poniedziałek, 2 listopada 2020

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 11 - Przebudzony

Obudziła go cisza.

Nie słyszał pokrzykiwań przekupek i pałacowych praczek. Ujadania myśliwskich psów zarządcy zamku, ani przeklinania strażników. Nawet kury nie gdakały. Cisza, martwi cisza. Taka nieznośna.

Podniósł się z łoża. Był zziębnięty, zły, niewyspany. Dokuczała mu rana i pulsujący łeb. Nim sięgnął do kielicha, którego nie opróżnił wczoraj przed snem do końca, rozejrzał się po komnacie. Kocię siedziało na parapecie i wyglądało przez okno. Jednak w jego wzroku nie było ciekawości, a lęk i uległość. Nie strzygło uszami, chcą wyłapać jak najwięcej i jak najwięcej się nauczyć.

– Co, do kurwy? – syknął Zethar i podszedł do okna.

Pusto. Nikogo. Co takiego mogło się wydarzyć, że całe miasto zamarło? Wszyscy, od bogatych, po biednych, porzucili swoje codzienne obowiązki i zajęcia. Biedotę można było zabawić nawet świnią w bucikach, ale nie tyczyło się to ludzi z dworu. Co mogło zebrać ich wszystkich w jednym miejscu? Co było aż tak niesamowite, nie znane nawet bogaczowi? Zetharowi do głowy przyszło tylko jedno dziwo.

Ubrał się pośpiesznie i gwizdnął na lamparta, by ten podążył za nim. Przeszedł pośpiesznie pustym korytarzem, a potem zbiegł po kręconych schodach. Na przestrzał pokonał pusty dziedziniec.

– No chodź! – warknął, gdy lampart usiadł na środku placu. Nie chciał iść dalej.

Uszy miał nisko położone, a pionowe źrenice rozszerzone. Zethar rozejrzał się po drzewach. Nie było nawet ptaków. Za pierwszym murem skręcił w stronę zewnętrznej części zamku z lochami w podziemiach. Tam zamknięty był Zez, dokładnie pod najwyższą z wież.

Ludzie klęczeli na ziemi, czołami sięgając ziemi. Taki widok go zastał. Gdyby nie cichy płacz kobiet, panowałaby tu zupełna cisza. Jedynie Ahran, jak na przywódcę przystało, stał za tłumem i przyglądał się wszystkiemu z wymuszonym spokojem.

Nawet Zethar poczuł strach, patrząc na bestię, tak wielką, że mogła opleść swoje długie ciało wokół wieży, a głowę złożyć na dachu niczym poduszce. Stworzenie miało łeb konia, lecz z pyska wystawały mu kły, ze szczytu czaszki zaś wyrastały jelenie rogi. Ciało pokryte było ciemnym futrem, lecz im dalej, tym więcej było widać gadzich łusek mieniących się w porannym świetlne niczym morskie fale. Ogon już cały był jaszczurzy. I choć tylne łapy przypominały gadzie, to przednie nijak do wyobrażeń o smokach nie pasowały. Prawa z łap bestii przypominała ludzką, z pięcioma, smukłymi palcami zakończonymi szponami, lewa zaś była zakończona jelenim kopytem.

Ludzie padli na ziemię porażeni strachem. Modlili się, powtarzając w kółko te same zdania, których Zethar nie rozumiał. Może prosili o łaskę, a może dziękowali bóstwom za przysłanie bestii, która miała uwolnić ich od ciemiężycieli. Zethar, idąc między nimi ku bratu, wciąż słyszał jedno imię powtarzane ze strachem. Musiało być to miano bestii.

– No – mruknął, gdy stanął już przy młodszym bracie.

– Widzę, że nie wstrząsnął ten widok tobą specjalnie. Zastanawiam się, czy jest coś takiego, co potrafi tobą poruszyć i zmyć z tej oszpeconej metalem twarzy ten szyderczy uśmiech.

Zethar jak na zawołanie uśmiechnął się krzywo. Spojrzał jeszcze raz na bestię owiniętą wokół wieży. Dokładnie pod nią spętany był Zez. To nie mógł być przypadek. Jedno dziwo przybyło do drugiego.

– Co to jest? – spytał.

– Mnie pytasz?

– Założyłem, że wyciągnąłeś już coś z tej hołoty, a nie stałeś tu tylko jak baran. Wciąż powtarzają imię tego czegoś.

Podszedł do jednego z młodych mężczyzn i szarpnął nim, zmuszając do wstania. Ten zaczął płaczliwie powtarzać coś w swoim języku, błagać o litość. Zethar puścił go na ziemię, uznając, że niczego z niego nie wyciągnie, jak i z reszty tej przygniecionej strachem do ziemi hołoty.

Rozglądnął się. Przy murze, za plecami Ahrana, dojrzał swojego wuja. Stał w znacznej odległości od nich, przyglądając się wszystkiemu. Zethar kiwnął na niego, gdy ich spojrzenia się spotkały.

– Co to jest? – spytał, gdy oszpecony strażnik zamku stanął już przy nich.

Rudowłosy mężczyzna wzruszył ramionami.

– O świcie jeszcze myślałem, że jakieś moje zwidy od wina, ale wylałem sobie wiadro lodowatej wody ze studni na pysk, a to dalej tam było. Chłopi zwą go Uhana, wyznają mu cześć. Uważają, że przynosi wiosnę. Przylatuje tu wraz z pierwszymi stadami ptaków i odgania zimę. Nawet pospólstwo z miasta go czci, modlą się przy klifie, zostawiają tam jedzenie i kwiaty. Ponoć ta półrzeźba, która go przedstawia, była tu przed przybyciem naszego ludu. Zrobili ją inni ludzie, a potem odeszli albo umarli. Karano odkąd pamiętam za wyznawanie czci temu pogańskiemu stworowi, a ludzie i tak swoje. Kapłani skazywali za to na biczowanie, ale ludzi to nie powstrzymywało. I proszę, wymodlili w końcu, co chcieli. Teraz liczą na to, że wielki Uhana przybył tu, aby zwrócić nam wolność. Że nagrodzi ich za wierność.

– Że nas wszystkich wyrżnie – dokończył Zethar.

Jeszcze nie tak dawno temu nie wierzyłby. Uznałby, że to po prostu zwierzę, którego człowiek nie miał jeszcze szansy opisać. Wyśmiewałby zlęknionych prostaków, doszukujących się w poczwarze boskości. Ale nie teraz.

– Co z ludźmi, którzy byli w wieży? – spytał swego brata.

Ten spojrzał na niego zaskoczony.

– Uciekli. Myśleli, że mury się walą, gdy poczuli wstrząs.

– A ci w lochach? Strażnicy?

– Zostali. Teraz nie wyjdą, chyba że bestia niczym twój lampart merda ogonem.

Zethar parsknął zirytowany.

– Są przecież inne wyjścia z podziemi.

– Z tego tylko to jedno, właśnie przez tę wieżę – wtrącił się jego wuj. – Lochy ciągną się wzdłuż całego zamku, ale nie wszystkie łączą się ze sobą.

– Kurwa! – syknął niespodziewanie Zethar.

Ahran spojrzał spod brwi na brata. Ten był wyraźnie sfrustrowany.

– Nie sądziłem, że tak ci na nim zależy – powiedział, uśmiechając się lekko. – Jak tam na niego wołają? Przez tą śmieszną bliznę… Zając?

Dopiero teraz Zethar uświadomił sobie, że chłopak miał nocną wachtę przy celi Zeza. Przynajmniej jego bestyjka będzie miała czym się na sycić, pomyślał. Nie skomentował słów brata, pozwalając tkwić mu w błędzie.

– Dlaczego nikt nic nie robi? – spytał. – Na dachu głównej bryły zamku trzeba ustawić katapulty. Chyba macie tu też jakiś łuczników? Gdzie druidzi? Niech przygotują płonące kule. Trzeba tę bestię spalić!

– Może wespnij się na wieżę, skoroś taki krzepki, sam poczwarę ubij. Znajdź mi ludzi, którzy zamiast korzyć się przed tym, zechcę stawić czoła.

Zethar parsknął, słysząc słowa bata.

– Zobaczą bat, to od razu wielu chętnych się znajdzie.

– Głupiś – wtrącił się zamkowy strażnik, jego wuj. – Teraz twego bata nawet nie poczują, będzie dla nich niczym powiew wiatru. Jednego się teraz lękają i jednemu wyznają cześć. Przed jednym będą się korzyć.

– Posłałem po głównego kapłana i kronikarza ich ludu. Powinni zaraz przybyć – poinformował Ahran. – Wydaje się spać. Ponoć nie poruszyło się, odkąd oplotło swym cielskiem wieżę.

– Jeśli to bóstwo, to jak każde jest chytre i nigdy nienasycone. Wszystkie takie są. Może czeka na ofiarę?

Zethar spojrzał znów na ludzi zebranych wokół wieży, szepczących swe modlitwy, ściskając w dłoniach sznury z kolorowymi kamieniami. Niech zeżre ich wszystkich, byle wtedy zszedł z wieży, pomyślał. Potem jego bystry wzrok powędrował w górę, na dach, gdzie spoczywał łeb wydającej się spać bestii. Jej skóra i łuski nie ulegną mieczowi, ale może w końcu otworzy ślepia. Uśmiechnął się na tę głupią myśl do siebie, odsłaniając srebrne kły. Powinien się bać, a zaczynał ekscytować. Może rzeczywiście był szalony?

Minęło jeszcze sporo czasu, nim podniósł się gwar, dając znać, że oto w otoczeniu służby do zamku przybył główny kapłan. Był to starszy, otyły mężczyzna. Miał na sobie długą, mieniącą się w świetle szatę, a z szyi spływał mu szeroki pas z wyhaftowanymi symbolami obcymi Zetharowi. Głowę miał zupełnie wygoloną, ale brodę długą, siwiejącą i zaplecioną w warkocz spięty złotą obręczą. Towarzyszyło mu kilku młodych chłopców, może czternastoletnich, zapewne uczniów na przyszłych kapłanów. Jeden trzymał nad starcem baldachim, drugi zaś niósł opasłą księgę. Za pochodem wlekł się znacznie skromniej ubrany mężczyzna. On zaś niósł kilkanaście pożółkłych zwojów, związanych razem niczym czosnek. Musiał być to zamkowy kronikarz.

Grubas stanął przed Ahranem. Wojownik zaplótł ramiona na potężnej piersi. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem. Ahran czekał. Zethar przewrócił za to oczami. On nie miał tyle cierpliwości. Podszedł do kapłana i uderzył go w brzuch, zmuszając tym samym do uklęknięcia i ukłonienia się.

– Ty… – jęknął mężczyzna. Zaraz chwycił się za usta, powstrzymując torsje.

– Jak śmiesz, obcy psie! – krzyknął jeden z chłopców, wyrywając się do przodu. – Dosięgną cię ognie piekielne!

Zethar spojrzał na niego spod brwi. Nie musiał już nic więcej robić. Chłopiec cofnął się natychmiast i wbił wzrok w ziemię. Mężczyzna trzymający się z tyłu zdawał się mieć więcej rozumu, bo głowę pochyloną miał nisko, nawet nie próbując patrzeć na Tyrów.

– Tylko żadnego pieprzenia i tych waszych zabobonów. Co to jest? I jak się tego pozbyć? – spytał Zethar, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, lecz patrzył przy tym na kronikarza.

Kapłan klęczący przy jego stopach, wyciągnął spod szaty złoty łańcuch. Zatrząsnął zawieszką w kształcie słońca.

– Spalić! To plugastwo trzeba wyplenić! Pogaństwo zatruło tę ziemię! Jego smród przyciągnął was, psy!

Zethar spojrzał na swojego brata. To on był przywódcą. Ahran westchnął. Ludzie wciąż kulili się, korząc się przed bestią, ale szmer modlitw ucichł. Zerkali ukradkiem w ich stronę. Może oddawali cześć temu, co kapłan nazywał plugastwem, ale wierni byli też oficjalnym bogom. Wierni byli więc również temu grubemu knurowi.

– Myślisz, że nie zetnę ci głowy, bo masz za sobą ludzi? – spytał Ahran. – I masz rację.

Wzrokiem prześlizgnął się po twarzach nastoletnich chłopców. Dwaj wojownicy zdążyli podnieść już kapłana.

– Wybieraj. Ręka, czy fiut?

Zethar zaśmiał się gardłowo, słysząc te słowa. Ostentacyjnie wyciągnął nóż z pochwy i przejechał ostrzem poziomo pod pasem na biodrach. Przerażone, drgające spojrzenie kapłana podążało za ruchem jego dłoni, jakby był zahipnotyzowany.

– Ręka…

– Też bym tak wybrał. – Zaśmiał się Zethar, gdy wojownicy wlekli kapłana do zamku.

– Bzdura – odparł Ahran. – Ty nie padłbyś na kolano po jednym ciosie. I rozszarpałbyś mi gardło, nawet jeśli miałoby kosztować cię to życie.

– Prawda – przyznał mu rację Zethar. Kiwnął na garbiącego się mężczyznę. – Przestań się tak trząść, dziadzie, i podejdź tu. Wiesz, co to jest, prawda?

Kronikarz zaczerpnął głęboko powietrza i zbliżył się pośpieszony szturchnięciem jednego z wojowników.

– Syrel, który opisał pierwsze dekady naszego ludu po osiedleniu się na tych ziemiach, wspominał o bestii, która miała głowę konia i jelenie poroże. – Rozwinął jeden z pożółkłych i popękanych zwojów. – O tu… „Tamci odeszli, wsiedli na swe statki wraz z dobytkiem i wypłynęli w morze, uznając naszą siłę. Mądrzy byli, bo nie chcieli walki. Nie było więc krwi, nie przybyło wdów i sierot. Dobra to była kraina, by osiąść na stałe. Ziemia żyzna, a morze bogate w dobra, i w piasek, i w sól, aż po ryby tłuste i o białym mięsie. Zbudowano domostwa, wpierw z drewna, lecz to gniło i rozpadało się, a niekiedy samo zaczynało płonąć, a ogień panoszył się tak długo, aż nie pożarł wszystkiego, co znów trzeba było budować lub aż nie udało się go ugasić. Jednak on znów przybywał. Zaczęto więc wtedy budować z kamienia łupanego z klifów i piasku z morza. I wtedy przybył on. Wyglądał, jakby baba wzięła i zszyła ze sobą kilka bestii, łeb miał koński, rogi jelenie, ciało zaś jaszczurze, a skrzydła nietoperza. Wielki był tak, że dorosły chłop mógł się ino z jego zębem na długość mierzyć. Spoczął on na łące, lecz ni owiec nie chciał, ni krów. Spał od pełni do pełni, aż w końcu ślepia otworzył i powiedział: „Dajcie mi tu tą, która najpiękniejsza”. Wzięli więc tę pannę, co włosy miała niczym ogień, a skórę niczym to mięso rybie, białą zupełnie, zdarli z niej szaty, wykąpali w morzu i odziali ino w kwiaty. Nie zapierała się i łzy nie uroniła. Piękna więc naprawdę była. Padła przed nim na klęczki, a on otoczył ją dłonią tak wielką, że cała w niej znikła. Skrzydła rozwinął i odfrunął, a tam gdzie leżał lub gdzie jego łapa stanęła, kwiaty już zawsze rosły, jakby zima bała się nawet wspomnienia jego. Ludzie nazwali go Uhana, co znaczyło łaskawy w starym języku i cześć mu oddawali. Jednak on nigdy więcej się im nie objawił, więc ci, którzy go nie widzieli, bo później się urodzili, wątpić zaczęli w jego istnienie. Zakazano imię jego wspominać przy prawdziwych bogach, lecz byli tacy, co cześć mu po kryjomu oddawali i dzieci swe też tej wiary uczyli. Chłopi za deszcz mu dziękowali, za słońce i zimy łagodne. Gdy dzień najdłuższy, wianki w morze puszczali. W skale jego podobiznę wykuli, chociaż batami ich ukarano”.

– Wezwijcie kapłana z powrotem, pewnie wie, która kurwa najładniejsza tutaj – parsknął Zethar. – Chociaż na kurwie pewnie kwiaty więdną.

Ahran zbył jego słowa, jakby w ogóle nie dotarły do jego uszu. Tej części straży, która należała do ludu Krainy Traw nakazał przeszukać miasto. Przy tym odnaleźć również stare kobiety, którym zabobony i pogańskie obrzędy nie były obce. One i kronikarz, wciąż potulnie kulący się w kącie, mieli zadbać o to, by dziewczyna spodobała się bestii. Swoim ludziom nakazał zaś pilnować spokoju w mieście. Wiedział, że wielki pożar mogła rozpalić jedna iskra. Tutaj mieli coś znacznie większego.

– Jak daleko możemy się posunąć w obronie spokoju? – spytał jeden z wojowników, szczerząc się głupio.

– Jak daleko będzie trzeba – odparł Ahran. – Najlepiej wyciągnijcie pierwszego śmielszego na środek rynku i ubrudźcie kamień jego krwią. Niech ludzie zobaczą, co ich czeka, jeśli będą chcieli się buntować.

– Żadnych gwałtów – dodał po chwili. – I każ tym ludziom wrócić do swojej pracy. Dość już dziś sobie poleżeli.

– Tak jest.

Z Zetharem przeszli wzdłuż muru, by wrócić do zamku, gdy wojownicy weszli między tłum, by zmusić ludzi do przestania modłów i rozejścia się. W jadalni Zethar zasiadł przy długim stole, klepnął przy tym krzesło obok, by wskoczył na nie lampart. Oboje nic jeszcze dzisiaj nie jedli.

Ahran nie dosiadł się, tylko oparł się o kolumnę i zasępił. Myślał.

– Żałujesz teraz, że nie zabiłeś go w dżungli – zgadywał Zethar. – Że zamiast potraktować go jak wściekłą małpę, zobaczyłeś w nim syna?

– Jesteś strasznym skurwielem – parsknął Ahran. Jego brat zawsze wiedział, gdzie uderzyć, by ból był największy. Nie tylko nożem. – Musi być cudownie, niczego nie żałować?

Zethar rozłożył ramiona, pokazując się w pełnej krasie.

– Patrz, jaki jestem zakurwiście szczęśliwy.

Jego brat się mylił, może dlatego, że byli sobie niemal zupełnie obcy. Zethar był obcy właściwie każdemu. Teraz żałował czegoś bardzo. Wyciągnął dłoń, by pogłaskać lamparta po głowie. Wciąż nie miał imienia.

2 komentarze:

  1. Hejeczka,
    wspaniale, no i pojawił się coś ala smok... ciekawe jak Zez się czuje teraz...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, no i pojawił się ala smok... ale ciekawe jak Zez się czuje...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń