Taka sama krzywa buda, a drzwi otworzyła mu taka sama Latynoska z mocnym makijażem i toną podrabianej biżuterii wokół nadgarstków i szyi, jak one wszystkie tutaj. Nadmiarowe kilogramy wylewały jej się z o kilka rozmiarów za małych dżinsów, a obfity biust z równie obcisłej, mocno wydekoltowanej bluzki. Na jego widok zrobiła przerażoną minę, a potem panicznie obejrzała się za siebie, w głąb domu. Nie musiał pytać, czy w środku był Carlos. Jej reakcja wystarczyła za odpowiedź.
Kobieta zrezygnowana i już przez życie nauczona, że opór nic nie da, otworzyła drzwi i przepuściła go w wejściu. Myślała zapewne, że należy do ludzi, którzy pobili jego narzeczonego. Do gangu Javali, którzy przejął władzę nad burdelem po ucieczce Andre.
Carlos siedział na zydlu w drugim pokoju, oddzielonym od salonu ażurową ścianką z desek. Przed nim pufę zajmowała kobieta koło czterdziestki i z uśmiechem na twarzy poddawała się zabiegom fryzjerskim. Carlos obcinał jej włosy, a pukle spadały wokół nich na rozłożoną na podłodze, plastikową folię. Z radia stojącego nieopodal leciały jakieś latynoskie melodie. Zaczął śpiewać refren wraz z wokalistą, ale momentalnie ucichł, gdy przed ich dwójką stanął „turysta”.
Więc żyje, pomyślał Rahzel, patrząc na mocno poturbowanego mężczyznę. Miał siniaka pod okiem i rozciętą dolną wargę, ale jego krótkie, czarne włosy były doskonale ułożone i aż lśniły od żelu. Tylko zarost nie był tak doskonale przygolony jak zwykle. Brakowało też kimona z feniksem. Ale żył, tyle mu wystarczyło. Andre powinien być zadowolony.
– Pani Coelho – Carlos zwrócił się do kobiety, która wyraźnie podenerwowana patrzyła to na przybyłego mężczyznę, to na niego. Próbował zamaskować panikę w głsoei. – Dokończymy innym razem, dobrze? Niech pani idzie teraz do domu. Wnuki przecież czekają.
– Tak, innym razem – potwierdziła kobieta i pośpiesznie chwyciła swoją leżącą na podłodze torebkę. Minęła zgarbiona Rahzela, nie patrząc mu w oczy.
– Chcesz mnie uczynić jeszcze brzydszym, dobić, przelecieć… czy może dowiedzieć się gdzie jest Andre? – spytał Latynos wciąż cichego i nieruchomego Rahzela. – W tym ostatnim nie pomogę.
Rahzel rozejrzał się po pokoju. Zignorował zupełnie jego słowa.
– Co teraz robisz? Zarabiasz tylko tak? Wróciłeś do pracy w tamtym burdelu. Co z resztą dziwek?
Carlos klasnął w dłonie i uśmiechnął się, skończyło się to skrzywieniem z bólu, ale wydawał się nagle rozpromieniony.
– Więc Andre się udało. Nie złapali go – domyślił się. – Zawsze mu mówiłem, że nie pasuje do tej roboty, miał za miękkie serce. Naprawdę złoty z niego chłopiec. Nie musiał cię przysyłać. Dziewczyny wróciły, nawet jeśli nie chciały. Mnie i Abelowi kazali wypierdalać, wcześniej jeszcze obrobić ich fiuty. Na razie siedzę z narzeczoną tutaj i czekam, aż znów będę piękny.
Narzeczoną? – powtórzył w myślach Rahzel. Niby o tym wiedział od Andre, ale niemal odwrócił się za siebie, by spojrzeć na tamtą dziewczynę. Wyglądała na taką, co lubi typowych macho. Jak wszystkie tutaj. A ten typ przed nim był męską prostytutką. Nie mógł jej zaspokoić.
– Czyli już nigdy stąd nie wyjdziesz? – spytał, robiąc paskudną minę. Kpił z niego, ale Carlos nie zdawał się tym przejmować.
– Wiesz, lubię takich jak ty. Opierają się, coś tam burczą o tym, że są prawdziwymi facetami, udają, że się mną brzydzą, ale i tak do mnie wracają. Jak już się spuszczą i leżą spowici białym dymem, nagle stają się łagodni. – Carlos zadarł głowę do góry, by spojrzeć na jego twarz. – Był kiedyś taki jeden. Przypominasz go, miał takie same zielone oczy. Kawał skurwysyna, ale tak naprawdę był po prostu samotny. Chyba nigdy nawet nie wypowiedział mojego imienia, ciągle tylko ta „ciota”, jakby to była moja wina, że wciąż do mnie wracał…
Nagle zamilkł i usiadł z powrotem na swoim krzywym zydelku. Uśmiechnął się, ale tym razem smutno.
– Mój biedny Falco… – westchnął. – Mam nadzieję, że tego białasa zeżrą szczury.
Tym „białasem” nie był nikt inny, tylko Jack Hetfield. Po niego przybył tu Rahzel, po jego głowę. Prawie o tym zapomniał przez ostanie dni. Powiedział wczoraj Andre, że zupełnym przypadkiem znalazł się w pobliżu willi Javali. Taki zbieg okoliczności możliwy był tylko filmach i grach. Zupełnie się zatracił. Zamiast śledzić Jacka Hetfielda, obserwował Andre. Szedł zanim krok w krok. Po prostu nie chciał, żeby już więcej się nie zobaczyli. Chciał jeszcze kiedyś zagrać „W nigdy nie”, może nawet opowiedzieć mu o swojej matce i wcale by go nie zamordował.
Jack Hetfield, powtórzył jeszcze raz w myślach. Powinien wreszcie załatwić to, co wciąż odkładał. Nie zawiedzie tak bardzo, jeśli wykona powierzone mu przez szefa zadanie. Później zerwie się ze smyczy.
– Nie mów nikomu o tej rozmowie, jeśli zależy ci na Andre – rozkazał. – Mnie też nie widziałeś.
– Rozmowie? – rzucił Carlos. – To raczej był monolog.
Cieszył się, że jego przyjaciel był bezpieczny i miał kogoś, kto go ochroni. Powinien opuścić ten świat jak najszybciej. Nie pasował tu. Był zbyt delikatny.
– Nie zrobię tego. Nie musisz się martwić o swojego cukiereczka – parsknął. – To mój przyjaciel, już mówiłem. Właśnie… Ja tam jestem zahartowany, mnie wielkie czarne pały niestraszne, ale on to co innego. Mam nadzieję, że odpowiednio się z nim obchodzisz?
– Słucham? – mruknął Rahzel, a jego grdyka groźnie się poruszyła pod tatuażem z jego imieniem. – Nie mam ochoty na słuchanie tego pieprzenia. Przekażę mu, że żyjesz.
Nie patrząc już na Latynosa, odwrócił się z zamiarem wyjścia. Spiął się, gdy poczuł dłonie na ramionach, a potem czoło opierające się o jego plecy.
– Sorry, to było chamskie nawet jak na mnie. Naprawdę się cieszę, że nic mu nie jest – powiedział Carlos. – Sprali mnie, ale to nie jego wina. Powiedz mu to, bo pewnie się obwinia. Nikt nie ma pretensji, że uciekł. I zabierz go stąd. Syn profesorów z amerykańskiej uczelni nie powinien prowadzić burdelu w brazylijskich slumsach.
Rahzel wyrwał się szarpnięciem, jakby strzepywał śmieci.
– No – burknął.
Odwrócił się jednak, gdy stał już progu tego krzywego domu. Byli tylko we dwójkę. Dziewczyna musiała wyjść razem z klientką Carlosa.
– Czyli nie wychodzisz stąd w ogóle? – spytał.
– Co? – zdziwił się Carlos, zaraz jednak się uśmiechnął. – Mówiłem ci, słońce. Z tą oklepaną mordką ani się ludziom pokazać, ani zarabiać.
– A gdybym ci powiedział, że wiem, gdzie jest Jack Hetfield? Że właśnie teraz idę po niego?
Carlos skamieniał na moment. W pierwszym momencie nie mógł zrozumieć, co Rahzel chciał mu przekazać. Po co mu o tym mówił?
– Poczekaj – rzucił – tylko łachy zmienię na lepsze.
Tak, to będzie przyjemne, móc spojrzeć w twarz Hetfieldowi, zanim ten wyzionie ducha. Dziwne było to, że Rahzel zaproponował mu towarzyszenie w swojej wędrówce po faweli po życie Hetfielda. Może to przez Andre.
Szli krzywą ulicą faweli. Prowadził Rahzel. Carlos podążał bez słowa za nim. Nie było mowy o tym, żeby szli obok siebie. Znaleźli się w okolicy, której nie znał zbyt dobrze. Tutaj lepiej nie było zapuszczać się pewne rejony, szczególnie jeśli wyróżniało się tak z tłumu jak on. Tutaj już nie się gały wpływy Javali. Zatrzymali się dopiero na jednej z węższych, zapuszczonych ulic. Było tu tylko kilka melin, pewnie niektóre pełniły też rolę burdeli.
– Co tu robimy? – spytał.
Rahzel wskazał głową na jeden z budynków, w którym znajdował się bar. Byli na tyle schowani, że ludzi w środku nie mogli ich zauważyć.
– On tam zapewne jest, Jack Hetfield. Pójdziesz tam i wyciągniesz go na zewnątrz. Musi być sam.
– I jak niby miałbym to zrobić? – zwątpił Carlos. – Nie sądzę, że posłuchałby akurat mnie.
– Sądziłem, że jesteś bardziej pewny siebie i swoich… powiedzmy, atrybutów – parsknął Rahzel, aż lekko się przy tym krzywiąc. – Wykorzystaj je.
– Zaraz. Czyli, że on jest... No proszę! – Ucieszył się Latynos. – I co później?
– Nie będzie żadnego później. Musi być tylko bez swoich ludzi.
W barze było ciemno i duszno. Mieszał się tam zapach dymu i przepoconych ubrań. Kilka niepasujących do siebie żarówek zwisało smętnie z sufitu. Ponurzy mężczyźni siedzieli przy stolikach i grali w karty, dłubali nożami po paznokciami lub przysypiali nad nieopróżnionym kieliszkiem. Był tu też podłużny bar. Carlos tylko o nim słyszał, nie widział go nigdy, ale poznał Jacka Hetfielda od razu. Siedział przy barze, odwrócony do niego plecami, ale to wystarczyło. Był przecież tutaj jedynym blondynem, jego włosy były zawiązane w schludny kucyk. Był też dobrze ubrany, tak amerykańsko. Musiał się tu nieźle zaaklimatyzować.
Carlos przeszedł dumnie między stolikami. Czuł na sobie nieprzychylne spojrzenia, ale nie dał tego po sobie poznać. Zawsze szedł z wysoko uniesioną głową. Oparł się przedramionami o klejący się nieprzyjemnie do skóry blat baru, tuż przy Jacku Hetfieldzie. Przyjrzał się profilowi jego twarzy. Przypominał cowboya z amerykańskim filmów. Miał mocną szczękę, prosty nos i zielone oczy. Grube brwi i zarost dodawały mu męskości. Aż niemal szkoda, że niedługo to piękne ciało zostanie bez życia, pomyślał Carlos, wciąż mu się przyglądając. Nie żałował go jednak. Gdy pierwszy usłyszał o Amerykaninie, który śmiał się tu rozgościć jak na włościach, poczuł złość, mimo że bezpośrednio go to nie dotyczyło. Może to poczucie niższości. I to on zabił Falco.
– Długo będziesz się tak lipił? – spytał po angielsku Hetfield. – Lepiej bardziej się kryj wśród tych ludzi albo twoja buźka się nigdy nie zagoi.
– Ale z tobą nie muszę się kryć? – podłapał Carlos, uśmiechając się od ucha do ucha. – Słyszałem o tobie. Właściwie, przyszedłem tu do ciebie.
– Co za zaszczyt – parsknął mężczyzna. Z uniesioną brwią spojrzał na dłoń Carlosa, która znalazła się na jego udzie opiętym czarnymi dżinsami, a potem, tak by nie widział tego nikt więcej, zacisnęła się na jego kroczu. – Weź tę łapę, albo będą ci musieli wkręcać w kości śruby.
– Nie bądź taki – jęknął z żalem Latynos, rękę jednak nie zabrał. Zacisnął mocniej palce. – Dla takiego ogiera za darmo.
– Za darmo? Musiałbyś mi dopłacić, żebym cię chociaż tknął. I zabierz tę brudną łapę. – Jack sięgnął do wiklinowego koszyczka, w którym leżały wykałaczki. Obrócił w palcach jedną z nich. – Jeszcze proszę.
– Nie umiesz się bawić – zamarudził Carlos, jednak wykonał prośbę. – Wszystkie amerykance są takie sztywne?
Nie uzyskał już żadnej odpowiedzi. Jack Hetfield wrócił do swojego drinka. Zupełnie stracił tym śmiesznym mężczyzną zainteresowanie i pogrążył się w jakichś rozmyślaniach.
Carlos uznał swoją przegraną, ale między stolikami w kierunku wyjścia szedł z podniesioną wysoko głową. Obejrzał się jeszcze za siebie. Jack Hetfield nie pasował do tego świata i powinien jak najszybciej zniknąć. Dziwne, że dotąd tego nie zrobił.
Rahzel czekał na niego oparty plecami o ścianę budynku, gotowy do wyciągnięcia broni w każdym momencie. Nie musiał jednak tego zrobić, bo Carlos wrócił sam. Jedynie kiwnął na niego, dając znak, że oczekuje wyjaśnień.
– Nie udało się.
– To widzę. Tego też się spodziewałem. Białas ma bardziej wyszukane gusta.
– Co to ma znaczyć? – prychnął Carlos.
– Że załatwię to inaczej.
– Co? Wleziesz tam teraz i go załatwisz? Rozpierdzielisz cały bar jak „El Mariachi”?
Rahzel uśmiechnął się pobłażająco.
– Nie mam jeszcze ochoty zdychać.
Musiał jakoś zmusić Jacka Hetfielda do opuszczenia gardy. Wciąż był otoczony swoimi ludźmi. Nie miał szans się do niego zbliżyć. Musiał zapędzić go w kozi róg. Na szczęście każdy miał swoje słabości. Ta Jacka Hetfielda była dość łatwa do odkrycia. Miała rude włosy i piegi.
Wyszedł z zaułka i dołączył do tłumu, która niczym kolorowa rzeka płynęła ulicami faweli.
– Hej, czekaj! – zawołał Carlos, próbując go do gonić, nie gubiąc przy tym w tłumie.
Rahzel uznał go za bezużytecznego, więc po prostu zostawił go tam niczym śmiecia. Nic jednak nie powiedział, gdy wreszcie został dogoniony. Pozwolił Carlosowi iść ze sobą, w końcu jego życie go nie interesowało.
Dzieciak był za blady jak na tutejszy klimat i ilość słońca. Jego ramiona były obsiane tysiącem piegów, dłonie zresztą też. I twarz. Carlos pierwszy raz widział coś takiego na żywo. Gęste, rude włosy nosił zaplecione w gruby warkocz. Miał na sobie biały bezrękawnik, zielone spodenki i umorusane ziemią trampki. Stał na środku czegoś na kształt małego placu i liczył na głos, zasłaniając oczy dłońmi. Dzieciaki zdążyły się już rozbiec we wszystkich stronach, szukając kryjówek. Obszarpana dzieciarnia ze slumsów zostawiona sama sobie.
– A to kto? Reinkarnacja Matki Teresy? – spytał Carlos, przyglądając mu się z daleka. Typ spędzał dzień na zabawie z dziećmi w chowanego. Kto tu mógł sobie na coś takiego pozwolić? – Dziwka Hetfielda? Wygodnie się urządził.
– Słyszę zazdrość? – parsknął Rahzel.
Ludzie to takie fałszywe bestie. Zawsze tak myślał. Widzą świat tak, jak im najwygodniej. Ich osąd wypaczają emocje. On starał się, by jemu nie przeszkadzały. Dotąd wychodziło mu to całkiem dobrze. Teraz chyba zaczynało przestawać, w innym przypadku nie zdałby tego pytania:
– O Andre też tak uważasz?
– Co? Dlaczego niby miałbym? – fuknął Carlos.
– Bo on też jest białasem z Ameryki, który „wygodnie się urządził”.
– To nie to samo.
– Jasne.
Sięgnął do kieszeni spodni po składany nóż. Wystarczy na zwykłego dzieciaka.
– Masz ze sobą telefon? – spytał.
– Tak.
– To czekaj tu.
Chłopak przestał liczyć i rozglądnął się wokół siebie. Został na placyku sam. Oczy miał niebieskie, prawie takie same jak Andre. Zastanawiał się jeszcze chwilę, a potem ruszył biegiem w kierunku jednej z wąskich uliczek między domami. Szybko w niej zniknął. Musiał pochylać się, by nie zahaczyć głową o rozwieszone pranie na sznurach między budynkami. Rahzel ruszył jego śladem.
Doganiał go, ale dzieciak w pewnym momencie zorientował się, że jest goniony. Gdy Rahzel już zirytowany tymi powiewającymi szmatami, szarpnął kolejne prześcieradło, stanął jak wryty. Chłopak doskonale wykorzystał szansę i zniknął. Rahzel rozejrzał się wokół. Nie było tu żadnych bocznych alejek. Skoro dzieciaka nie było na ulicy, to została jedna możliwość. Zadarł głowę do góry. W tym momencie Josh zeskoczył z okna wprost na niego. Powalił Rahzela i nim ten zdołał zrobić cokolwiek, owinął wokół jego szyi sznurek od prania. Mężczyzna jednak błyskawicznie odzyskał rezon. Dzieciak, choć sprawny i zdecydowany, był jednak zbyt wątły w porównaniu do niego. Sięgnął za siebie, by następnie chwycić go za ramię i przewrócić na ziemię. Gdy tylko mógł zaczerpnąć większy haust powietrza, przydusił go mocniej i unieruchomił. Żyły na jego szyi stały się jeszcze wyraźniejsze, gdy szczeniak napluł mu na twarz. Uderzył go pięścią w policzek.
– Wiesz, że nie jestem tu sam, a te dzieciaczki gdzieś się tu kręcą przejęte tym, że ich przyjaciel zniknął. Lepiej się zachowuj.
Josh spojrzał na niego nienawistnie, ale nie odpowiedział. To była niema zgoda. Rahzela zdziwiło to, że nie było po nim widać strachu. Ludzie obserwowali ich z okien, kryjąc się za framugami i firanami, ale nikt nic nie zrobił. Najbezpieczniej było się w nic nie mieszać.
Rahzel obserwował swoimi zielonymi oczami Carlosa. To nie była jego sprawa, na miejscu Latynosa ie chciałby być zamieszany w coś tak niebezpiecznego. Jednak Carlos wciąż tu był i krzywił się brzydko, patrząc na związanego dzieciaka.
– I jesteś pewien, że będzie ryzykował dla tego typka? – spytał, nie dowierzając.
– Tak – mruknął Rahzel.
Obserwował tę dwójkę, Hetfielda i Josha, od jakiegoś czasu. Był pewien, że mężczyzna nie zostawi swojego kochanka. Znów spojrzał na Carlosa. Chyba o to chodziło. On był tylko samotną ciotą z burdelu. Czuł zazdrość, patrząc na tego dzieciaka, który nigdy nie doznał takiego losu. Który miał kogoś, kto go przed nim chronił.
– Wyciągnij telefon. Zrób mu kilka zdjęć i idź do Hetfielda. Dla bezpieczeństwa powiedz, że jeśli nie zadzwonisz do mnie w przeciągu godziny, to dzieciak zginie. Później zadzwoń do mnie. Ja już się z nim dogadać.
Zostali we dwójkę w opuszczonym domu. Josh siedział skrępowany na podłodze. Głowę trzymał spuszczoną, ale pilnie wszystkiemu się przysłuchiwał i czekał na każdą okazję. Rahzel dobrze wiedział, że nie powinien go nie doceniać. Na szyi miał czerwoną pręgę.
– Od kogo jesteś? – spytał chłopak.
– A to ważne?
– Może i nie – mruknął Josh, próbując wzruszyć ramionami. Zaraz jednak się uśmiechnął, nawet parsknął pod nosem. – Wszyscy faceci tak mają? Pierdzielił, że uciekniemy do Brazylii i zostaniemy „wędrownymi handlarzami garnkami”. Że wreszcie będziemy wolni. Ale on nie umie odpuścić. Wciąż musi udowadniać wszystkim swoją wartość. Moglibyśmy już być setki kilometrów stąd, mieć nowe życie… Ale on nie umie odpuścić*.
Rahzel nie skomentował tego w żaden sposób. Te słowa nie były nawet przeznaczone dla niego i też go nie obchodziły go. Spojrzał na zegarek. Carlos powinien już zadzwonić. To się nie stało, ale usłyszał zbliżające się kroki. Ostrzegły go. Wyciągnął broń i szarpnął chłopaka do góry, by się nim zasłonić. Jack Hetfield kopnął drzwi i stanął w progu. Miał broń. Było jasne, że użył jej niedawno. Carlos już nie żył.
Andre będzie zrozpaczony. To była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w jego głowie.
– Jack! – zawołał historycznie Josh na widok mężczyzny.
Hetfield miał prawdziwą furię w oczach. Szybko ocenił sytuację. Nigdy wcześniej nie widział tego mężczyzny. Mulat wyglądał na profesjonalistę. Trzymał Josha na muszce pistolety, a jego samego jedną ręką przy sobie. Był naprawdę wielki, a w zielonych oczach brakowało mu jakiejkolwiek emocji.
– Puść go! – warknął, cały czas mierząc do niego.
– Bo co? – parsknął Rahzel.
– Strzelaj, Jack! – zawołał Josh. Szarpnął się, ale to nic nie dało, do tego miał związane ręce.
Naprawdę strzelił. Kula wbiła się w ścianę kilkanaście centymetrów od głowy Rahzela, który był pewny, że tego nie zrobił. Mógł przecież trafić w chłopaka, a jednak to zrobił. Gdyby Hetfield był trzeźwy, on pewnie już by nie żył. Nie dał mu jednak drugiej szansy. Pchnął chłopaka z całej siły przed siebie i sam strzelił do Hetfielda. Trafił. Blondyn dostał w bok, upadł, a pistolet wypadł mu z dłoni. Rahzel wycelował ponownie, by zakończyć sprawę, ale nie nacisnął spustu. Dzieciak zasłonił Hetfielda własnym ciałem. Klęczał, z oczu lały mu się łzy, ale spojrzenie miał zdeterminowane.
– Nic do ciebie nie mam. Puszczę cię wolno – powiedział Rahzel. – To głupie. Zginie tylko on albo zginiecie obaj.
Nie ruszył się nawet o milimetr. Trząsł się od płaczu. Nie chciał umierać, to było widać w jego wielkich, błękitnych ślepiach, ale nie chciał też żyć bez niego. Hetfield leżący za jego plecami najwyraźniej stracił przytomność.
Rahzel wycelował w głowę płaczącego dzieciaka. Czy to była ta pierdolona miłość? Ona naprawdę robiła z ludzi idiotów. W przeciągu ostatnich dni, odkąd zaczął dzielić pokój z wciąż paplającym synem archeologów, który lubił gry i był najzwyklejszym w życiu tchórzem, złapał się na tej konkluzji już kilka razy.
Spojrzał jeszcze raz wprost w te błękitne, zaczerwienione od płaczu ślepia.
– Spierdalaj.
*Wątek Jacka i Josha nie ma żadnego znaczenia dla tego opowiadania, pojawił się i zaraz zniknie, nie trzeba się wgłębiać. Dla tych, którzy jednak przebrnęli przez stare opowiadania: „Texas Brothers”, „Life is Cheap” i „Atsah” -> jesteśmy w momencie po zabiciu przez Jacka Falco (https://www.beezar.pl/p/monomu). Ahiga zaproponował Joshowi i Jackowi powrót do USA z nowymi tożsamościami. Hetfield się waha, bo musiałby zostać „zwykłym człowiekiem” i nie zwracać na siebie uwagi, a jego hiperwielkiemu ego to nie odpowiada (kompleks ojca).
Kurcze - ja muszę w końcu przeczytać te wcześniejsze opowiadania. Tylko kiedy? Kiedyś mi się wydawało, że lepiej czytać całość, a teraz właściwie czytam tylko rozdziały, bo wciąż brak mi czasu. Ale jak już kiedyś go znajdę... 😁 To na pewno przeczytam 😍 Rahzel mięknie - zdecydowanie. Szkoda że tak wystawił Carlosa - chyba nie docenił przywiązania Hetfilda xd I wygląda na to że chyba odpuści. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się że na początku było coś na ten temat. Taa - to jest z kolei drobny minus czytania rozdziałami, bo niektórych rzeczy po prostu nie pamiętam 😁 Bardzo dziękuję za rozdział i serdecznie pozdrawiam 💙
OdpowiedzUsuńMam ten sam problem :) Ale zwykle nie mogę doczekać do końca opowiadania i czytam rozdziałami. Te dylematy pierwszego świata... :D
UsuńTak, Rahzel mięknie, tylko jeszcze nie może się do końca połapać dlaczego. Trudno mu to zaakceptować.
Dzięki za komentarz i pozdrawiam! 💙