sobota, 15 sierpnia 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 8 - Nieodgadnione wyroki bogów

Skrzypienie go ostrzegło. W szparze między lekko uchylonymi drzwiami dojrzał ciekawskie oko. Gdyby miał w zasięgu ręki nóż, rzuciłby nim prosto w nie. Szczęście w nieszczęściu, że był to Zając. Któż inny byłby na tyle bezczelny i jednocześnie żądny przebywania z nim, by się samemu wpraszać? Tylko on był na tyle głupi.

No właź – warknął Zethar. Odsunął do siebie Zeza, który syknął niezadowolony.

Zez nie zszedł z posłania, tylko przysiadł na łydkach obok wojownika. Gdy ten śmieszny mężczyzna wszedł do kajuty, spojrzał mu wprost w oczy i uśmiechnął się szeroko. Położył swoją na dłoni Zethara, tej, z rany której wciąż wypływała krew i brudziła prowizoryczny opatrunek. Wojownik na moment powędrował tam wzrokiem, jednak nic nie zrobił.

Zez przekręcił głowę, obserwując pilnie niepewne ruchy Zająca, który wszedł do kajuty i zamknął za sobą drzwi. Nie lubił go. Zawsze był przy Zetharze, patrzył na niego inaczej niż reszta wojowników. Nie do końca to rozumiał, ale nienawidził go bardziej, niż tych którzy znęcali się nad nim, gdy był przywiązany do pala. To jego krwi pragnął teraz najbardziej.

Zając stanął przy ścianie i sięgnął do swojego noża, który miał przy udzie. To coś nie miało maski. Patrzyło teraz na niego, przekręcając głowę jak zwierzę, a w kąciku jego ust zebrała się ślina. Strużka zaczęła spływać mu po podbródku, mieszała się z krwią. To była krew Zethara.

Co… co ty robisz?! – rzucił zupełnie zszokowany do Zethara. – Z tym! Przecież to demon… Zabił naszych! Sam mówiłeś!

Wiem, co mówiłem – odparł wojownik. Nie wydawał się przejęty sytuacją. – I co zamierzasz?

Co? – rzucił zdezorientowany Zając. Miał jeszcze tysiąc pytań do zadania, ale Zethar jak zwykle szybko przejął kontrolę.

Masz dwie opcje. Albo pójdziesz teraz do góry i powiesz wszystkim, co tu widziałeś… Że karmię tę bestię własną krwią. Że jest mi wierna…

Że się z nią pieprzysz?! – dokończył wściekle Zając. – Wiem, co widziałem! Całowałeś to coś! Popierdoliło cię?! Tak już do końca?!

Zethar wzruszył ramionami.

Może – przyznał całkiem szczerze. – Ale wracając do tematu, masz jeszcze drugą opcję.

Jaką?

Taką, że zamkniesz wreszcie ten rozdziawiony ryj i tu podejdziesz. Zachowasz to, co widziałeś i to, co jeszcze ujrzysz, dla siebie.

Zając uśmiechnął się krzywo. Ten człowiek nie powinien go już zaskakiwać, ale wciąż to robił. Zawsze szybko zostawał panem sytuacji, w której się znalazł. Nieważne, jak gówniana była.

Dlaczego miałbym chcieć to zrobić? – spytał.

Bo o dziwo jeszcze nie nienawidzisz mnie wystarczająco mocno.

Uratowałeś mnie! – bronił się Zając. Ten człowiek znowu z niego kpił. – Jestem ci… za to wdzięczny.

Zethar uśmiechnął się pobłażająco. Mrużył przy tym swoje piwne oczy.

Tłumacz sobie to, jak chcesz – rzucił. – Więc?

Chłopak puścił trzon noża i spojrzał z odrazą na to coś. Bez maski byłby tylko chłopcem, gdyby nie te zwierzęce zęby, które odsłaniał co moment, lekko powarkując i oczy, które w momencie zmieniły kolor na czerwony.

Co to w ogóle jest? – spytał, ostrożnie zbliżając się do posłania. Skrzywił się mocniej, gdy demon bardziej przywarł do Zethara.

Lampart, który do tej pory obserwował go, leżąc w kącie, przymknął żółte oczy i znów ułożył się w kłębek, by zasnąć.

To? To jest Zez. – Zethar spojrzał na chłopca z dżungli i zwrócił się do niego: – Masz szczęście, czy może ja je mam. Zanim dopłynęlibyśmy do celu, pewnie wychłeptałbyś ze mnie wszystko.

Nieprawda! – zawołał Zez. – Nie zrobiłbym! Ich wszystkich, ale nie ciebie!

Jakoś nie wierzę – prychnął Zethar. Odwinął prowizoryczny bandaż, który zrobił z materiału posłania. – Nie wierzę.

Podsunął swoją dłoń umorusaną zasychającą krwią wierzchem Zezowi. Ten, nie mogąc się powstrzymać, oblizał ją. Potem jednak tylko przycisnął do ust i nie puścił. Wyglądało to niemal, jakby ją całował.

Nigdy – szepnął.

Zająca zupełnie zszokowało to, co właśnie widział.

To… mówi – wydukał.

To była tylko jedna rzecz. Drugą było zachowanie Zethara. Wydawał się zadowolony. Obchodził się z tym szkaradztwem delikatnie. Dawał mu się dotykać. I na boga, pić swoją krew. Był taki spokojny.

To prawda. Czasami trochę bez sensu, ale mówi. – Uśmiechnął się Zethar.

Ale jak? Naszym językiem? Nie mógł się tak po prostu nauczyć!

Powiedzmy, że świat jest niezbadany, a wyroki bogów nieodgadnione.

Co ty pieprzysz? – jęknął Zając. Zethar się śmiał. Siedział cały poraniony z tym czymś doczepionym do swojego ramienia i był taki zadowolony. Spokojny. Może już całkiem zwariował. – I co teraz?

Wybrałeś. Nikt inny nie może dowiedzieć się o tym, co tutaj zobaczyłeś. Moje ciało potrzebuje czasu na regenerację. Będziesz go karmił, aż nie przybijemy do brzegu – powiedział Zethar.

Chyba kpisz! – warknął Zając, ale już z trudem ukrywanym przerażeniem spojrzał na to dziwaczne stworzenie.

Zez uśmiechał się nieprzyjemnie. Prawie jak to miewają w zwyczaju padlinożercy. Jeszcze przed chwilą wydawał się zupełnie inny. Zanim oboje, z Zetharem zauważyli Zająca, to był zwykły dzieciak.

Był od niego słabiej zbudowany, więc Zając nazywał go w myślach „dzieciakiem”, ale dzielił ich rok, najwyżej dwa. Kleił się do Zethara, prawie spijając słowa wojownika z jego ust. Przecież nikt nie chciał słuchać tego, co on miał do powiedzenia. Kto lubił obelgi od sarkastycznego samotnika mieszkającego w najwyższej wierzy, zamykającego się na wszystkie spusty w swojej komnacie? Kto nie bał się jego gróźb, które rzadko bywały próżne? Wszyscy lękali się jego wyszczerbionego noża i miecza odziedziczonego po matce, jedynej osobie, którą darzył szacunkiem.

Jego przyrodniego brata, Ahrana, przyrównywano do wilka, jego zaś do węża.  Dlaczego więc miałby się na to godzić? Nie powinien, ale jednak, krzywiąc się i odwracając twarz, wystawił rękę. Kątem oka wyłapał pobłażliwy uśmiech Zethara. A niech cię! – warknął w myślach.

I co się krzywisz? – spytał Zethar, patrząc na Zeza. – Podane na tacy, bez wysiłku. Powinieneś się cieszyć i być choć trochę wdzięczny.

Pamiętasz te włochate owoce, które tak ci smakowały? Nasz lud nazywał je „Oe”. Zrywałeś je z drzew. Nie jadłeś tych, które spadły na ziemię i zdążyły zgnić.

Zethara na chwilę wcięło, gdy słuchał tego wywodu z ust stworzenia, które jeszcze przed chwilą jedynie dukało prośby i przeprosiny. Potworek miał jednak charakter. Podobało mu się to. Zaczął się śmiać.

Ty mała…! – warknął Zając, ale nic nie zrobił.

Tylko nie w dłoń, bo będzie widać ranę. Ja jestem cały poszarpany, więc to nie ma znaczenia, ale nim mogą się zainteresować – powiedział Zethar. – Podwiń rękaw – zwrócił się do Zająca.

Było znacznie gorzej, niż się tego spodziewał. Jego ciało nosiło już kilka blizn od ran zadanych nożem, chociaż nie brał udziału w żadnej wyprawie wojennej, więc znał ból, ale to było coś innego. Myśliwi, którzy zostali ukąszeni przez węża, opisywali to jako ból i paraliż rozprzestrzeniające się najdrobniejszymi żyłami.

Kurwa! – jęknął i chwycił Zez za włosy, by wyrwać jego zęby wbite w swoje przedramię. Musiał użyć do tego całej swojej siły. – Puszczaj, skurwielu!

Gdy mu się wreszcie udało, Zez z hukiem wylądował na podłodze. Obtarł twarz i ze wściekłością w żarzących się ślepiach spojrzał na wojownika, ale nic nie zrobił. Wzrok Zethara go powstrzymał.

Ohyda. Zmień dietę – mruknął. – Idę spać.

Podszedł na czworakach do kąta, w którym leżał lampart. Ten otworzył na chwilę jedno oko i pozwolił chłopcu ułożyć się obok. Owinęli się wokół siebie, jakby urodziła ich jedna matka i zapadli w sen.

Co za gnój! – warknął Zając, krzywiąc się z bólu.

Jego dłoń, którą uciskał ranę, była już cała we krwi. Zethar oderwał kolejny pasek materiału i podał mu go, żeby zrobił sobie z niego opatrunek. Sam położył się na posłaniu. Wydawał się zrelaksowany w tej chorej sytuacji.

I po co to wszystko? – spytał z rezygnacją Zając, siadając na łóżku.

Ciężko było sobie samemu zabandażować rękę, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby poprosić o to Zethara.

Bo jesteśmy na łajbie na środku morza. I będziemy jeszcze sporo czasu. Nie ma stąd żadnej drogi ucieczki, chyba że w otchłań oceanu. Jeśli on wpadnie w szał, bo poczuje głód, zew krwi, to nic nas nie uratuje. Będziemy jak muchy, które wpadły w pajęczą sieć.

Nie o to pytam. Życie ludzi, którzy uwijają się teraz na pokładzie nad nami, nie ma dla ciebie żadnego znaczenia – stwierdził z przekonaniem Zając, unosząc jednocześnie głowę w górę i patrząc w sufit. – Nie robisz też tego dla plemienia. Dla druidów, czy swojego ojca. Wszystkimi gardzisz równie mocno. Więc dlaczego?

Zethar spojrzał na niego kątem oka. Zdrową dłoń trzymał założoną za głową. Uśmiechnął się. Sam chciałby to wiedzieć.

Po prostu… – zaczął wolno. – On jest taki czysty. Nieskalany tym całym gównem, które jest wpychane do pustych czerepów bachorów w naszym plemieniu przez tych stetryczałych idiotów. I jest samotny. I to jest najgorsza z samotności. Ta, która powstaje ze zdrady najbliższych ci osób. Ty tego nie zrozumiesz.

Nie zrozumiem? – powtórzył głupio Zając. Zapomniał o bólu. Wpatrywał się w Zethara. Ten człowiek nigdy wcześniej tak nie mówił. Nie zdradzał tego, co naprawdę go gnębiło. Zawsze przybierał tą zimną maskę i pluł jadem. A teraz nawet się lekko uśmiechał. – Chyba ty zapomniałeś o tym, że jestem sierotą.

Zethar uśmiechnął się krzywo.

Jesteś nią od urodzenia. Twój ojciec zmarł od ran, matka przy porodzie. Jesteś sam od zawsze, to zupełnie co innego. Nie znasz tego bólu. Ty byłeś sam od zawsze. Może jesteś mi wdzięczny za to, że nie pozwoliłem tej nędznej sierocie zdechnąć z głodu albo zostać wdeptanym w błoto, ale w głębi myślisz to samo, co oni wszyscy. Gardzisz mną jak oni i nienawidzisz mnie jak oni wszyscy. I się mnie boisz. W końcu jestem dzieciobójcą. – Zethar spojrzał na niego. – Zaprzeczysz?

Nie mógł. Musiałby wtedy skłamać, a tego Zethar nie lubił specjalnie. Od tego można było stracić kilka zębów lub mieć krzywy nos już do końca życia. Sam był świadkiem kilku takich zdarzeń. Zethar szanował tych, którzy nie bali mu się spojrzeć w oczy i powiedzieć, co o nim myślą. Lepiej znosił obelgę niż kłamstwo.

Podziwiam twoją siłę, twoje zahartowanie. Siłę ducha. Zazdroszczę ci tego, ale ty zawsze do celu pniesz się po trupach. Nie gardzę tobą. Boję się ciebie.

Ładnie powiedziane.

Zając pomógł sobie zębami przy zawiązywaniu supła na opatrunku. Obciągnął z powrotem rękaw, by nie było go widać. Wstał z zamiarem wrócenia na pokład. Czekał tam na niego ochrzan i może kilka razów. Powinien obierać teraz warzywa. Zaraz jednak oparł się ręką o ścianę, żeby się nie przewrócić. Zakręciło mu się w głowie. Czuł, jakby z jego ciała odpłynęły wszystkie siły.

No i gdzie leziesz? – mruknął Zethar. – Jeszcze za burtę wypadniesz. Napij się wody i połóż się.

Zając obejrzał się za siebie. Wojownik dalej leżał w ręką założoną za głową. Odsunął się jednak bardziej pod ścianę, widocznie robiąc mu miejsce na wąskim, jednoosobowym łóżku. Rzadko zdarzały się takie okazje. Zethar miał w zwyczaju wykopywać swoich kochanków z komnaty, gdy tylko mu się znudzili, czyli zaraz po wyciągnięciu z nich fiuta, więc Zając postanowił nie marnować szansy. Ściągnął górne odzienie i położył się obok niego. Ich ciała musiały się stykać. Zetharowi zdawało to nie przeszkadzać. Sam już zdawał się zasypiać.

Zmęczenie samotnym pokonywaniem niebezpieczeństw dżungli i odniesione rany sprawiły, że wyglądał mizerniej i bladziej niż kiedykolwiek.

Co zamierzasz zrobić z tym czymś później? – spytał Zając.

Przekręcił się na bok, by móc oglądać jego ciało. Zahartowane na licznych wojennych wyprawach robiło na nim duże wrażenie. Im bardziej oszpecone bliznami, tym jemu wydawało się piękniejsze. Zwykle nie mógł go tak swobodnie oglądać.

Co masz na myśli? – mruknął wojownik.

Syn wo… Ahran i ten druid o odrażających oczach wciąż są w nadmorskiej twierdzy. Czekają na ciebie i na to. – Zając spojrzał na skulonego w kącie razem z lampartem chłopaka. Miał wrażenie, że ten cały czas wlepia w niego te zwierzęca ślepia. Że chce go zabić tym wzrokiem, jednak gdy sam na niego zerkał, widział tylko pogrążone we śnie, splątane ze sobą stworzenia. – Mówili o tym. Że oddadzą go druidom. Co zrobisz?

Zethar wzruszył ramionami.

Nie wiem – odparł, uśmiechając się. – Może ich wszystkich zabiję? Taki żart.

Ha ha – odparł Zając. Nie był przekonany, czy to naprawdę był żart. – Gdyby tak nie chciało mi się rzygać, to turlałbym się teraz ze śmiechu po podłodze.

Robisz się strasznie bezczelny – zauważył Zethar. To chyba było ostrzeżenie. – Nie wiem, co zrobię, a rzadko mi się to zdarza. Wiem, co mógłbym zrobić, tylko może mi zabraknąć na to odwagi.

Tobie? – zdziwił się Zając. – Niemożliwe.

Zethar uśmiechnął się pobłażliwe, słysząc tę pewność w słowach dzieciaka. Tak naprawdę bał się wielu rzeczy. Jeśli chciałby spełnić swój sen, musiałby porzucić wszystko, co znał. Wreszcie stać się panem własnego życia. Uniósł na chwilę głowę, by spojrzeć na tego małego gnojka splątanego z ciałem lamparciątka. Uśmiechnął się, widząc, że ten tylko udaje sen i obserwuje ich spod półprzymkniętych powiek. Chyba dla niego mógłby to zrobić.

Zając też patrzył w tamtym kierunku. Czuł jednak zupełnie coś innego. Podglądająca ich czarnymi ślepiami szkarada budziła w nim obawę, ale i zazdrość. Może przede wszystkim właśnie ją.

Zethar miał dzisiaj dobry humor. Więcej mówił i nie walił w pysk za cokolwiek. Był też osłabiony ranami. Zając zacisnął na chwilę oczy i odetchnął głęboko przez nos. Uniósł się szybko i dopadł do wojownika. Zmierzył się z nim wzrokiem. Gdy patrzył na jego zmarszczoną teraz twarz, przypomniał sobie to, co go tak zszokowało. Obejrzał się więc za siebie. Ta szkarada i lampart przyglądali im się z dziwieniem i niepewnością. Zając uśmiechnął się do siebie. Zaraz sprawi, że szczyl zakryje swoje wielkie ślepia tymi pokracznymi łapami.

Zerknął jeszcze szybko na twarz Zethara, który, już domyślając się, co się kroi, opadł z powrotem na poduszkę.

Baw się dobrze – mruknął jedynie.

Zamierzam – odparł Zając, znów oglądając się za siebie.

Gdy się pochylał nad obandażowanym brzuchem Zethara, włosy z długiego irokeza opadły mu na czoło. Końcówki czarnych włosów farbował na czerwono. Sam siebie uznawał za nawet ładnego. Gdyby nie ta śmieszna blizna na środku wargi, przez którą zdobył swoje przezwisko, byłby po prostu przeciętny, a w jego plemieniu to i tak dużo.

Wśród szlachetnych rodów dużo było twarzy wręcz szpetnych. Dbano tam o krew, o jej czystość. Czasami robiła się przez to zbyt gęsta. Dzieci, które rodziły się z kolejnego małżeństwa kuzynostwa, często umierały zaraz po wyjściu z łona matki. Nawet jeśli przeżyły, to nie było z nich wielkiego pożytku. Zbyt mizerni, by mogli zasilić wojsko, zbyt głupi, by zarządzać majątkiem. I brzydcy. Dlatego tak powszechne i akceptowane było branie sobie kochanek przez wysoko postawionych wojowników, a potem uznawanie dzieci za swoje i adoptowanie ich przez klan. Tak było chociażby z Zetharem. Jego matka była branką. Czerwonowłosą pięknością z Krainy Traw. Powszechne było też branie przez wojowników z wielkich rodów kobiet z mniejszej szlachty lub pospólstwa.

Zethar cenił urodę, więc też szukał kolejnych towarzyszy, choć to raczej za wysokie miano, pod murami twierdzy. Nie lubił problemów, dlatego trzymał się daleko od chłopaków z rodów powiązanych z jego ojcem, wodzem. Rzadko też towarzyszyły mu kobiety. Zając nie umiał powiedzieć, czy to dlatego, że ich nie lubił, czy dlatego, że nie chciał dzieci.

Więc był ładnym chłopcem, teraz już mężczyzną. Zawsze patrzył Zetharowi wiernie w oczy niczym pies, więc jego miska była zawsze pełna, a los o wiele lepszy niż innych sierot. A do tego on lubił fiuty. Znał wielu, zarówno chłopaków, jak i dziewczyn, którzy się zmuszali, bo nie mieli lepszego wyjścia. Jednak on naprawdę je lubił. I ciało Zethara też, silne, pobliźnione i wytatuowane. Bardzo harmonijnie zbudowane, było widać wpływ obcej krwi.

Tylko że byli jeszcze inni poza nim. Dla Zethara chyba wszyscy tacy sami.

To tylko chuj – mruknął Zethar, gdy chłopak zatrzymał się z dłonią na rzemieniach jego spodni. – Nie ma nad czym medytować, ani czego podziwiać.

Tu bym się kłócił – odparł Zając, uśmiechając się. Zepchnął gdzieś w głąb te głupie myśli.

Miesiąc, a nawet więcej. No i jeszcze… Znów spojrzał za siebie. Ten krwiożerczy szczyl. Zethar go całował. Nigdy tego nie robił. Rozwiązał wszystkie supły.

Zethar znów uniósł się na łokciach. Mógł tak patrzeć na Zająca, który przekręcił się bardziej w bok i chwycił jego penisa, a ponad jego rozczochraną głową wprost na Zeza. Chłopak wyplątał się już z uścisku pantery. Siedział teraz na łydkach, wyprostowany i napięty. Patrzył wprost na pochylającego się Zająca, na profil jego twarzy. Ten obandażowaną rękę położył na biodrze wojownika. Drugą dłonią masował chwilę penisa Zethara, by w końcu wziąć go do ust.

Wojownik odetchnął na uczucie warg zaciskających się wokół jego fiuta. Bolały go flaki, gdy mimowolnie spinał mięśnie brzucha, ale nie zamierzał odmawiać. Chciał się spuścić. No i ponad miarowo poruszającą się głową Zająca mógł obserwować coś ciekawszego. Zez nie miał pojęcia, co właśnie się przed nim dzieje. To było wypisane na jego twarzy. Nie miał pojęcia, co dzieje się z jego ciałem i z jego myślami. Jego oczy znów stawały się czerwone. Ze złości? Z zazdrości? Z podniecenia?

Zethar chwycił Zająca za włosy i docisnął mocniej jego głowę. Chłopak nie miał z tym problemu. Czuł, jak penis wojownika wsuwa się do końca, aż poczuł go w gardle. Fiut Zethara był dość długi, a w pełnym zwodzie wyginał się lekko w łuk. Przypominał przez to miecz wojowników z Krainy Traw. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się na to głupie skojarzenie. Oczy zaczęły mu łzawić i lekko piec. Lubił to uczucie.

Zez przekręcił głowę, marszcząc przy tym brwi. Był senny, więc tak jak wtedy, gdy sami przemierzali dżunglę, splótł swoje ciało z tym przyjemnie ciepłym, należącym do lamparta. Powinien zostać przy Zetharze. Było tak, jak powiedział kiedyś wojownik. Żaden z niego drapieżnik, jeśli nie umiał upilnować swojego terytorium. Znów czuł ten zew, potrzebę, która odbierała mu jasność umysłu, ale Zethar zabronił.

Zmusił się, by oderwać wzrok od ust chłopaka obejmujących męskość Zethara i dłoni wojownika ściskającego czarno-czerwoną czuprynę. Skupił się na jego twarzy, teraz już spoconej i zarumienionej. Zethar oddychał głośno i co moment zaciskał powieki, by zaraz otworzyć oczy i znów patrzeć wprost na niego. Uśmiechał się wtedy szeroko, aż pokazując srebrne kły.

Już – jęknął do Zająca.

Szybko, pomyślał chłopak. Uśmiechnął się do niego oczami, zezując na jego napiętą twarz, a potem cofnął głowę. Chciał się unieść i skończyć go ręką, ale Zethar mu na to nie pozwolił. Trzymał go przecież za głowę, a krzepy miał dużo. Zmusił go więc do ugięcia karku, by zaraz skończyć na jego twarzy.

Zając oblizał usta i przymknął oczy, ciesząc się jeszcze z palców przyjemnie mierzwiących jego włosy. Tak, lubił fiuty i lubił też gwałtowność aktów z Zetharem. Brutalność wojownika poza łożem już znacznie mniej. Wreszcie się uniósł zadowolony z tego, że choć na chwilę udało mu się skupić całą uwagę wojownika na sobie. Wytarł się pobieżnie dłonią. Spojrzał na Zethara i zamarł. Nagle znów zaczęła go boleć ręka, w którą wgryzł się dzisiaj ten śmieć. Aż się za nią chwycił i zwinął w kłębek.

Zethar odetchnął i zaczesał włosy do tyłu. Wciąż patrzył tylko na Zeza, którego ślepia wręcz się  żarzyły. Uśmiechnął się, ukazując srebrne kły.


2 komentarze:

  1. Hejeczka,
    jak tak może... biedny Zez nawet nie wie co się działo... broń swego terytorium...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, jak tak może... biedny Zez nawet nie wie co się działo... och tak broń swego terytorium...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń