niedziela, 7 lutego 2021

Klątwa krwi - ROZDZIAŁ 14 - Ten, który pamiętał twoje imię

 Pisząc ten rozdział, słuchałam głównie Jelonka. Może dlatego wyszedł mi taki filozoficzny i nawet się nie mordowali :) "Akka"

Aon różnił się od większości wojowników z głównej twierdzy Tyrów. Może dała o sobie znać jakaś stara krew z innych stron, która niegdyś zmieszała się z czystą purpurą jego rodu. Jego cera była ciemniejsza, twarz węższa, w tym nos i oczy, a czarne jak węgiel włosy zupełnie matowe, sztywne i proste. Zaplatał je w warkocz, którzy sięgał mu za łopatki. Nie szpecił swojego silnego ciała kolczykami ani tatuażami. Traktował je zupełnie inaczej niż Zethar. Jedna rzecz jednak ich łączyła. Obaj mieli srebrne implanty w miejscu kłów. Trudno było je dojrzeć, jeśli posiadacz się nie uśmiechał. Zethar robił to zaskakująco często, ale zwykle tylko jemu było wtedy do śmiechu. To był szyderczy śmiech. Mimika Aona była bardziej powściągliwa, mimo znacznie przyjemniejszego usposobienia. Wciąż jednak należał do tych bardziej tajemniczych typów, którzy zawsze piją najmniej od kamratów, by nie stracić trzeźwości umysłu.

Teraz jego myśli również były bardzo klarowne, choć zapewne byli tacy, którzy uznali, że zwariował. Do stodoły wszedł Morin, wuj Zethara. Był zziajany, pokryty miejskim pyłem, oblepiony krwią. Mieszkańcy miasta podnieśli bunt, który pacyfikowali od trzech dni Tyrowie i część lokalnych magnatów, którzy pozostali wierni oprawcy, a raczej korzyściom, jakie im to dawało. Wysłali więc na ulice swoich ludzi. Jeden wielki chaos. Rodacy przeciwko sobie wyciągali miecze. Buntownicy mieli przewagę liczebną, ale brakowało im wojskowej karności. Planu, broni zapasów i przywódcy również. Morinowi brakowało charyzmy i on o tym bardzo dobrze wiedział. Wkrótce będzie po wszystkim, jeśli dalej tak to będzie wyglądało. A potem będzie jeszcze gorzej. Pokuta i przestroga. Biczowanie, przypalanie, przybijanie i ścinanie głów. Głód.

Aon nie zamierzał odezwać się jako pierwszy. Nadal byli wrogami, obcymi, których tymczasowo połączył wspólny cel, ale obrali go z zupełnie innych pobudek. Nie ufali sobie. I obaj mieli rację.

Budził się? – spytał Morin, upuszczając na siano wypełniony zapasami worek.

Pił, potem rzygał.

Ma wstrząśnienie mózgu. Mówił coś?

Nie do mnie. I nie do ciebie.

Morin wzrokiem powędrował do kąta stodoły. Przy Zetharze śpiącym na posłaniu z siana siedziała wiernie i niemal nieruchomo ta czarna dwójka. Kot, który mimo młodego wieku, przewyższał sylwetką psa łowczego, i Zez. Nie wiedział, jakimi słowami określić to stworzenie, więc nazywał go w głowie „Zez”, jakby była to nazwa całego gatunku.

Czy wszystkim ludziom z dżungli bliżej było do zwierzęcia? Czy wszyscy mieli takie samo spojrzenie, dzikie i krwistoczerwone? Czy wszyscy mieli ciemną skórę i włosy kręcące się jak u baranka? Nie miał pojęcia. Dotąd nie wierzył nawet bajaniom o tym, że naprawdę istnieją.

To stworzenie było jedną, wielką zagadką. Tyrowie przywlekli to ze sobą z dżungli. Mało było opowieści o ludziach tam żyjących, bo mało ze śmiałków, którzy zdecydowali się pokonać morze, a potem wejść w cień wiecznie zielonego lasu, wracało. Dżungla ich nie wypuściła. Morin więc najbardziej nie mógł pojąć, jakim prawem Zez znał język Tyrów.

Trzy dni temu, gdy szalony Zethar wbił ostrze miecza w oko bestii, a ona rozplotła swoje cielsko zaciśnięte na murach zamkowej wieży i uciekła, zaczęło się szaleństwo. Ludzie przestali gwizdać na słowa Morina, a zaczęli skandować imię jego bratanka. Przywódca Tyrów rozkazał pojmać Zethara, który po upadku z wieży stracił przytomność. Miał swoich obrońców, Zeza i panterę, ale to było za mało na wojowników z Tyru. Na szczęścia przez tłum pierwsi przedarli się ci wierni starszemu z synów przywódcy Tyrów.

Masz. – Morin podał Aonowi wyciągniętą z torby butelkę z winem i zawiniętą w kawałek materiału strawę, pieczone mięso nadziewane kaszą. Ten przyjął je bez słowa.

Morin podszedł do stojącego w drugim koncie wiadra i obmył twarz. Czuł na sobie wzrok Zeza. Aon tolerował jego obecność, szaleńca, który w dżungli zabił kilku jego braci. Nie interesował go, nie dbał o niego, ale pozwalał mu tu być. Dlatego że taka była wola Zethara. Sam był tu także dla niego. Dlaczego? Morin nie miał pojęcia. Jednak zdradził dla niego. Poświęcił swoje dotychczasowe życie.

 

Który z nich? Który z nich był Zetharowi mniej potrzebny? Wzrok Zeza, już zamglony przez rządzę, prześlizgiwał się z jednego mężczyzny na drugiego. Wojownik. Zethar chyba mu ufał. W dżungli rozkazał mężczyźnie go strzec. Miał chronić go przed zemstą wojowników i to zrobił... Starzec ze spaloną twarzą. Czegoś chciał od Zethara. Chciał go zatrzymać.

Starzec przykucnął na sianie, by sprawdzić opatrunek na głowie Zethara. Pachniał krwią i potem, walką. Jego grdyka poruszała się, gdy przełykał ślinę. On, zdecydował Zez. Miał nadzieję, że Zethar nie będzie zły.

Dopadł do niego. Szybko i cicho, jakby był na polowaniu w dżungli. Wbił szpony w jego ramiona, a zęby w szyję. W ustach wybuchł mu gorąc. Słyszał bicie serca, nie wiedział czyjego. Jego palce wreszcie przestały drętwieć, ciało się rozgrzało. Nie zapomniał jednak o drugim mężczyźnie. Spojrzał na niego, mrużąc oczy. Wojownik stał, ściskając w dłoni nóż. Był gotowy go zabić, by się bronić, ale nie zamierzał robić nic więcej. Teraz po porostu patrzył. W jego wzroku było tylko trochę przerażenia.

 

To już chyba trzeci raz. Trzeci raz, odkąd ta mała szkarada rzuciła się na niego w dżungli i zmieniła spojrzenie na świat, życie, na sens. Trzeci raz budził się obolały, poraniony i śmierdzący. Pod plecami nie czuł posłania z liści dżungli, zamkowego łoża, tylko coś, co niezwykle go irytowało. Kuło, swędziało i nawet się poruszało. Leżał na sianie pełnym jakiś robali. Kleszczy? Nienawidził tych paskudnych, sinych krwiopijców.

Krwiopijca. Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Gdy usiadł, bandaż wokół głowy rozplątał się i zsunął na siano. Zethar sięgnął po leżący obok niego cep i kijkiem walnął Zeza w głowę, jak robił to w dżungli, gdy starał się go trochę okiełznać.

Hej, krwiopijco.

Zez jak oparzony odskoczył od Morina. Szybko obtarł usta. Przestraszony spojrzał na Zethara. Jego oczy były czarne.

Ja… – jęknął.

Zethar spojrzał na kulącego się w sianie wuja. Leżał bezruchu z przerażenia i osłabienia, ale żył. Gestem dłoni przywołał do siebie Zeza. Ten przykucnął przy nim jeszcze niepewny, ale szczęśliwy. Zethar uderzył go w twarz otwartą dłonią, ale na tyle mocno, że twarz chłopaka poleciała w bok.

Głupcze! – syknął.

On jest taki ważny? – spytał Zez.

Ważne jest to, że będzie chciał cię zamordować. Że każdy, kto się dowie, jaki jesteś, będzie chciał to zrobić. Już nie jesteś w dżungli. Myśl, mały idioto. Mogę za ciebie zabijać, ale nie mogę za ciebie myśleć.

Musiałem…

Nie byli za miastem. To pewnie zamkowe stajnie, uznał Zethar, rozglądając się. Docierały do nich odgłosy miasta. Krzyki ludzi, chaos. Płacz kobiet, szczęk broni. Nikt nie zwróciłby uwagi na jednego chowające się w cieniu chłopaka, pomyślał. Na jednego rannego więcej leżącego na ulicy.

Musiałeś, ale niekoniecznie tutaj.

Nie chciałem cię zostawiać. Oni… nie wiem, co chcą.

Zethar spojrzał na wciąż milczącego Aona.

Ja też nie – odparł.

Zez siedział już w pewnej odległości od niego. Dzielił ich bezpieczny dystans, który nie pozwalał stwierdzić, jak bliska jest ich relacja. Obaj chcieli się dotknąć. Nie mogli. Nie mogli zdradzić się przed wrogiem, a każdy z dwóch mężczyzn mógł nim być. Każdy potencjalnie może stać się twoim wrogiem. Zez też doskonale o tym wiedział. Doświadczył przecież zdrady.

Morin wreszcie zebrał się z ziemi. Przerażony uciskał swoją ranę. Patrzył chwilę na Zethara, ale nie doszukał się w jego minie ani strachu, ani zdziwienia. Drugi z Tyrów milczał, jak miał to w zwyczaju.

Każdy miał swoje dziwactwa. Nie było na tym świecie nikogo, kogo można było nazwać doskonałym, dlatego ludzie udawali. Królowie byli w tym najlepsi. Pokazywali się ludziom jako potężni wojownicy, wielce myśliciele, empatyczni ojcowie całego narodu. Nazywano ich walecznymi, wielkimi, szczodrymi, chrobrymi. Ale oni też byli tylko ludźmi. W czterech ścianach pałacu oddawali się swoim dziwactwom – orgiom, obżarstwu, innym pospolitym grzeszkom. Historia znała też bardziej mroczne historie. Kazirodztwo, sadyzm, wypychanie ludzi niczym zwierzęta, samookaleczanie i wiele, wiele innych. Ale to nie miało znaczenia, o ile tylko nie opuściło kamiennych murów pałacu. Jednak historia znała królów wielkich, walecznych, szczodrych, chrobrych, mądrych, ale w kronikach można też było znaleźć inne przydomki – szalony, krwawy, bezbożny. Czasami kamienne ściany pałaców okazywały się zbyt cienkie.

Oni potrzebowali teraz kogoś, kto może być trochę szalony, o ile będzie jeszcze bardziej waleczny i śmiały. Kogoś, kto poprowadzi ich do walki.

Trochę szalony.

Nie wyciągnął noża. Nie zrobił nic poza przyciśnięciem materiału od rany. Będzie się musiał tego pozbyć, ale jeszcze nie teraz. Na razie potrzebował Zethara sprzed tych trzech dni. Złego, nieustraszonego, walczącego o to, co uznaje za swoje. Ten potworek był jedną z tych rzeczy. Drugą zaś władza, scheda i szacunek.

Zethar Wyzwoliciel brzmiało całkiem dobrze. Później może zostać Zetharem Zdobywcą.

Też zdycham z głodu.

Aon wstał i wyciągnął z worka, który przyniósł ze sobą Morin, resztę zapasów. Mięso z kaszą. Wino. Podał je Zetharowi.

Jak się czujesz? – spytał.

Ile minęło? Dwa dni? Trzy? Ahran uznał mnie za uciekiniera. Myśli, że chowam się gdzieś po lasach. Oczywiście, że czuję się źle. Czuję pierdoloną frustrację. Tak to poetycko ujmę.

Zez nadstawił uszu. „Chować po lasach”. Coś takiego mieli zrobić. Odejść razem, przemierzać świat tylko we dwoje. Razem, na własnych zasadach. Przecież Zethar miał nawet taki sen. Powiedział mu. Spojrzał na niego prosząco, chciał go dotknąć, szarpnąć za ramię, ale nie mógł. Otaczali ich wrogowie.

Pacyfikują miasto? – spytał Zethar. Brakowało tym w pytaniu jednak empatii. Miało inny cel.

Tak – odparł Aon. Spojrzał na mężczyznę, który podjudził do tego lud. – Ten dziad jest sprytniejszy niż myślisz. Ma całą sieć. Żebracy, kurwy. Pewnie wcześniej jego szpiedzy. Teraz stoją na każdym rynku i krzyczą to samo, co ten starzec wcześniej. Że ich wyzwolisz. A ludzie im wierzą, choć większość nie była wtedy nawet na placu. Ten dziad jest całkiem sprytny. Wykorzystuje cię. Odpowiada ci to?

Mam to w dupie – odparł Zethar, co zdziwiło nie tylko Morina, ale także Aona. Zethar miał przecież tą swoją chorą wręcz dumę. – Ale…

Odrzucił pustą miskę na bok i opróżnił do końca bukłak. Odruchowo wyciągnął dłoń, aby przeczesać włosy, ale te były zlepione krwią z jego głowy. Chwilę myślał. Cała trójka czekała na to, co powie, w napięciu. Zez wgapiał się w niego prosząco. Chciał odejść. Odejść jak najdalej od ludzi. Bo nieważne, czy tu, czy w dżungli, wszyscy byli tacy sami. Kłamliwi, udający miłość i przyjaźń, a zarazem bez mrugnięcia okiem gotowi cię zdradzić dla własnej korzyści. A do tego, gdy siedział przy Zetharze, całe dnie bez ruchu, gdy słyszał odgłosy walki, gdy czuł śmierć, to w nim stawało się jeszcze silniejsze. Głośniej wołało, by oddał się ciemności. Zew był coraz silniejszy, coraz trudniejszy do stłamszenia. Bał się, że straci rozum. Znów będzie bestią z dżungli.

Zethar spojrzał na Zeza. Te jego wielkie ślepia, wiercące w nim dziurę były nie do zniesienia. Pamiętał, co mu obiecał. Może nawet sam też tego chciał, ale coś ich różniło. Zez nie miał już niczego i nikogo. Był w innym świecie, sam był już kimś innym. Nie było dżungli, nie było szamanów, którzy z chłopca zrobili potwora. Zez był jak pies spuszczony z łańcucha, mógł pobiec w każdą stronę. Zethar zaś musiał się jeszcze uwolnić, a potem wgryźć się w gardło tego, kto go tak upodlił, kto śmiał opleść jego szyję łańcuchem wrzynającym się w skórę. Dopiero wtedy będzie naprawdę wolny. Nie był kimś, kto uciekał. Miał tą swoją pieprzoną dumę. Chyba razem z mieczem odziedziczoną po matce.

Tak naprawdę od przejęcia miasta dzielą cię dwie osoby – zwrócił się do Morina. – Pierwszym z nich jest ten gruby cap wyznaczony przez mojego ojca na zarządcę. Pokaż mi swoją determinację. Wedrzyj się do zamku i go zabij. Wbij jego łeb na pal i pokaż ludziom. Będą walczyć jeszcze zacieklej. Zrób to, a dam ci wtedy drugi łeb.

Aon uśmiechnął się na te słowa. Zethar był idiotą. Parł do przodu niepomny strachu, pewny swojej siły. Przy nim człowiek czuł wolny. Aon pamiętał to jak dziś, miał siedemnaście lat. Był przerażony, gdy podczas wyprawy zdobywczej trafił do służby bezpośrednio pod Zetharem. Wtedy szli właśnie tutaj, do Kraju Traw. Byli grupą zwiadowczą, właściwie wysłano ich na pewną śmierć. Kilkunastu ludzi, setki mil do przebycia. Cała armia przeciwko nim.

Wrócił żywy, silniejszy i z kilkoma bliznami, z których był dumny. Walczyli, cały czas walczyli. Zethar nie wydawał rozkazów, nie kazał iść jednym tempem. Pamiętał twoje imię w przeciwieństwie do innych przywódców, chociażby do swojego ojca. I kochał walkę. Prawdziwą walkę, gdy dwóch mężczyzn staje naprzeciwko siebie. Kochał szczęk miecza, uczucie zaciskanych do krwi pięści. Szanował siłę, nieważne od kogo pochodziła. Mogłeś być psem zza muru, dzieckiem kurwy, ale jeśli byłeś silny, on pamiętał twoje imię.

Aon też kochał walkę. Nie miał o tym pojęcia aż do tamtej wprawy. Uwierzył we własną siłę, bo Zethar to zrobił. Przy nim był wojownikiem, Aonem, a nie bezimiennym mięsem armatnim.

Kochał go, ale była to zupełna inna miłość niż ta, którą Zethara obdarzył ten śmieszny dzieciak, Zając i inna niż ta, którą najwyraźniej obdarzyło go to śmieszne stworzenie z dżungli.

Przyślę tu kogoś – odpowiedział Morin. Stał już na nogach, lecz niepewnie. Wciąż był blady, w jego oczach kryło się przerażenie. – Mam nadzieję, że w twoich żyłach będzie jeszcze krew.

Wyszedł. Zez odprowadził go wzrokiem. Popatrzył na leżącą obok maskę. Miała namalowany uśmiech krwią Zethara i oczy krwią Ahrana. Prawie o tym zapomniał. To on nadał mu imię, to on go oszczędził, okazał mu litość, może nawet współczucie.

Ta stajnia… – Zethar zwrócił się do Aona. – Nadal jesteśmy niedaleko zamku. Najciemniej przecież pod latarnią. Wiedzą, że zdradziłeś?

Nie. Panuje wielki chaos. Nikt mnie pewnie nie szuka. Uznają, że biorę udział w walkach.

Dobrze. Przydałoby się wiedzieć, czy Ahran sądzi, że sam zdusi rebelię. Czy może się upodlił, wystawił na szyderstwo ojca i posłał gońców po posiłki.

Oczywiście. – Aon kiwnął głową, przyjmując rozkaz. – Ubrania i broń ukryłem pod sianem. Na zewnątrz, z tyłu, jest studnia. Jesteśmy w mniejszym, opuszczonym budynku stajni. Łatwo w nocy się stąd wymknąć niepostrzeżonym ciasnym przejściem między budynkami. Od strony ulicy właściwie go nie widać.

***

Naprawdę to zrobisz? – spytał Zez, gdy zostali już sami. – To twój brat. On… nie jest zły.

Przed chwilą przyniósł Zetharowi wodę ze studni. Wojownik obmył się, wypłukał także włosy, a potem przebrał w miarę świeże, zostawione przez Aona ubrania. Metodycznie do paska przypinał pochwy ze swoimi nożami. Morin zostawił mu swój miecz. Ten, którym ugodził smoka. Zethar nie umiał siedzieć bezczynnie. Musiał zająć czymś ręce, więc zaczął go czyścić, potem naostrzy.

Trudne pytanie. Jeszcze trudniejsze brzmiałoby „Czy chcesz go zabić?”.

Co znaczy, że nie jest zły? – spytał, patrząc uważnie na Zeza. Uśmiechnął się pod nosem na jego zdziwioną miną. – Myślisz, że nigdy nikogo nie zabił? Jest wojownikiem, zapewniam, że nie ustępuje mi ani w zaciekłości swoich czynów, a ani ich efektywności. Myślisz, że nigdy nie wykorzystał kogoś, by zdobyć to, czego pragnął? Bzdura. Czy ja jestem w takim razie zły?

Nie! – zaprzeczył od razu Zez. – Uratowałeś mnie. I ja… chcę być z tobą. Po prostu.

Zethar namyślił się przez chwilę. Musiał mu to jakoś wytłumaczyć.

Chcesz czegoś jeszcze? Oprócz bycia ze mną i krwi?

Ja wcale nie… – zaczął Zez, ale ucichł. Pokręcił mocno głową, jego kręcone włosy zafalowały. – Tego drugiego nie chciałbym chcieć.. Ale nie.

Zethar westchnął, widząc jego minę. Smutną i skrępowaną. Odrzucił miecz i położył się na plecach. Wplótł palce w kręcone włosy Zeza i przyciągnął go do siebie. To od razu wywołało uśmiech na twarzy dzieciaka. Czekał na to od dawna. Chwycił szorstką dłoń Zethara, by przejechać nią po swoim policzku. Schował twarz w sianie tuż przy jego szyi. Jak zwykle się do niego lepił. Przywarł do niego, polegując bardziej na brzuchu. Z taką łatwością przekraczał granicę, której do tej pory nie odważył się nikt inny. To było takie naturalne.

Widzisz – powiedział Zethar – ja pragnę jeszcze innych rzeczy. Jeśli je zdobędę, będę już cały twój. Ale gdybym odszedł teraz, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Takim jestem człowiekiem. Przede wszystkim bardzo mściwym.

Rozumiem – mruknął Zez. – Będziesz mój… Więc poczekam.

Zez zasnął. Musiał nie spać od dłuższego czasu. Może dlatego że wiernie go pilnował, a może nie mógł zasnąć bez niego przy boku, tak jak w dżungli. Zethar ciężko odetchnął przez nos. On nie miał ochoty spać. Miał już dość. Musiał działać, musiał coś robić. Nie umiał siedzieć bezczynnie, ale teraz czekał cierpliwie, w ogóle niezirytowany, z gorącym ciałem dociśniętym do jego boku. Myślał.

Czy chciał to zrobić?

Był to tego zdolny, wiedział to bardzo dobrze. Ale czy chciał? Ahran czasami nazywał go „bratem”. Jednak tak samo wołali do siebie inni wojownicy. Bracie, kamracie. W ich narodzie, który odwiecznie pragnął walki, było się braćmi, jeśli dzieliło się tą samą dolę, walczylczyło ramię w ramię, wspólnie paliło ogień. I to było prawdziwe. Krew nie miała tu żadnego znaczenia.

Nienawidził go od chwili narodzin. Bo jego matka zajęła miejsce, które należało się jego matce. Bo przy nim był tylko kundlem. Synem niewolnicy, tej „rudej dziwki”, jak nazywał ją ojciec. Do końca nim gardziła i zawsze dawała mu to zrozumieć, mimo wątłości ciała. Nie bała się jego siły, nie bała się kary, potrafiła napluć mu w twarz. A jago to bolało, bardzo. Deptała jego dumę, oczywiście, ale Zethar, gdy podrósł, zrozumiał, że chodziło o coś więcej. Ona gardziła jego miłością.

Gdy zmarła i jej ciało spalono na stosie, pozostał po niej tylko miecz, rudy, odcięty warkocz i on. Dla ojca nie był jego synem, był synem tamtej kobiety, która nie bała się napluć mu w twarz. Był bękartem.

Nigdy nie łowili razem ryb. Nigdy nawet nie byli na wspólnym polowaniu. Walki Ahrana uczył ojciec, Zethar uczył się sam, w głębokiej jaskini, gdzie ukrył wszystko, co udało mu się uratować przed spaleniem razem z ciałem matki na stosie. Jej miecz, osełkę, którą go ostrzyła, jej warkocz. Nie pił wina na ślubie Ahrana. Nie trzymał na rękach żadnego z jego dzieci.

Czy chciał tego? Czy w jakiś sposób tego pożądał? Nie. Nie był jeszcze aż tak nienormalny. Czy to zrobi?

Tak.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, Zez taki wierny, gdyby Zethar miałby być zaatakowany to i Zez i ten kociak by sie zaraz rzucili w obronie jego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń