Stał pod dachem krużganka razem ze swym wujem, Morinem, i lampartem, który powoli przestawał budzić uśmiech na twarzach dzieci i kobiet, a zaczął lęk. Codziennie wydawał się większy, jego mięśnie poruszały się pod skórą, gdy szedł zupełnie bezgłośnie, nieważne, czy stąpał po ziemi czy po bruku. Gdy dyszał zmęczony po gonieniu zamkowego szczura, odsłaniał kły – doskonale białe i ostre. Zawsze wiernie podążał za Zetharem, siedział więc teraz przy jego nogach i patrzył tam, gdzie on, na zamkowy plac.
Mimo licznego zebranego tłumu panowała tu zupełna cisza. Ciżba w napięciu obserwowała pochód. Przewodził mu młodszy kapłan, jeszcze nie tak opasły, jak jego nauczyciel.
– No tak – parsknął Zethar, gdy to zauważył. – Nie da się tak szybko odchorować braku kutasa.
Jego wuj skrzywił się na te słowa.
– Miej dla niej trochę szacunku.
– Mam go więcej niż twoi pobratymcy.
Mówili o dziewczynie, którą wybrano. Miała być najpiękniejsza i najczystsza. Nie wzięto jednak panny z rodzin szlacheckich, a zwykłą wiejską dziewczyną. Strata córki przez chłopską rodzinę okazała się być mniejszą tragedią. Przynajmniej na koniec swego lichego życia dziewka zaznała tego, co jej lepiej urodzone rówieśniczki. Wykąpano ją w gorącej wodzie aromatyzowanej kwiatami, skórę natarto korzennymi olejkami, obrano w białą suknię, włosy wyperfumowano i zaczesano w gruby warkocz sięgający pasa. Matce pozwolono nałożyć jej na głowę wianek ze świeżych kwiatów i bluszczu. Szła teraz ze spuszczoną głową, chroniona przed deszczem pod baldachimem, który niosło czterech uczniów kapłana.
Na placu zebrali się możni oraz wojownicy z Tyru. Miała za nich wszystkich oddać życie, za ponoć lepszych za siebie, powinna więc kroczyć dumnie, ale tak nie było. Jej mocne ramiona, wyrzeźbione ciężką pracą drżały, choć poranek był ciepły, a wiatr od morza zadziwiająco słaby. Lampart zamiauczał, brzmiało to niemal jak płacz, a Zethar pomyślał, że podobnie musi brzmieć głos tej chłopki teraz. Nie rozpaczał jednak nad nią, nie żałował jej. Jej los był mu obojętne. Miał nadzieję, że dzięki tym pogańskim obrzędom odzyska to, co należało do niego.
– Jak to jest – zaczął, gdy pochód doszedł pod wieżę, kapłan uderzył pałką w gong, by ucieszyć tłum i przemówić – że wczoraj jeszcze wyznawców tego diabelskiego stwora chcieli palić na stosach, a dziś prowadzą modły?
– To proste – odparł jego wuj. – Kapłan wierzy tylko jednemu, wypełnionej złotem sakwie.
– Nie oczekiwałem odpowiedzi. Znam ją. To było pytanie filozoficzne.
Zdążyło się już całkiem rozjaśnić, a poranna mgła opadła, gdy kapłan wreszcie skończył swoje modły. Zethar, który dotąd ostrzył noże oparty plecami o kolumnę, uniósł wzrok, gdy ubrana w biel dziewczyna zaczęła wspinać się po specjalnie przygotowanej drabinie. W końcu znalazła się na dach wieży. Uklękła, chwytając się dachówek, by nie runąć w dół.
Stwór, który wydawał się zszyty z kilku leśnych bestii, nie poruszył się od chwili przybycia i owinięcia swoim cielskiem wieży zamku na klifie. Jego koński łeb spoczywał na dachu obok dłoni, która przypominała ludzką. Na jego jelenich porożach rozsiadły się liczne ptaki. Od kilku dni mieszkańców zamków budził ich poranny, radosny trel. Zethar nie mógł go znieść. Stwór trzymał ślepia zamknięte. Wyglądał, jakby spał i nie miał zamiaru się obudzić. Człowiek patrzącego na niego ogarniało wrażenie, jakby stapiał się z potężną bryłą zamku i po stu latach snu miał stworzyć z nią zupełną jedność.
Teraz jednak jedno z oczu Uhany poruszyło się pod powieką. Zamiast źrenicy było kilka okręgów o wspólnym środku. Stwór rozejrzał się w około, jego przenikające wszystko spojrzenie na dłużej skupiło się na tłumi, który przerażony padł na kolana, znów bijąc głowami w ziemię. Na demonie nie wydawało się to jednak zrobić wrażenia. Jego oko znów poruszyło się i ponownie znieruchomiało. Wzrok bestii skupił się na Zetharze. Ten czuł, że patrzy właśnie na niego. Nawet jego ogarnęła trwogą, ale był ponoć szalony, na pewno zaś waleczny, więc nie opuścił wzroku, tylko zimny pot zrosił całe jego ciało. Czuł, jakby to stworzenie wzrokiem przebiło twardą, grubą skórę, którą chronił swoje prawdziwe ja przed innymi. Tylko Zez przedarł się tak głęboko, za pychę i arogancję.
Bestia straciła jednak zainteresowanie wojownikiem i jego wypukłe oko skupiło się na trzęsącej się z rozpaczy dziewczynie. Chociaż panowała cisza, słów kobiety i tak nie dało się z dołu usłyszeć, a pysk bestii się nie poruszał, to na pewno rozmawiali. W końcu przestała się garbić, stanęła na równe nogi i wspięła się po dachu ku bestii. Ta otworzyła swą ludzką dłoń, objęła dziewczynę i owinęła wokół jej ciała palce, tak że zupełnie zniknęła. Krew nie spłynęła z dachu i nie zaczęła skapywać na stojącego pod wieżą kapłana i jego sługi. Demon nie zgniótł drobnego, ludzkiego ciała, nie pożywił się nim. Nie stało się nic. Po dziewce została zaś jedynie suknia i wianek, które niesione wiatrem spadły na plac u stóp kapłana.
Nie stało się nic.
***
Świat stanął w miejscu. Ludzie porzucili swoje obowiązki, przestali się kłócić, pić alkohol, przestali robić wszystko co doczesne. Modlili się, z jakiegoś powodu wróciła w nich wiara w samych siebie. Znów poczuli jedność. Dlaczego? Tego Zethar nie umiał pojąć. W zamku i mieście czuć było rosnące napięcie, jakby wszyscy na coś czekali. Na pierwsze pęknięcie, zerwanie się z łańcucha. Ahran wysłał więc wojowników, by tłumili wszelkie przejawy buntu jeszcze w zarodku.
– Ludzie, gdy zbiorą się w kupę, zaczynają mieć jeden umysł – stwierdził Zethar. – I teraz skupił się on tylko na jednym. Chce ci wyrwać flaki – zwrócił się do swojego brata siedzącego po drugiej stronie stołu. – I mnie też. Nam wszystkim.
W tym samym momencie pantera wskoczyła na stół. Zrzucił na podłogę metalową misę z kaszą oraz marchewkami, i przewróciła kielich z rozrzedzonym winem. Chwyciła nadziewaną kiszkę w pysk i czmychnęła.
– Właśnie tak – dodał Zethar, unosząc brew w rozbawieniu. – I co z tym zrobisz, wodzu?
– Nie jestem wodzem. Nie jestem też zarządcą tych ziem wybranym przez „wodza”. Przez naszego ojca. Jesteśmy już gotowi do drogi. Wyruszamy o świcie.
Zethar uśmiechnął się półgębkiem. Om wydawał mu rozkaz.
– Boisz się? – spytał wojownika. To tak, jakby uderzył go w twarz.
Mina jego brata pozostała jednak ta sama. Zawsze patrzył na niego z jakąś dozą wyrozumiałości, jakby patrzył na kulejącego psa albo niegrzeczne dziecko.
– Każdy lęka się w jakiś sposób tego, czego nie potrafi objąć umysłem – odparł.
– Dlaczego z tobą się tak ciężko gada? – jęknął Zethar. – Pieprzysz te farmazony, a jesteś takim samym bydlakiem jak ja. Uwielbiasz walczyć i uwielbiasz mordować… Jeśli wrócimy do Tyr z wojownikami, z którymi tu przybyliśmy, to te rudowłose cioty odbiją miasto.
Ahran syknął, gdy lampart znów wskoczył na stół. To kocisko było takie samo jak jego pana. Nie szanowało żadnych reguł. Nie próbował go płoszyć, czy zrucić, bo nic by to nie dało, poza kłami wbitymi w jego dłoń. Musiałby mu ukręcić wtedy głowę. Jeszcze tego nie chciał aż tak bardzo.
Wstał do stołu. Nigdy nie mógł zrozumieć tego człowieka. Jego brat był jak wąż, obślizgły i nieobliczalny. Raz umykał do swojej ciemnej jamy, a za drugim razem atakował szybciej niż ktokolwiek inny. Nie pożądał kobiet, władzy, ani pieniędzy. Na niczym mu nie zależało. Teraz zaś go kusił jak wąż. Ahran nie mógł pojąć dlaczego.
– Porażoną chorobą kończynę trzeba odciąć, nim choroba obejmie resztę ciała – powiedział. – To raz. Druidzi wrócili do Tyr. Starszyzna zadecyduje, co z tym zrobić. Opuścić, spalić… To, co się dzieje tutaj, w dżungli… To rzeczy, których ani ja, ani ty nie obejmiemy umysłem.
– Umysłem? – powtórzył Zethar. Kocię wskoczyło na jego kolana. Pyskiem otarło się o jego podbródek, mrucząc. Wojownik przejechał powoli dłoń po jego gładkim, błyszczącym futrze. Nagle uśmiechnął się szeroko do brata, ukazując srebrne kły. Zaśmiał się. – Na szczęście nigdy nie kierowałem się czymś tak bezużytecznym. A czegoś takiego jak rozsądek to nie przypominam sobie nawet, żebym kiedykolwiek miał coś takiego.
Wrócił do swojej komnaty. Wypił haustem to, co pozostało w dzbanie. Wino spływało mu po szyi. Ubrał się w pełni, zapiął pas. Chwycił między palce swoje noże. To za mało, pomyślał. Wyszedł z zamku i dopadł do pierwszego ze strażników, który nie pochodził z jego ludu.
– Gdzie jest Morin?! – spytał, trzymając młodzieńca za fraki w stalowym uścisku.
Ten, odważniejszy niż jeszcze parę dni temu, rzucił mu w twarz kilka obelg, wyzywając przy tym tę, z której łona wyszedł. Krew już wcześniej wrzała w żyłach Zethara, teraz nabiegła także do białek jego rozszerzonych oczu.
– Tutaj jestem. – Usłyszał za sobą. – Puść go, bo on zaraz popuści w gacie.
Zethar spojrzał na szczeniaka, któremu jeszcze nie rósł wąs. Puścił go, odpychając przy tym. Strażnik upadł w błoto, podniósł szybko. Nim odszedł, kiwnął jeszcze w podziękowaniu swojemu przełożonemu.
– Chciałeś czegoś? – spytał Morin. Gdy mówił, poparzona część jego twarzy nie poruszała się. – Może tego?
Odpiął pas, do którego miał przytroczoną pochwę z mieczem. Matka Zethara pozostawiła mu po sobie bardzo podobny. Musiał go robić ten sam mistrz, dla dwójki królewskich dzieci. Symbol ich przyszłej siły.
Bzdura.
Zethar nie przyjął pasa. Wyciągnął jedynie miecz. Obejrzał ostrze i swoje odbicie w metalu. Chyba naprawdę był szalony, bo już się nie lękał. Jego wzrok powędrował w górę, ku szczytowi wieży. Chciał tego, co było pod nią. Wrócił do głównej bryły zamku. Wspiął się po kamiennych schodach na najwyższe piętro, a potem wyszedł na dach. Jego śladami podążał wiernie lampart. Ludzie wciąż kupujący plac dojrzeli go i teraz śledzili w ciszy jego poczynania. Robił to także Ahran, oraz reszta wojowników, w tym Aon i Hara.
– Pojebało go już tak do końca?
– I co zrobi? Przecież między dachem zamku, a wieżą jest z pięć metrów. Wiedziałem, że zdechnie w jakiś dziwny sposób, ale nie tak.
– A jak? – zainteresował się Aon. Sam darzył Zethara czymś podobnym do jednostronnej przyjaźni. Znali się dobrze, zawsze razem w pierwszej linii na wojennych wyprawach. – Bo ja myślałem, że poderżnie gardło staremu Saharinowi, a potem rzuci wszystko w chuj, zamieszka w jakiejś norze w lesie razem z borsukami.
– I one go zjedzą? – parsknął drugi wojownik.
– No co ty. W końcu przyszedłby po niego sam szatan i pewnie odszedłby zhańbiony. Tylko z borsukiem.
Spojrzał kątem oka na Ahrana, który stał kilkanaście metrów od nich. To on miał objąć przywództwo po śmierci starego Saharina. Był silnym wojownikiem, doświadczonym i mądrym. To dobrze. To dobrze wróżyło ich ludowi. Miały nadejść spokojne, dostanie czasy. Tylko było takie strasznie nudne. Aon wyciągnął jeden ze swoich noży i przejechał po ostrzu językiem, patrząc w górę.
– Nie zdychaj – szepnął – bracie.
Zethar rozprostował ramiona, pozwalając mięśniom się rozluźnić. Może część motłochu przyglądająca mu się z dołu oprócz pytania, co on wyprawia, zdawała sobie też drugie – dlaczego nie użyje przygotowanej przez kapłana drabiny. Odpowiedź była prosta, bo nie chciał niczego od nikogo. I buzowała w nim gorąca krew.
– Dobra – mruknął. – W tę albo w tamtą.
Uniósł miecz, który miał w ręce, a potem na bestię, której łeb spoczywał na szczycie, a ciało pokryte łuskami niczym wąż oplatało jej mury. Dopiero teraz w pełni dotarło do niego, jak wielkie było to stworzenie.
– Jebać to – rzucił sobie jeszcze na otuchę.
Wziął rozbieg, przebiegając całą długość dachu. Przeklnął, gdy stopa ześlizgnęła mu się w pewnym momencie z glinianej dachówki. Zatrzymał się przy samym brzegu i rzucił mieczem. Ten z donośnym brzękiem uderzył o skośny dach wieży, zsunął się po nim i zatrzymał w zagłębieniu odprowadzającego deszczówkę kanału. Wrócił swoim śladem.
– Zostań – rzucił do lamparta.
Dziwne, ale wydawało mu się, że słyszy jak ludzie zebrani pod zamkiem, naraz nabierają powietrza do płuc i wstrzymują oddech. Wziął rozbieg i skoczył i poleciał, nie jak ptak, nie jak nietoperz, nawet nie jak wiewiórka. Jak rzucony od niechcenia kamień. Zaczął spadać w dół, a serce biło mu tak mocno w klatce piersiowej, jakby chciał się z niej wyrwać. Poczuł, jak kruszą się jego paznokcie, gdy starł je o kamienną ścianę wieży, chwytając jedną dłonią oplatający ją bluszcz. Ten zerwał się, lecz Zethar zdążył zaprzeć się nogami, wsadzając stopy między skruszałe cegły i drugą ręką chwytając się krawędzi dachu.
Ludzie zaczęli klaskać. Dlaczego? Nie woleliby, żeby rozbił sobie czaszkę o bruk? Przecież był jednym z ich ciemiężycieli? Dziwnymi ścieżkami wędrują ludzkie umysły. Zethar może i zastanawiałby się nad tym, gdyby nie to, że jedna stopa wyślizgnęła mu się z wgłębienia między cegłami, a mięśnie w ręce, na której się podciągał, rwały niemiłosiernie. Wziął głęboki oddech, odepchnął się od ściany i wskoczył na dach. Podniósł miecz i spojrzał przed siebie. Dopiero teraz dotarło do niego, jakie to coś było wielkie. Między szarym futrem mieniły się łuski. Na pysku nie było ich wcale, pierwsze dojrzał na szyi, między kępkami włosów, dalej było coraz więcej. Ogon oplatający dół wieży był już cały nimi pokryty. Jedna była wielkości dłoni Zethara. Ptaki, które uciekły, gdy miecz z trzaskiem uderzył o dach, uciekły w popłochu, lecz teraz siedziały już wygodnie z powrotem na jelenich rogach bestii, niczym na żerdziach karmnika.
– I co teraz? – spytał sam siebie.
Spojrzał na swoje przedramię. Z rozciętej skóry sączyła się krew.
***
Krew. Czuł ją. To była krew Zethara. Nie pomyliłby ją z żadną inną.
Od kilku dni byli tu tylko we trójkę, otoczeni jakąś niesamowitą siłą. Zamknięcie w podziemiach – on, dwóch strażników i trzy beczki wina, które ktoś musiał skraść z zamkowej spiżarni i ukryć w podziemiach wieży. Na szczęście odnalazł je drugi z wojowników. Spał teraz w kącie zapity w trupa. Zając znacznie trzeźwiejszy siedział w kącie i błądził wzrokiem za szczurami. Było wino, była woda, nie było jedzenia. Wieża od dawna nie służyła do niczego innego poza obserwowaniem horyzontu, gdzie urywało się morze oraz schadzek wojowników z dziewkami. Minął czas na szok i niedowierzanie, przyszedł na rezygnację. Nie modlił się do swoich bogów, bo nie wierzył, by ci byli mu przychylni.
Zając patrzył na szczura, który przeszedł po nogach śpiącego na podłodze wojownika, Bura, i czmychnął do dziury w ścianie.
– Jesteś głodny? – spytał, uśmiechając się jedną stroną ust.
Zez wciąż siedział zamknięty w celi. Jedna jego ręka była skuta, a łańcuch mocno trzymał się ściany. Gdyby był w dżungli, nadal w szale, nasycony, mógłby sobie odjąć dłoń, bo by odrosła. Już raz to się stało. Teraz by to nie zadziałało. Ściągnął za to maskę z krzywym uśmiechem, więc patrzył na Zająca żarzącymi się w mroku na czerwono oczami, a minę miał podobną do tej, jaką namalował mu Zethar. Zamiast odpowiedzieć kiwnął głową w stronę kolejnego szczura. Te nic nie robiły sobie z wojownika śpiącego w kącie, dziarsko po nim przechodząc, nie zbliżały się jednak do celi. Nadkładały drogi, by tylko jak najbardziej oddalić się od Zeza.
– Szczury to bardzo mądre stworzenia – powiedział. – I całkiem dobrze smakują wędzone nad ogniskiem na kiju.
Zając przewrócił oczami. Zjadłyby nawet tego ohydnego szczura, gdyby tylko mógł na czymś usmażyć.
– Co się tak szczerzysz? – spytał, bo Zez co chwilę zerkał w górę i się uśmiechał. – Wszyscy tu zdechniemy, nawet ty.
– Bzdura – parsknął chłopak. Gdy się tak szczerzył, w policzkach robiły mu się dołeczki. Zając przyprawiało to o ciarki. Ten niewinny uśmiech w połączeniu z tymi ślepiami. – Przyszedł. Zethar przyszedł.
– Co?
Wojownik miałby ryzykować życie, właściwie się go pozbyć, stając w szranki z czymś, czego natury nawet nie mógł pojąc? Tylko po to, żeby znów mieć to przy swoim boku? Zając zacisnął powieki. Nawet nie chciał na niego więcej patrzeć.
– On umrze – rzucił jedynie mściwie. – Wiesz, że nie jest wszechmocny?
– Bzdura! – odparł Zez zupełnie pewny. – Nigdy. A nawet jeśli, to spotkamy się znów w zaświatach.
Zając nie mógł powstrzymać śmiechu. Spojrzał w głąb korytarz, by upewnić się, że Bur wciąż śpi.
– Co ty sobie wyobrażasz? Może obaj traficie do piekła, ale to tyle.
– Bzdura – powtórzył Zez. – Połączyło nas przeznaczenie, a tej nici nie da się przeciąć.
Przeznaczenie, powtórzył w myślach Zając. Chyba też w nie wierzył. Jemu po prostu przeznaczona była największa chujowizna świata. Stworzył go krzywy, zawszony chuj jego ojca nędzarza, pieprzył krzywy, żylasty chuj szalonego syna Saharina i jeszcze zdechnie tu przez tego chuja.
Szczury rozbiegły się na wszystkie strony, gdy z głośnym chrapnięciem obudził się drugi z wojowników. Rozejrzał się zamglonym wzrokiem po lochach, podrapał po jajach, a potem wstał. Spojrzał na tę szkaradę w celi, która w dżungli rozszarpała dwóch jego braci wojowników.
– To chyba czas cię ukatrupić?
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, zastanawiam się czy Zethar dostanie się do środka no i czy bedzie próbował walczyć czy bestia go przepuści...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, zastanawiam się czy Zethar dostanie się do środka no i czy bedzie probowal walczyć czy bestia go przepuści...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka