Obudziła go cisza.
Nie słyszał
pokrzykiwań przekupek i pałacowych praczek. Ujadania myśliwskich psów zarządcy
zamku, ani przeklinania strażników. Nawet kury nie gdakały. Cisza, martwi
cisza. Taka nieznośna.
Podniósł się z łoża. Był zziębnięty, zły, niewyspany. Dokuczała mu rana i pulsujący łeb. Nim sięgnął do kielicha, którego nie opróżnił wczoraj przed snem do końca, rozejrzał się po komnacie. Kocię siedziało na parapecie i wyglądało przez okno. Jednak w jego wzroku nie było ciekawości, a lęk i uległość. Nie strzygło uszami, chcą wyłapać jak najwięcej i jak najwięcej się nauczyć.
– Co, do kurwy?
– syknął Zethar i podszedł do okna.
Pusto. Nikogo.
Co takiego mogło się wydarzyć, że całe miasto zamarło? Wszyscy, od bogatych, po
biednych, porzucili swoje codzienne obowiązki i zajęcia. Biedotę można było
zabawić nawet świnią w bucikach, ale nie tyczyło się to ludzi z dworu. Co mogło
zebrać ich wszystkich w jednym miejscu? Co było aż tak niesamowite, nie znane nawet
bogaczowi? Zetharowi do głowy przyszło tylko jedno dziwo.
Ubrał się
pośpiesznie i gwizdnął na lamparta, by ten podążył za nim. Przeszedł
pośpiesznie pustym korytarzem, a potem zbiegł po kręconych schodach. Na
przestrzał pokonał pusty dziedziniec.
– No chodź! –
warknął, gdy lampart usiadł na środku placu. Nie chciał iść dalej.
Uszy miał nisko
położone, a pionowe źrenice rozszerzone. Zethar rozejrzał się po drzewach. Nie
było nawet ptaków. Za pierwszym murem skręcił w stronę zewnętrznej części zamku
z lochami w podziemiach. Tam zamknięty był Zez, dokładnie pod najwyższą z wież.
Ludzie klęczeli
na ziemi, czołami sięgając ziemi. Taki widok go zastał. Gdyby nie cichy płacz
kobiet, panowałaby tu zupełna cisza. Jedynie Ahran, jak na przywódcę przystało,
stał za tłumem i przyglądał się wszystkiemu z wymuszonym spokojem.
Nawet Zethar
poczuł strach, patrząc na bestię, tak wielką, że mogła opleść swoje długie
ciało wokół wieży, a głowę złożyć na dachu niczym poduszce. Stworzenie miało
łeb konia, lecz z pyska wystawały mu kły, ze szczytu czaszki zaś wyrastały jelenie
rogi. Ciało pokryte było ciemnym futrem, lecz im dalej, tym więcej było widać
gadzich łusek mieniących się w porannym świetlne niczym morskie fale. Ogon już
cały był jaszczurzy. I choć tylne łapy przypominały gadzie, to przednie nijak
do wyobrażeń o smokach nie pasowały. Prawa z łap bestii przypominała ludzką, z
pięcioma, smukłymi palcami zakończonymi szponami, lewa zaś była zakończona jelenim
kopytem.
Ludzie padli na
ziemię porażeni strachem. Modlili się, powtarzając w kółko te same zdania,
których Zethar nie rozumiał. Może prosili o łaskę, a może dziękowali bóstwom za
przysłanie bestii, która miała uwolnić ich od ciemiężycieli. Zethar, idąc
między nimi ku bratu, wciąż słyszał jedno imię powtarzane ze strachem. Musiało
być to miano bestii.
– No – mruknął,
gdy stanął już przy młodszym bracie.
– Widzę, że nie
wstrząsnął ten widok tobą specjalnie. Zastanawiam się, czy jest coś takiego, co
potrafi tobą poruszyć i zmyć z tej oszpeconej metalem twarzy ten szyderczy uśmiech.
Zethar jak na
zawołanie uśmiechnął się krzywo. Spojrzał jeszcze raz na bestię owiniętą wokół
wieży. Dokładnie pod nią spętany był Zez. To nie mógł być przypadek. Jedno
dziwo przybyło do drugiego.
– Co to jest? –
spytał.
– Mnie pytasz?
– Założyłem, że
wyciągnąłeś już coś z tej hołoty, a nie stałeś tu tylko jak baran. Wciąż
powtarzają imię tego czegoś.
Podszedł do
jednego z młodych mężczyzn i szarpnął nim, zmuszając do wstania. Ten zaczął
płaczliwie powtarzać coś w swoim języku, błagać o litość. Zethar puścił go na
ziemię, uznając, że niczego z niego nie wyciągnie, jak i z reszty tej
przygniecionej strachem do ziemi hołoty.
Rozglądnął się.
Przy murze, za plecami Ahrana, dojrzał swojego wuja. Stał w znacznej odległości
od nich, przyglądając się wszystkiemu. Zethar kiwnął na niego, gdy ich
spojrzenia się spotkały.
– Co to jest? –
spytał, gdy oszpecony strażnik zamku stanął już przy nich.
Rudowłosy
mężczyzna wzruszył ramionami.
– O świcie
jeszcze myślałem, że jakieś moje zwidy od wina, ale wylałem sobie wiadro
lodowatej wody ze studni na pysk, a to dalej tam było. Chłopi zwą go Uhana,
wyznają mu cześć. Uważają, że przynosi wiosnę. Przylatuje tu wraz z pierwszymi
stadami ptaków i odgania zimę. Nawet pospólstwo z miasta go czci, modlą się
przy klifie, zostawiają tam jedzenie i kwiaty. Ponoć ta półrzeźba, która go
przedstawia, była tu przed przybyciem naszego ludu. Zrobili ją inni ludzie, a
potem odeszli albo umarli. Karano odkąd pamiętam za wyznawanie czci temu
pogańskiemu stworowi, a ludzie i tak swoje. Kapłani skazywali za to na
biczowanie, ale ludzi to nie powstrzymywało. I proszę, wymodlili w końcu, co
chcieli. Teraz liczą na to, że wielki Uhana przybył tu, aby zwrócić nam wolność.
Że nagrodzi ich za wierność.
– Że nas
wszystkich wyrżnie – dokończył Zethar.
Jeszcze nie tak
dawno temu nie wierzyłby. Uznałby, że to po prostu zwierzę, którego człowiek
nie miał jeszcze szansy opisać. Wyśmiewałby zlęknionych prostaków,
doszukujących się w poczwarze boskości. Ale nie teraz.
– Co z ludźmi,
którzy byli w wieży? – spytał swego brata.
Ten spojrzał na
niego zaskoczony.
– Uciekli.
Myśleli, że mury się walą, gdy poczuli wstrząs.
– A ci w
lochach? Strażnicy?
– Zostali.
Teraz nie wyjdą, chyba że bestia niczym twój lampart merda ogonem.
Zethar parsknął
zirytowany.
– Są przecież
inne wyjścia z podziemi.
– Z tego tylko
to jedno, właśnie przez tę wieżę – wtrącił się jego wuj. – Lochy ciągną się
wzdłuż całego zamku, ale nie wszystkie łączą się ze sobą.
– Kurwa! –
syknął niespodziewanie Zethar.
Ahran spojrzał
spod brwi na brata. Ten był wyraźnie sfrustrowany.
– Nie sądziłem,
że tak ci na nim zależy – powiedział, uśmiechając się lekko. – Jak tam na niego
wołają? Przez tą śmieszną bliznę… Zając?
Dopiero teraz
Zethar uświadomił sobie, że chłopak miał nocną wachtę przy celi Zeza.
Przynajmniej jego bestyjka będzie miała czym się na sycić, pomyślał. Nie
skomentował słów brata, pozwalając tkwić mu w błędzie.
– Dlaczego nikt
nic nie robi? – spytał. – Na dachu głównej bryły zamku trzeba ustawić
katapulty. Chyba macie tu też jakiś łuczników? Gdzie druidzi? Niech przygotują
płonące kule. Trzeba tę bestię spalić!
– Może wespnij
się na wieżę, skoroś taki krzepki, sam poczwarę ubij. Znajdź mi ludzi, którzy
zamiast korzyć się przed tym, zechcę stawić czoła.
Zethar
parsknął, słysząc słowa bata.
– Zobaczą bat,
to od razu wielu chętnych się znajdzie.
– Głupiś –
wtrącił się zamkowy strażnik, jego wuj. – Teraz twego bata nawet nie poczują,
będzie dla nich niczym powiew wiatru. Jednego się teraz lękają i jednemu
wyznają cześć. Przed jednym będą się korzyć.
– Posłałem po
głównego kapłana i kronikarza ich ludu. Powinni zaraz przybyć – poinformował
Ahran. – Wydaje się spać. Ponoć nie poruszyło się, odkąd oplotło swym cielskiem
wieżę.
– Jeśli to
bóstwo, to jak każde jest chytre i nigdy nienasycone. Wszystkie takie są. Może
czeka na ofiarę?
Zethar spojrzał
znów na ludzi zebranych wokół wieży, szepczących swe modlitwy, ściskając w dłoniach
sznury z kolorowymi kamieniami. Niech zeżre ich wszystkich, byle wtedy zszedł z
wieży, pomyślał. Potem jego bystry wzrok powędrował w górę, na dach, gdzie
spoczywał łeb wydającej się spać bestii. Jej skóra i łuski nie ulegną mieczowi,
ale może w końcu otworzy ślepia. Uśmiechnął się na tę głupią myśl do siebie,
odsłaniając srebrne kły. Powinien się bać, a zaczynał ekscytować. Może
rzeczywiście był szalony?
Minęło jeszcze
sporo czasu, nim podniósł się gwar, dając znać, że oto w otoczeniu służby do
zamku przybył główny kapłan. Był to starszy, otyły mężczyzna. Miał na sobie
długą, mieniącą się w świetle szatę, a z szyi spływał mu szeroki pas z
wyhaftowanymi symbolami obcymi Zetharowi. Głowę miał zupełnie wygoloną, ale
brodę długą, siwiejącą i zaplecioną w warkocz spięty złotą obręczą.
Towarzyszyło mu kilku młodych chłopców, może czternastoletnich, zapewne uczniów
na przyszłych kapłanów. Jeden trzymał nad starcem baldachim, drugi zaś niósł
opasłą księgę. Za pochodem wlekł się znacznie skromniej ubrany mężczyzna. On
zaś niósł kilkanaście pożółkłych zwojów, związanych razem niczym czosnek.
Musiał być to zamkowy kronikarz.
Grubas stanął
przed Ahranem. Wojownik zaplótł ramiona na potężnej piersi. Mierzyli się przez
chwilę wzrokiem. Ahran czekał. Zethar przewrócił za to oczami. On nie miał tyle
cierpliwości. Podszedł do kapłana i uderzył go w brzuch, zmuszając tym samym do
uklęknięcia i ukłonienia się.
– Ty… – jęknął
mężczyzna. Zaraz chwycił się za usta, powstrzymując torsje.
– Jak śmiesz,
obcy psie! – krzyknął jeden z chłopców, wyrywając się do przodu. – Dosięgną cię
ognie piekielne!
Zethar spojrzał
na niego spod brwi. Nie musiał już nic więcej robić. Chłopiec cofnął się
natychmiast i wbił wzrok w ziemię. Mężczyzna trzymający się z tyłu zdawał się
mieć więcej rozumu, bo głowę pochyloną miał nisko, nawet nie próbując patrzeć
na Tyrów.
– Tylko żadnego
pieprzenia i tych waszych zabobonów. Co to jest? I jak się tego pozbyć? –
spytał Zethar, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, lecz patrzył przy
tym na kronikarza.
Kapłan klęczący
przy jego stopach, wyciągnął spod szaty złoty łańcuch. Zatrząsnął zawieszką w
kształcie słońca.
– Spalić! To
plugastwo trzeba wyplenić! Pogaństwo zatruło tę ziemię! Jego smród przyciągnął
was, psy!
Zethar spojrzał
na swojego brata. To on był przywódcą. Ahran westchnął. Ludzie wciąż kulili
się, korząc się przed bestią, ale szmer modlitw ucichł. Zerkali ukradkiem w ich
stronę. Może oddawali cześć temu, co kapłan nazywał plugastwem, ale wierni byli
też oficjalnym bogom. Wierni byli więc również temu grubemu knurowi.
– Myślisz, że
nie zetnę ci głowy, bo masz za sobą ludzi? – spytał Ahran. – I masz rację.
Wzrokiem
prześlizgnął się po twarzach nastoletnich chłopców. Dwaj wojownicy zdążyli
podnieść już kapłana.
– Wybieraj.
Ręka, czy fiut?
Zethar zaśmiał
się gardłowo, słysząc te słowa. Ostentacyjnie wyciągnął nóż z pochwy i
przejechał ostrzem poziomo pod pasem na biodrach. Przerażone, drgające
spojrzenie kapłana podążało za ruchem jego dłoni, jakby był zahipnotyzowany.
– Ręka…
– Też bym tak
wybrał. – Zaśmiał się Zethar, gdy wojownicy wlekli kapłana do zamku.
– Bzdura –
odparł Ahran. – Ty nie padłbyś na kolano po jednym ciosie. I rozszarpałbyś mi
gardło, nawet jeśli miałoby kosztować cię to życie.
– Prawda –
przyznał mu rację Zethar. Kiwnął na garbiącego się mężczyznę. – Przestań się
tak trząść, dziadzie, i podejdź tu. Wiesz, co to jest, prawda?
Kronikarz
zaczerpnął głęboko powietrza i zbliżył się pośpieszony szturchnięciem jednego z
wojowników.
– Syrel, który
opisał pierwsze dekady naszego ludu po osiedleniu się na tych ziemiach,
wspominał o bestii, która miała głowę konia i jelenie poroże. – Rozwinął jeden
z pożółkłych i popękanych zwojów. – O tu… „Tamci odeszli, wsiedli na swe statki
wraz z dobytkiem i wypłynęli w morze, uznając naszą siłę. Mądrzy byli, bo nie
chcieli walki. Nie było więc krwi, nie przybyło wdów i sierot. Dobra to była
kraina, by osiąść na stałe. Ziemia żyzna, a morze bogate w dobra, i w piasek, i
w sól, aż po ryby tłuste i o białym mięsie. Zbudowano domostwa, wpierw z
drewna, lecz to gniło i rozpadało się, a niekiedy samo zaczynało płonąć, a
ogień panoszył się tak długo, aż nie pożarł wszystkiego, co znów trzeba było
budować lub aż nie udało się go ugasić. Jednak on znów przybywał. Zaczęto więc
wtedy budować z kamienia łupanego z klifów i piasku z morza. I wtedy przybył
on. Wyglądał, jakby baba wzięła i zszyła ze sobą kilka bestii, łeb miał koński,
rogi jelenie, ciało zaś jaszczurze, a skrzydła nietoperza. Wielki był tak, że
dorosły chłop mógł się ino z jego zębem na długość mierzyć. Spoczął on na łące,
lecz ni owiec nie chciał, ni krów. Spał od pełni do pełni, aż w końcu ślepia
otworzył i powiedział: „Dajcie mi tu tą, która najpiękniejsza”. Wzięli więc tę
pannę, co włosy miała niczym ogień, a skórę niczym to mięso rybie, białą
zupełnie, zdarli z niej szaty, wykąpali w morzu i odziali ino w kwiaty. Nie
zapierała się i łzy nie uroniła. Piękna więc naprawdę była. Padła przed nim na
klęczki, a on otoczył ją dłonią tak wielką, że cała w niej znikła. Skrzydła
rozwinął i odfrunął, a tam gdzie leżał lub gdzie jego łapa stanęła, kwiaty już
zawsze rosły, jakby zima bała się nawet wspomnienia jego. Ludzie nazwali go
Uhana, co znaczyło łaskawy w starym języku i cześć mu oddawali. Jednak on nigdy
więcej się im nie objawił, więc ci, którzy go nie widzieli, bo później się
urodzili, wątpić zaczęli w jego istnienie. Zakazano imię jego wspominać przy
prawdziwych bogach, lecz byli tacy, co cześć mu po kryjomu oddawali i dzieci
swe też tej wiary uczyli. Chłopi za deszcz mu dziękowali, za słońce i zimy
łagodne. Gdy dzień najdłuższy, wianki w morze puszczali. W skale jego podobiznę
wykuli, chociaż batami ich ukarano”.
– Wezwijcie
kapłana z powrotem, pewnie wie, która kurwa najładniejsza tutaj – parsknął
Zethar. – Chociaż na kurwie pewnie kwiaty więdną.
Ahran zbył jego
słowa, jakby w ogóle nie dotarły do jego uszu. Tej części straży, która
należała do ludu Krainy Traw nakazał przeszukać miasto. Przy tym odnaleźć
również stare kobiety, którym zabobony i pogańskie obrzędy nie były obce. One i
kronikarz, wciąż potulnie kulący się w kącie, mieli zadbać o to, by dziewczyna
spodobała się bestii. Swoim ludziom nakazał zaś pilnować spokoju w mieście.
Wiedział, że wielki pożar mogła rozpalić jedna iskra. Tutaj mieli coś znacznie
większego.
– Jak daleko
możemy się posunąć w obronie spokoju? – spytał jeden z wojowników, szczerząc
się głupio.
– Jak daleko
będzie trzeba – odparł Ahran. – Najlepiej wyciągnijcie pierwszego śmielszego na
środek rynku i ubrudźcie kamień jego krwią. Niech ludzie zobaczą, co ich czeka,
jeśli będą chcieli się buntować.
– Żadnych
gwałtów – dodał po chwili. – I każ tym ludziom wrócić do swojej pracy. Dość już
dziś sobie poleżeli.
– Tak jest.
Z Zetharem
przeszli wzdłuż muru, by wrócić do zamku, gdy wojownicy weszli między tłum, by
zmusić ludzi do przestania modłów i rozejścia się. W jadalni Zethar zasiadł
przy długim stole, klepnął przy tym krzesło obok, by wskoczył na nie lampart.
Oboje nic jeszcze dzisiaj nie jedli.
Ahran nie
dosiadł się, tylko oparł się o kolumnę i zasępił. Myślał.
– Żałujesz
teraz, że nie zabiłeś go w dżungli – zgadywał Zethar. – Że zamiast potraktować
go jak wściekłą małpę, zobaczyłeś w nim syna?
– Jesteś
strasznym skurwielem – parsknął Ahran. Jego brat zawsze wiedział, gdzie
uderzyć, by ból był największy. Nie tylko nożem. – Musi być cudownie, niczego
nie żałować?
Zethar rozłożył
ramiona, pokazując się w pełnej krasie.
– Patrz, jaki
jestem zakurwiście szczęśliwy.
Jego brat się
mylił, może dlatego, że byli sobie niemal zupełnie obcy. Zethar był obcy
właściwie każdemu. Teraz żałował czegoś bardzo. Wyciągnął dłoń, by pogłaskać
lamparta po głowie. Wciąż nie miał imienia.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, no i pojawił się coś ala smok... ciekawe jak Zez się czuje teraz...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no i pojawił się ala smok... ale ciekawe jak Zez się czuje...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka