, samotnikiem, będzie splamiony, będzie hańbą dla
swojego ojca.
Czuł,
że jeśli teraz zaśnie, to będzie śnił o wielkiej przestrzeni, o
zieleni i błękicie, na które będzie spoglądał z góry, z
krawędzi klifu. I nie zdoła wszystkiego objąć wzrokiem, będzie
więc musiał wędrować jeszcze dalej, by wszystko to poznać. I
zawędruje tak daleko, że nikt tam nie będzie znał jego imienia. A
towarzyszyć mu będzie miecz, który na łożu śmierci przekazała
mu jego matka o czerwonych włosach wciąż wspominanych przez
minstreli w pieśniach, i to pocieszne stworzenie zrodzone w
dżungli.
Sny
zwykle były głupie.
***
Chociaż
już odpadła, nie trzymała się jego twarzy niczym jakaś pijawka,
wciąż ją zakładał. W masce czuł się bezpieczniej i jakoś po
prostu lepiej. Jego przesiąknięty potrzebą krwi umysł był też
jaśniejszy, może przez ten uśmiech, już teraz niestety blaknący
od słońca. Odkąd został sam, mimowolnie co jakiś czas
przejeżdżał palcami wzdłuż purpurowej ścieżki namalowanej
przez Zethara jego własną krwią. Teraz już się powstrzymywał,
bo bał się, że całkiem zniknie. Tak jak mógł zniknąć teraz
sam wojownik.
Tak
myślał obserwując między liśćmi korony wysokiego drzewa
sięgającego ponad wszystkie inne, przemierzającego przez dżunglę
mężczyznę. Widział go już wcześniej wraz z innymi wojownikami.
Był z nich najsilniejszy i najbardziej gardził nim, chciał odciąć
mu głowę, a ciało spalić. Gardził też Zetharem. Pewnie dlatego,
że się tak naprawdę się go bał i dlatego, że go nie znał.
Przemierzał
dżunglę w poszukiwaniu lamparta. Był naiwny, to tak nie działo.
To lampart decydował, komu się pokaże. Był też głupi, myśląc,
że uda mu się powalić króla dżungli w pojedynkę. Zez był tego
pewien, a jednak podążał za wojownikiem, czy raczej nad nim.
Towarzyszyły mu roześmiane małpy, które chciały przyłączyć
się do zabawy. Ptaki zaś uciekały przed nim z głośnym furkotem
skrzydeł. Wojownik zaniepokojony stawał wówczas i rozglądał się
po koronach drzew, jednak nie mógł go dojrzeć. Szedł więc dalej,
a Zez podążał za nim. Zaś z każdą chwilą jego zew krwi był
coraz mocniejszy. Jak jeszcze nigdy wcześniej.
Chciał
zabić tego człowieka, osuszyć jego ciało, a to, co z niego
zostanie, porzucić w dżungli ku uciesze padlinożerców. Zethar
zabronił, ale przecież teraz nie widział.
Wojownik
był dobrym tropicielem. Dostrzegał złamane gałązki, ślady
odbite w błocie, odchody. I w końcu znalazł, choć trwało to trzy
doby i zmusiło go do przejścia wielu kilometrów. Rozgrzebał
zarośla i chwycił za kark coś niepozornego. Było małe i
bezbronne, mimo to próbowało dosięgnąć go swoimi pazurami.
Próbowało też warczeć, ale przed tym śmiesznym piskiem, które
wybyło się z jego gardła, nie uciekały nawet papugi. Lamparciątko
ukryte przez matkę, która wyruszyła na polowanie.
– Tchórz!
– syknął wściekle Zez, obserwując z góry tę paskudną scenę.
Wojownik
roześmiał się, gdy związał kończyny małego lamparta i upuścił
go na ziemię. Matka będzie wściekła, rzuci się na niego z
szałem, który może ogarnąć jedynie matkę broniącą swego
dziecka, ale będzie też zdesperowana, a przez to nieostrożna. Teol
otoczył się więc pułapkami, w środku koła był on i popiskujące
teraz młode lamparta. Wystarczy, że matka zrobi jeden niewłaściwy
krok, że przerwie jedną z cienkich lin, a przebiją ją rząd
naostrzonych pali.
Zez
oglądał to z obrzydzeniem. Jego plemię robiło tak samo. Nie
patrzyło przeciwnikowi prosto w oczy. Ten człowiek nie mógł
wstawać w szranki z Zetharem. Nawet na to nie zasługiwał. Zez
pragnął go zabić, ale przeważyła jego chęć ujrzenia, jak
tętnicę na szyi wojownika rozszarpują kły lamparcicy. Usiadł
więc na konarze i obserwował. Zielony wąż wspiął się po jego
ramieniu, a potem owinął się wokół szyi, chcąc mu towarzyszyć.
Drapieżniki zaczęły do niego lgnąć, uważały go za swojego
brata. Zez sięgnął do smukłego, o dziwo ciepłego ciała. Głaskał
go, skupiony jednak na wojowniku ostrzącym noże. On jeszcze tego
nie wiedział, ale lampart się zbliżał. Zez to słyszał i czuł.
Uśmiechnął się, bo ten, który chciał walczyć z Zetharem, zaraz
umrze i nie zostanie po nim żaden ślad, bo pochłonie go dżungla,
uczyni częścią swego nieskończonego organizmu.
– Nie!
– krzyknął na całe gardło, gdy lampart padł pod nogi
wojownika.
Z
pięknego ciała czarnej lamparcicy w wielu miejscach sączyła się
krew. Tak samo jak z pozbawionego gracji ciała mężczyzny
trzymającego w dłoni nóż, ale to on wciąż stał na nogach.
Uniósł głowę najwyżej, jak mógł, i zaczął się śmiać.
Odwrócił się po dłuższej chiwli, wciąż z zakrwawionym ostrzem
w dłoni, gdy przypomniał sobie o płaczącym teraz dziecku. Nie
dopadł go jednak, bo został pchnięty na ziemię z taką siłą, że
całego powietrze z jego płuc uciekło. To był zwykły szał, demon
dżungli, nie umiał inaczej określić tego, co go zaatakowało. Nie
miał szans jakkolwiek zareagować, był teraz ofiarą. Dopadło do
jego szyi i zacisnęło na niej palce, przebijając ją szponami, i
na chwilę zamarło.
– Ty…yy!
– wycharczał z trudem Teol, widząc nad sobą maskę z
wymalowanymi pokracznie oczami oraz uśmiechem z krwi.
– Tak,
to ja – odparł Zez używając jego języka. – I pragnę cię
zabić. Bardzo, bardzo, bardzo, ale nie mogę, bo to nie powinienem
być ja. I złamałbym zakaz, Zethar byłby zły. W końcu będzie,
bo już dłużej nie wytrzymam, ale twoje marne życie, oddaję jemu.
Chociaż
jego dłonie nie chciały przestać zgniatać gardła, to ostatkiem
wolnej siły zmusił się do tego. Wstał i spojrzał na charczącego
mężczyznę z góry. Ten nie mógł tego zobaczyć z powodu maski na
twarzy chłopca, ale Zez uśmiechnął się szeroko.
– Mógłbym
wyrwać ci teraz trochę flaków, abyście byli sobie równi, ale wy
przecież nigdy nie będziecie równi. Wracaj więc nad rzekę. To
moja łaska.
Odszedł,
zabierając ze sobą kocię. Utulił je, kryjąc się w gąszczu
dżungli. Nakarmił i napoił.
Szedł
z nim przez dżunglę nocami, niosąc na plecach. W dzień spali w
pustych, martwych drzewach, przyciśnięci dla siebie. Dla ich obojga
nie było już miejsca w dżungli. Oboje nie mieli już rodziny.
Zethar miał rację, powinien wyruszyć w podróż, jednak mylił się
w czymś innym. Nie zamierzał iść sam. Ostatniego dnia ich podróży
ku rzece, Zez miał sen, pierwszy odkąd jego umysł odzyskał
jasność.
To
był piękny sen.
***
A
jednak wrócił. Ranny, zmęczony, ale był to powrót triumfalny.
Był też wściekły i patrzył na Zethara z jeszcze większą
pogardą. Rzucił mu pod nogi odciętą łapę czarnego lamparta.
– No,
bracia – Zethar zwrócił się do pozostałych, otaczających ich
wojowników, nie dając poznać po sobie zskoczenia – zacznijcie
przygotowywać stos pogrzebowy.
Teol
jedynie splunął na ziemię. Zethar uśmiechnął się pobłażliwie
i zamierzał sięgnąć do pasa po nóż, ale wtedy jego wzrok
wyłapał coś kryjące się w dżungli. Teraz jego uśmiech lekko
się zmienił. Nikt prócz jednego z wojowników nie wyłapał tego,
bo dla żadnego z nich nie miało to znaczenia.
Zając
nie uderzał w uda w jednym rytmie, zachęcając Zethara i Teola do
walki, jak reszta. Nie gwizdał i nie śmiał się, tylko wpatrywał
w dżunglę. Coś tam dojrzał. Miało ciemną skórę i białą
maskę. Po chwili ją jednak ściągnęło. Teraz czerwonymi oczami
patrzył na niego zwykły chłopiec. To miało być to krwiożercze
monstrum? Wyglądało tak niewinnie i tak też patrzyło na Zethara,
jak on sam kiedyś. Dokładnie tak, jak podobało się wojownikowi.
Czyli Zethar też myśli o Zezie?
OdpowiedzUsuńMoże maska spadła bo był gotowy umrzeć dla niego i z jego ręki?
Skoro obaj chcą podróżować niech pogadają, biorą młodego lamparta i lecą w stronę słońca :D
Teolem jest ... I mam nadzieję, że zdechnie bolesną śmiercią.
Pozdrawiam MaWi
Dobrze kombinujesz z tą maską :D Nie sądziłam, że ktoś to czyta tak dokładnie/
UsuńMusieliby mieć skrzydełka, żeby polecieć w stronę Słońca, a nawet jakby dolecieli, to by ich spaliło :/ Ale może gdzieś popłyną? ;)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Jaki sens miało by czytanie i nie rozumienie?!
UsuńWcześniej Ci napisałam, że nie wiem jak może się rozwinąć to opowiadanie - jest to dla mnie jako czytelnika wielki plus ;)
Odkrywanie zagadek stworzonych przez umysł autora, wyciąganie wniosków i radość z tego, że miało się rację - tym jest dla mnie wciągające opowiadanie!
Samo to że prawie pod każdym rozdziałem masz mój komentarz, wskazuję jak bardzo cenię Cię jako autora ;p
Mam nadzieję, że jeszcze mnie zaskoczysz, tak jak kończąc "Trzy światy" :D
A Ikar poleciał, może gdyby zeskoczyli z gór też by im się udało? ;)
Weny!
MaWi
Chodziło mi raczej, że ja sama nie przykładam odpowiedniej uwagi do opowiadań na bloga. Przeczytam pobieżnie, a potem zastanawiam się "A skąd to się wzięło?" :D Jakoś tak bardziej przykładam się do profesjonalnych książek.
UsuńBardzo dziękuję za każdy komentarz i pozytywne ocenę ;D
P.S. W poprzednim rozdziale też miałam pisać o Ikarze, ale postanowiłam się powstrzymać przed "nadinterpretacją" :D
Pozdrawiam!
Hejka,
OdpowiedzUsuńcudnie, precz z Teolem, precz... Zethar też myśli o potworku moze maska spadla bo bylo poświęcenie, gotowość do zginiecia dla niego...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale precz z Teolem, precz, precz, precz... o Zethar też myśli o naszym potworku, a może jego maska spadła bo było poświęcenie, gotowość do zaginięcia dla niego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka