czwartek, 7 stycznia 2021

Rahzel - ROZDZIAŁ 14 - Dom

Szczęśliwego Nowego Roku! I zdrowia!

Byli w hotelu. Sufitowe neony, których nie dało się wyłączyć na noc, sprawiały, że wszystko wydawało się różowe – ludzka skóra, pościel i ściana. To na nią patrzył Andre, leżąc zwinięty na boku na wąskim łóżka. Za plecami miał Rahzela, który też nie spał. On jednak leżał na plecach, oddychał miarowo i spokojnie. Po prostu jeszcze nie chciało mu się spać. Ale mógłby.

Przestań – powiedział nagle.

Co przestań? – spytał cicho Andre.

Przestań ciągle odtwarzać to w głowie. To niczego nie zmieni.

Łatwo powiedzieć.

Już nic go tu nie trzymało. Nie żył jego ukochany, nie żył jego przyjaciel, a od parunastu godzin nie żył też jego wróg. Nie miał już wymówek. Musiał wrócić do życia, zbudować je właściwe od nowa. Wrócić do Ameryki. Nie miał tam jednak nikogo. A już na pewno nikogo, kto by go rozumiał. Została mu tylko daleka rodzina, właściwie obcy ludzie. Nie pamiętał nawet ich imion. Jak będą na niego patrzeć, co będą o nim myśleć? Siedział tu tyle lat, nie zdolny do podjęcia jakichkolwiek kroków. Czy pomyślą, że nie cierpiał po stracie rodziców? Że było mu to obojętne, więc spędził ten cały czas w słonecznej Brazylii bez pracy i bez problemów?

Nie miał wykształcenia, nie skończył nawet przecież liceum. Jego tymczasowe prawo jazdy było już od wielu lat nieważne. Nic nie umiał poza prowadzeniem burdelu. Nie potrafił sobie wyobrazić swojego życia po powrocie do Stanów. Najbardziej bał się samotności i alienacji. Niezrozumienia.

Śpisz?

Nie – syknął.

Zaśpiewać ci kołysankę? – spytał Rahzel. Musiał żartować, ale Andre jakoś nie wyczuł tego w jego głosie.

A znasz jakąś?

Tą, którą śpiewała mi matka.

Ma… A miałem nie pytać o twoją matkę, bo mnie zabijesz – przypomniał sobie Andre.

W pokoju było duszno, na zewnątrz parno, a jemu z jakiegoś powodu doskwierało zimno. Czuł chłód, szczególnie na plecach, którymi odwrócony był do Rahzela. Nie stykali się ciałami. Rahzel się tego wystrzegał.

Hushabye, don’t you cry. Go to sleep, ye little baby. When you awake, you shall have all the pretty little horses. Dapples and Greys, Pintos and Bays. All the pretty horses.

Miał przyjemny, zachrypnięty głos. Nie pamiętał drugiej zwrotki, więc śpiewał w kółko tą samą. Andre uśmiechnął się, a w kącikach oczu pojawiły mu się łzy. Rahzel przestał śpiewać i odwrócił się w jego stronę. Objął go ramieniem, a potem zasłonił dłonią oczy.

Mam dom po mojej matce. Zmarła na raka kilka lat temu. Nikt w nim nie mieszka. Kazałem go wyremontować, bo wszystko mi o niej przypominało. Każda poduszka miała poszewki wyhaftowane przez nią. Zbierała figurki słoni z uniesionymi trąbami. Podobno przynoszą szczęście, a moja matka umarła ze zgryzoty. Ojciec jej dzieci był ciulem, który zostawił rodzinę. Syn podążył jego ścieżką i został gangsterem. Córka i wnuczka umarły podczas porodu. Kazałem go wyremontować, ale nie mogłem się zmusić, żeby w nim zamieszkać. Poza tym, po co jednemu człowiekowi cały dom?

Po co mi to mówisz?

Będziesz sobie mógł kupić psa. Mówiłeś, że zawsze chciałeś jednego mieć.

Andre zaśmiał się cicho. Zaskoczyło go to, że Rahzel pamiętał, jak kiedyś wspominał mu o psie. Nie mówiąc już o całej jego wypowiedzi. To prawie jakby wyznawał mu miłość bardzo pokręconą ścieżką.

Sam już nie wiem, czy jesteś najgorszym, czy najlepszym człowiekiem na świecie – przyznał.

Zapewniam cię, że jest kilku gorszych ode mnie. Będziesz ich musiał unikać, jeśli zostaniesz przy mnie. I całe miliardy lepszych ode mnie. Dlatego lepiej się zastanów, zanim wybierzesz.

Andre już nie odpowiedział. Chciał po prostu zasnąć objęty ramieniem mężczyzny. Czuł się strasznie. Wciąż myślał o Carlosie, a w jego głowie od nowa odtwarzał się kończący właśnie się dzień. Dzień, w którym stał się mordercą, mimo że to nie on pociągnął za spust. Nie żałował tego człowieka, ale i tak było to straszne przeżycie.

Jednak budziła się nadzieja. Czuł się przez to trochę szczęśliwy i jeszcze bardziej winny.

 

Kolejnego dnia wymeldowali się z hotelu i poszli na miasto. Podczas pobytu e nim użyli fałszywych nazwisk, wystarczyło trochę więcej banknotów przekazanych pod ladą, aby pracownik przybytku, który ich przyjmował, wpisał fałszywe dane. Lepiej było zostawić po sobie jak najmniej śladów. Zjedli śniadanie w restauracji, usiedli przy stoliku na zewnątrz, zupełnie jakby był to normalny dzień. Jakby nic się wczoraj nie stało. Andre w pewnym momencie zobaczył idącego chodnikiem chłopca, który próbował turystom wcisnąć kiczowate pamiątki. Pewnie nawet nie zostały zrobione z Brazylii, a w Chinach. Przywołał go gwizdnięciem.

Wśród figurek, które chłopak miał w torbie, dostrzegł parę różowych flamingów. Ptaki te nawet nie występowały tutaj naturalnie. Jednak to właśnie je chciał zabrać ze sobą z Brazylii. Te same ptaki widniały na ścianie w jego pokoju, namalowane ręką Santoro.

Zmykaj – rzucił do chłopaka, gdy mu zapłacił.

Spojrzał na szklane figurki, które leżały teraz w jego otwartej dłoni.

To co teraz?

Teraz zamówię sobie jeszcze jedną kawę, a potem pójdziemy na plażę.

Andre zgodził się. Poszli w ustronne miejsce, z dala od ośrodków turystycznych. Pogoda był ładna. Wiatr był lekki i ciepły. Bawił się liśćmi drzew, rozpiętą koszulą Rahzela i jasnymi lokami Andre.

Pójdziesz teraz jeszcze raz do ambasady. Pominiesz fakt, że kiedykolwiek się spotkaliśmy. I też to, co się wydarzyło. Zmieniłeś zdanie i chcesz wrócić do Stanów. Jesteś obywatelem USA, więc muszą się tobą zajmować. Będą cię maglować, ale w końcu przetransportują do kraju i powiadomią rodzinę. Nie byłeś kiedykolwiek spisywany w Brazylii, prawda?

Spisywany? Ach, nie byłem nigdy oskarżony o żadne przestępstwo. Nie mam kartoteki w Brazylii. Sądzę, że dla tutejszych władz ja właściwie nie istnieję.

To dobrze.

A ty?

Rahzel wyciągnął z tylnej kieszeni dżinsów małą, zagięta w kilku miejscach kartkę. Wziął od Andre jedną z figurek flamingów i do otworu, który miała na spodzie, wcisnął kartkę.

To jest adres domu, o którym ci mówiłem – powiedział. – W piwnicy, w podłodze jest zabetonowana skrytka. Będziesz musiał rozwalić beton młotem. Są tam pieniądze. Dość sporo. Powinno ci wystarczyć na przeżycie.

Co? – zdziwił się Andre, zaciskając dłoń na figurce.

Rahzel mówił dalej, jak gdyby nie zwrócił uwagi na jego zdziwienie. Stał odwrócony do niego tyłem i patrzył na morze, pieniące się fale. Trzymał dłonie w kieszeniach. Chyba nie chciał, żeby widział teraz jego twarz albo sam nie był zdolny mu się takim pokazać.

Nie wiem dlaczego, ale ten czas, który tu spędziłem, coś ze mną zrobił… Kiedy coś mówię, to jestem bardzo słowny. Ale to ty powinieneś przemyśleć to, co chcesz zrobić. Masz rodzinę i możesz sobie ułożyć nowe życie. Twoja karta będzie czysta, gdy wrócić do Stanów. Ty masz jeszcze szansę.

Czysta? – parsknął Andre. – Może rzeczywiście na papierze, ale w środku nie jestem czysty.

Rahzel uśmiechnął się bokiem ust, słysząc te słowa. Andre był taki naiwny mimo tego, co przeżył i w jakim środowisku przebywał przez ostatnie lata. Odwrócił się do niego. Dłonią sięgnął do szyi, na której miał wytatuowane własne imię.

To, co w życiu zrobiłem, kim byłem, zawsze pozostanie już ze mną. Zawsze w oczach ludzi będę właśnie tym Rahzelem, którego widziałeś wczoraj. To zawsze będzie za mną podążało jak cień. Ja też już zawsze będę tym człowiekiem. Chyba ty to rozumiesz? Nawet gdybym wszedł teraz do oceanu i woda całkiem mnie zakryła i obmyła, to i tak pozostanę brudny.

Andre zasępił się i znów spojrzał na flaminga w swojej dłoni. Rozumiał. Bardzo dobrze rozumiał. Ale przecież nawet tatuaż można usunąć, potrzeba tylko kilku sesji, choć bolesnych. Chyba że tusz wniknął za głęboko w tkankę. Wtedy nie da się zrobić już nic.

Dobrze – powiedział. – Dobrze. Spróbuję.

Zbliżył się do Rahzela i sięgnął do jego twarzy. Chwycił w dłonie jego dredy spadające na pierś. Skłonił go do tego, by się pochylił. Chciał go pocałować. Może to był ostatni raz. Uśmiechnął się do swoich myśli, gdy ich wargi się rozłączyły. Znów nie będzie mógł zasnąć kolejne, i kolejne noce.

***

Ponownie udał się do ambasady. Usiadł na tym samym fotelu, przed tym samym masywnym biurkiem, za którym siedziała ta sama kobieta o tej kamiennej twarzy. Jej rude włosy były ściśnięte i zapleciony w doskonały kok. Naprawdę swoją surowością przypominała mu matkę.

Mówił i mówił. Potem wezwano jakiegoś urzędnika od emigracji. Znów mówił to samo. Dali mu do przeglądnięcia akta sprawy swoich rodziców. Po co? Przecież nie żyli i nie da się tego zmienić. Nawet o to zapytał. Dostał odpowiedź, że lepiej jest wiedzieć, wtedy można wszystko zakończyć i uporządkować to sobie w głowie.

Jakoś wcale nie czuł się lepiej.

Wreszcie pozwolono mu się wykąpać, zjeść kolacje. Dostał pokój, ten sam, co wcześniej, artykuły pierwszej potrzeby, w tym ubrania. Musiał czekać w murach ambasady. Nie powiedziano mu jednak na co takiego. Dwa tygodnie spędził na leżeniu w łóżku, w dzień z zamkniętymi oczami, w nocy zaś z otwartymi, zawsze gdzieś pomiędzy snem i jawą, nigdy jednak nie przekraczając granicy między nimi. Telewizor wciąż był włączony, ale on nawet nie zwracał uwagi na to, co akurat leciało. Po prostu nie mógł znieść całkowitej ciszy.

Czekał na pracownika Federalnego Biura Śledczego. Gdy już się pojawił, kolejny raz Andre odpowiadał na te same pytania. Zdawało mu się, że ten blady człowiek, w czarnym garniturze i plikiem papierów w skórzanym neseserze wie, o jakich ludziach Andre mówił. Znał te nazwiska i pseudonimy. Tych pseudo ludzi, handlarzy i morderców. Wszyscy ich znali, brazylijska policja również i nikt nic nie robił.

Jutro wróci pan do domu – powiedział agent. – Polecimy rządowym odrzutowcem. Powiadomiliśmy również pańską rodzinę. Bardzo się cieszą. Pewnie już organizują imprezę na przywitanie – spróbował zażartować.

Dostaną willę moich rodziców. Też bym się cieszył – odparł Andre.

Ciotka Amber ucieszona będzie tylko wtedy, gdy nie zażąda zwrotu tych czterystu tysięcy, czyli majątku, jaki zostawili po sobie jego rodzice. W ich pierwszej telefonicznej rozmowie, która szybko z ckliwej szybko przemieniła się w żenująca, nie wspomniała o domu, który mieli jego rodzice. A może zamieszkał w nim jej syn i trójka bachorów z jednej ciąży?

Czuję, że powinienem się bardziej cieszyć – rzucił, uśmiechając się krzywo do agenta.

Jest pan w szoku. To normalne. Często takie reakcje zauważane są na przykład u porwanych osób, które udało się uwolnić dopiero po dłuższym czasie. Człowiek woli to, co już zna, nawet jeśli nie doświadczył tam niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. I tak wydaje mu się bezpieczniejsze, niż nowe, obce środowisku. To instynkt.

Zwierzęcy?

Dokładnie. – Agent niespodziewanie się uśmiechnął, choć dotąd jego twarz nie wyrażała niczego. – Niech się pan nie martwi. Zapewnimy panu wszelką pomoc. Kraj się panem zaopiekuje.

Czyli zafundują mu sesje u psychologa i dostanie za darmo proszki, które uczynią go szczęśliwym z tego, że ma co żreć i gdzie srać – pomyślał. I to są dwa inne miejsca. Szczęście na poziomie psa.

Może wreszcie będzie mógł sobie kupić psa. Zawsze chciał jakiegoś mieć, ale rodzice się nie zgadzali. Podobno tata miał uczulenie na sierść. Jako dzieciak sądził, że to kłamstwo. Miał im wiele za złe, buntował się, uciekał i puszczał. Był szczęśliwym idiotą.

Teraz był tylko idiotą.

***

Andre! – Kobieta rzuciła mu się naszyję. Usłyszał tuż przy uchu, jak siąka nosem. Po chwili odsunęła się i pośpiesznie wyciągnęła chusteczkę z torebki. – Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty!

Ciocia Amber? – zgadywał. Nie rozpoznał jej.

Wyglądała inaczej, niż ją zapamiętał. Postarzała się i przytyła. Do tego farbowała włosy na sztuczny blond i miała trwałą. Pamiętał ją jako wysoką i szczupłą szatynkę, która zawsze na urodziny dawała mu pięćdziesiąt dolarów, bo nie zdążyła kupić prezentu.

Tak, Andre. – Pogłaskała go po twarzy. – Już wszystko będzie dobrze.

Na pewno – odparł.

Jeszcze trochę męczenia przez kolejnych urzędników. Więcej papierów do podpisania i w końcu wydano mu nowe dokumenty. Mógł wracać do domu, gdziekolwiek miało to być. Federalne Biuro Śledcze miało swoją główną siedzibę w Waszyngtonie, musieli więc z ciotką przelecieć w poprzek Stanów aż do Kalifornii. Nie miał żadnego bagażu. Z Brazylii nie zabrał niczego poza bezsennością i jednym szklanym, różowym flamingiem.

***

Rahzel wszedł do parterowego domu. Z zewnątrz budynek wyglądał zwyczajnie, jedynie otaczający go trawnik przypominał pole chwastów. W środku zaś od dawna nikt nie przejmował się sprzątaniem, czy zaaranżowaniem wnętrz. Mieszkał tu, czy raczej przychodził się przespać, wraz z kilkoma innymi podobnymi jemu ludzi.

O, Rahzel! – zawołał zdziwiony mężczyzna na jego widok. Siedział na kanapie w salonie, przed ławą, na której walały się butelki po alkoholu, których nikt na bieżąco nie wyrzucał. – Dawno cię nie było.

Szybko zmiótł coś z blatu do dłoni. Rahzel jednak to zauważył.

Chyba ci mówiłem, że masz tego gówna nie znosić tutaj – powiedział.

Coś wspominałeś – zgodził się Ricky.

Żałował, ale jednak pozwolił wypaść białemu proszkowi ze swojej dłoni i zmieszać się z kurzem na podłodze. Wolał jednak nie ryzykować. Rahzel Griffin był najbardziej popieprzonym człowiekiem, jakiego znał. Nigdy nie podnosił głosu. Prawie się nie odzywał. Przypominał jakiegoś pieprzonego androida z filmów. Przynajmniej pił i pieprzył, to choć trochę upodabniało go do człowieka.

Tylko… on nie kozaczył. Nie próbował nikomu pokazać, że jest najsilniejszy.

Tylko że… on naprawdę zabijał ludzi.

Dla niego nie był to jakoś specjalnie wyjątkowy dzień. Wracał tutaj, siadał przed telewizorem i pił więcej niż zwykle. A potem przychodził kolejny dzień.

Gdzie Paco? – spytał Rahzel.

Był trzecim z mieszkających tu mężczyzn. Zajmował się głównie dostarczaniem towaru do szczyli handlujących po szkołach, a potem wytrzepywaniem z nich tej części utargu, którą zawsze chcieli ukraść.

W areszcie od wczoraj. Jak nic nie mają, to powinni go dzisiaj wypuścić. Podobno tylko jechał gdzieś najebany.

Rahzel rzucił swoją torbę na podłogę i poszedł do kuchni. Wyciągnął z lodówki piwo. Nawet lekko się uśmiechnął na syk wydobywający się z otworzonej puszki. Nie mógł powiedzieć, że wrócił do domu. Wrócił do tego syfu, pełnego narkotyków, przemocy, seksu i samotnych matek. I jeszcze nielegalnej broni. Jeszcze nigdy aż tak go to nie irytowało. Nagle coś go tknęło i zgniótł w dłoni nie opróżnioną jeszcze puszkę. Wrócił do salonu, gdzie wciąż siedział Ricky.

Patrzył przeciągającą się chwilę na niego zielonymi oczami, jakby zastanawiał się, co z nim zrobić. Mężczyzna nie odezwał się, żeby nie dać mu impulsu. Rahzel nienawidził narkotyków. Nic jednak nie zrobił i niczego już nie powiedział. Wyszedł, a Ricky był przekonany, że już nigdy się tu nie pojawi. Co dziwne, nie zabrał jednak swojej torby.

Wsiadł do swojego Hummera H2, który stał zaparkowany przy chodniku. Pojechał do domu matki. Stał pusty od dłuższego czasu, ale nikt go nie obrabował. Zaparkował na podjeździe. Wszedł do domu tylko po to, by zostawić kluczyki od samochodu. Ukrył je w doniczce z jednego z dawno zwiędłych kwiatów. Sięgnął do kieszeni. Spojrzał na to, co trzymał w otwartej dłoni. Różowego, szklanego flaminga położył na doniczce, pod uschnięta palemką. Klucze od domu oddał sąsiadowi.

Daj je blondynowi, którzy dużo gada, chociaż bez sensu – polecił zaskoczonemu mężczyźnie.

Znał jego matkę.

A ty gdzie idziesz, Rahzel? – rzucił zaskoczony, stojąc tak w drzwiach z pękiem kluczy w dłoni. – Przecież to twój domu. Twoja mama…

Nie mów o mojej matce.

 

Gdzie szedł? Zmyć z siebie chociaż trochę tego syfu. Pieszo pokonał prawie całe miasto. Szedł naprawdę długo, nim dotarł do złomowiska. Pokonał plac i wszedł na halę, gdzie pracowali mechanicy. Część samochodów naprawdę naprawiali, w końcu był to legalnym biznes, ale drugiej części zmieniali wszystkie numery, zupełnie tak jakby nadawali im nową tożsamość. Kilku mężczyzn kiwnęło mu głową na przywitanie. Nie przejął się tym szczególnie. Przeszedł przez halę, a potem udał się na dół. Tam biuro miał jego szef, Wyatt.

Och, Rahzel. – Na jego widok ucieszył się starszy Afroamerykanin siedzący za biurkiem, na którym stały sterta papierów i w połowie opróżniona butelka whisky.

Rzadko ludzie cieszyli się na jego widok. Mężczyzna jednak umilkł, gdy zobaczył jego miną. Był jednym z niewielu, którzy potrafili wyczytać z tej jego kamiennej miny.

Odchodzę. – Rahzel wyciągnął zza paska broń i położył ją na biurku.

Masz białaczkę, czy co? – Zaśmiał się Wyatt.

Nie mógł sobie wyobrazić powodu, dla którego Rahzel chciałby nagle zmienić swoje życie. On nadawał się do wypuszczenia na wolność. Nie odnajdywał się w niej, a był jak szczuty pies. Gdy nie wiedział co robić, atakował.

Nie sądzę, żeby to choroba miała mnie zabić – odparł Rahzel.

Tacy jak my raczej inaczej kończą – zgodził się mężczyzna. – Jesteś pewien? Nie będziesz już pod moją ochroną. Twoja kartoteka jest czysta, odkąd dla mnie pracujesz, ale to prędzej, czy później, a raczej prędzej, dotrze do psów. Rzucą się na ciebie, jak tylko dowiedzą się, że już cię nie chronię. Zaczną grzebać w twoich starych sprawach i to będzie prawdziwa kopalnia złota, przecież byłeś w poprawczaku.

Spojrzał na mężczyznę przed sobą. Nie odpowiadał. Już podjął decyzję. Nie było sensu go przekonywać.

Ale chyba nie zamierasz założyć rodziny? – zażartował.

Akurat moje dziedzictwo powinno zniknąć z puli genetycznej dla dobra ludzkości.

Masz dobry humor – zauważył Wyatt, aż lekko się uśmiechając. – I co będziesz teraz robił?

Teraz będę czekał.


4 komentarze:

  1. W końcu! Dzięki za rozdział :) Akurat na pocieszenie w trakcie sesji

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, sesja... Czuję ten ból. Ale jak online, to chyba łatwiej? :D
      Fajnie, że rozdział się do czegoś przydał :) Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Czyli to koniec Brazylii... Z jednej strony to dobrze, z drugiej to oznacza że zaraz wrócimy do utraty pamięci i porwania Andre. Ale, na razie cieszę się że Rahzel postanowił zmienić swoje życie i zaproponował Andre żeby spróbowali być razem :) I będzie czekał 😉 Ciekawe jak długo to zajmie Andre? Ciekawe czy Andre wyrwie się w końcu z tego marazmu i bezczynności? Początek opowiadania raczej o tym nie świadczył ale kto wie? Dziękuję bardzo i pozdrawiam serdecznie 😘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że Andre z początku opowiadania, czyli z teraźniejszości, jest jednak trochę inny. Mam w sobie jednak jakąś iskrę, stąd z resztą jego problemu. Jakby nie odpyskował szczylom, byłoby ok. Ale jego sytuacja nie napawa optymizmem. Coś się musi w końcu w jego życiu zacząć udawać ;)

      Pozdrawiam! ;)

      Usuń