Morin uciskał swój bok, spomiędzy jego palców sączyła się krew, ale uśmiech nie schodził z jego w połowie sparaliżowanych ust. Rozluźnił uścisk drugiej dłoni i odcięty łeb tego wieprza, który zarządzał z rozkazu Tyrów ich ziemią, potoczył się po bruku rynku. To na nim starli się wojownicy obu nacji, którzy byli jeszcze w stanie ustać na własnych nogach, zmęczeni, brudni i ranni. Tyrowi woleli umrzeć niż się poddać, to leżało w ich naturze. Prawda była jednak taka, że nie mieli szans z rozwścieczonym tłumem, którzy wreszcie obudził się ze zbyt długiego snu dzięki sile Zethara. Przewaga liczebna była zbyt duża. W końcu zostali zagonieni tutaj.
Stali naprzeciwko siebie, Ahran i jego wściekłe psy i on, stary Morin i jego wierni kamraci, których traktował bardziej jak synów niż podlegających jego władzy wojowników.
– Wiecie, jak to się skończy – odezwał się Ahran. – Z tego zamku, z tego miasta nie zostanie nawet kamień, kiedy nadciągnie wojsko z Tyru. Nie zostanie ani jeden łeb na szyi, nieważne czy kobiety, czy dziecka, jeśli nas zabijecie. Jeśli…
– Zabijemy
ciebie… – dokończył Morin. – Krew z krwi. Może wtedy ten
stary dziad przestanie się kryć za swoim wojskiem i nadjedzie na
jego przedzie. Ale rzeczy mogą skończyć inaczej, niż sądzisz.
Mamy mury, które nas chronią, mamy doświadczenie, drugi raz nie
damy się tak łatwo. Wyciągnęliśmy wnioski z klęski. Wtedy
budziliście w nas strach, wydawaliście się nieśmiertelni, ale…
– Kopnął głowę, która leżała u jego stóp. – Już wiemy,
że to nie prawda. I mamy czas, będziemy czekać gotowi.
– Czas? Co ty sobie wyobrażasz, starcze? Już niedługo wieści dojdą do mego ojca.
Morin uśmiechnął się. Jeden z wojowników Tyru, o ciemnej karnacji i długim, sięgającym pasa warkoczu, wyszedł z linii i stanął przed Ahranem. Uniósł dłoń, a gdy ją otworzył, na ziemię spadła para kolczyków z kości i pukle włosów zlepione krwią.
– Zdradziłeś! – Ahran błyskawicznie pojął, co właśnie widzi. Jego głos zdradzał jednak szczerą trwogę i niedowierzanie. – Psie!
Twarz Aona pozostała spokojna.
– Jestem wierny. Wierny sile, wierny temu, kto uwierzył w moją siłą. Kto uczynił mnie wojownikiem i był gotowy oddać za mnie życie. Ja jestem oczywiście gotowy oddać moje za niego.
Wojownicy Kraju Traw zaczęli się rozsuwać, robiąc komuś przejście. Ahran już wiedział, może przeczuwał to od początku, ale jego przekrwione ze zmęczenia oczy i tak otwierały się coraz szerzej z każdym, powolnym, ostentacyjnym wręcz krokiem Zethara i towarzyszącej mu pantery.
– Bracie.
Zethar zignorował go i sięgnął za siebie do torby, którą miał przytroczoną do pasa. Po raz kolejny coś upadło na bruk pałacowego placu. To był odcięta, wilcza łapa.
– Naprawdę? – Ahran pokręcił głową. – Zetharze. Zastanów się. Porzucasz wszystko…
– Niczego nie porzucam, bo niczego nie mam. Jeszcze – przerwał Zethar.
Jego plemię kultywowało walkę w zwarciu, z użyciem krótkiej broni. Sięgnął do pasa po nóż. Przejechał kciukiem po gładkim, wąskim ostrzu. Obok miał ten ząbkowany, do wyrywania flaków. Nie chciał jednak zadać Ahranowi cierpienia. Chciał tylko zdobyć to, co mu się należało.
– Stawaj.
Rozmowa nie miała sensu. Ahran już to wiedział. Wojownicy obu nacji zrobili im miejsce. Tyrowie stali w ciszy. Zwykle podczas pojedynku krzyczeli imiona walczących, zagrzewali ich do walki, ale tu stawka była na zupełnie innym poziomie. Obserwowali dwóch synów Saharina w napięciu.
Aon przyglądnął się ich ściągniętym twarzom. Zethar miał więcej sojuszników wśród wojowników, niż mu się wydawało. Kiedy maszerowali przez Krainę Wiatru, a pałac na klifie był już na horyzoncie, rozbili obóz w miejscu, skąd jednocześnie było widać potężny las, potem niezdobyte góry, a z drugiej strony morze. Nigdy ich poprzednicy nie dopłynęli dalej niż na wyspę, która teraz też była celem ich drużyny. Za nią rozpościerało się morze, bezkresny błękit. Czy dalej coś jeszcze było, inny ląd, a może koniec świata? Ile trzeba by było miesięcy, a może lat, by dopłynąć do czegokolwiek? Tego nie wiedział nikt. Za górami zaś żyli ludzie. Ponoć byli niscy i krępi, ale jeden mężczyzna miał siłę trzech tutejszych chłopów na co dzień pracujących w polu. W dawnych kronikach ludu Traw można było wiele o nich przeczytać. Kraj Traw prowadził z nimi handel wymienny, bursztyn za złoto. Wszystko jednak w pewnym momencie, z niewiadomych powodów, ustało, a historia została zapomniana, przemieniła się w legendę o małych ludziach.
Gdy siedzieli wokół ogniska, Zethar zapytał „Dlaczego”. Dlaczego nie prą dalej? Dotarli tutaj, do krańca ziemi, którą znali, zdobyli ją i spoczęli. Byli przecież Tyrami, ludem który niegdyś nie osiadał nigdzie na stałe. Cały czas parł do przodu, podbijając kolejne tereny i kolejne ludy. Zostawiali za sobą tylko popiół. Za rządów Saharina, które trwały już niemal półwieku, osiedli w fortecy, zadowoleni z tego, co zdobyli ich dziadowie i ojcowie. Ahran odparł, że świat się zmienia. To naturalne.
– Czy nie jesteście ciekawi, co jest dalej? – spytał Zethar, zupełnie ignorując słowa przywódcy. – Bo ja jestem. Może niewyobrażalne bogactwa, może tylko podła śmierć, ale coś nowego.
Zethar się nudził. Powoli dostawał szału, siedząc w swojej wieży, jak wilk zamknięty w klatce. I nie on jeden. Niektórzy wojownicy skupieni wokół ogniska kiwnęli głowami i inni mruknęli coś pod nosem, zaraz potem wbijając zęby w mięsiwo, ale był kryła się za tym aprobata słów Zethara.
Teraz stał tutaj. Każdy jego mięsień był napięty. Balansował na stopach, szukając równowagi. Był gotowy do ataku i do obrony. Ahran w końcu sięgnął po nóż. Już nic nie mówili. Powoli się okrążali, jak wilki. Obserwowali się lekko zgarbieni. Odziwo to Ahran zaatakował pierwszy. Nie było w tym ruchu jednak przekonania. Zethar sparował cios, a potem uderzył go pięścią w twarz na tyle mocno, że z nosa wojownik buchnęła krew. Odskoczył, gdy Ahran zamachnął się nożem na wysokości jego brzucha. Zethar wiedział, że nie może sobie pozwolić na zbyt długą walkę. Po wszystkich poprzednich, odkąd znalazł się w dżungli, z jakiś niewytłumaczalnie głupich powodów już kilka razy ryzykował życie dla tego śmiesznego potworka, z którym ganiał się po lesie jak dwójka dzieciaków, był pokiereszowany, obolały i po prostu słaby. Wiedział, że nie wytrzyma zbyt długo.
Ahran nawet nie obtarł krwi, która spływała z jego twarzy. Nie mógł sobie pozwolić na zbyteczny ruch, który tylko by go odsłonił i dał pole do ataku Zetharowi. Czuł, jak gęstym potokiem spływa jego gardłem. Znów zaatakował, ale Zethar był szybszy. Odskoczył, rzucił ostrzem. Ahran odbił go swoim, ale zaraz wypuścił nóż z dłoni. Zethar bowiem był już tuż przy nim. Chyba nigdy nie stali tak blisko siebie, patrzyli sobie po raz pierwszy w oczy. Nigdy bardziej nie byli braćmi. Zethar aż po rękojeść wbił nóż od dołu w podgardle, przebijając podniebienie. Towarzyszył bratu w powolnym upadku, osuwaniu się na ziemię. Patrzył mu w oczy, w których widział jedynie swoje odbicie. Obaj uklękli, ale gdy Zethar wreszcie puścił obwiniętą skórzanym pasem rękojeść noża, jego brat padł na ziemię.
Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Wszystko trwało tak krótko, było takie proste. Walczyli dwaj bracia, przyrodni, ale wciąż bracia. Gdzie to wszystko, o czym opowiadały pieśni? Gdzie ta cała podniosłość? Ahran był silny. Zupełnie inny od niego, ale silny. Zethar szedł tutaj z przekonaniem, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Był przygotowany na porażkę.
I tyle. Już. Nie miał nic do powiedzenia. Tyrowie patrzyli jedynie po sobie, nie wiedząc, jak powinni zareagować na nową rzeczywistość, w której nagle się znaleźli. Wszystko zależało teraz od Zethara, ale on nic nie mówił. Pierwszy podszedł do niego Aon. Uderzył się pięścią w pierś, przyrzekając mu wierność. Morin zwrócił się do otaczających ich ludzi:
– Macie dowód! To krew naszej królowej płynie w jego żyłach! Wybrał! Cieszcie się!
Naprawdę zaczęli wiwatować. Ludzie zgromadzili się wokół ścian zamku otaczających plac. Gapili się z okien, stali na dachach.
– Zabić ich! – Morin wydał rozkaz swoim żołnierzom.
– Nie. Zabierzcie im broń i wyrzućcie za mury miasta. – Zethar spojrzał na wojowników z Tyru. Niektórzy przysięgli mu wierność, gdy zwyciężył, ale to było za późno. – Wieści o odbiciu miasta i tak dotrą do Saharina. Niech usłyszy o tym z pierwszej ręki. – Zwrócił się do Tyrów: – Powiedzcie mu, co tu widzieliście. Powiedzcie mu o jego synu, bękarcie, który urodził się z pępowiną owiniętą wokół szyi. Powiedzcie, że miał rację. Przynoszę nieszczęście i jestem przeklęty. On będzie przeklinał moje imię jako następny.
Odszedł już nie oglądając się za siebie. Nie interesowały go okrzyki ludzi. Dziś posprzątają trupy z ulicy, zszyją rany i napoją się lekami, a potem noc spędzą na świętowaniu, wypiją jeszcze więcej, będą tańczyć i krzyczeć.
– Nie możesz teraz odejść – zatrzymał go Morin. – Trzeba ustalić zasady nowego porządku. Jest wiele do przedyskutowania. Trzeba przemówić do ludu…
– To ustalaj i przemawiaj – odparł Zethar. – Wiesz o tym więcej niż ja i cieszy cię posłuch wśród gawiedzi. Wiesz… – Odwrócił się w stronę starca, którego zaskoczył wyraz jego twarzy i dziwna mizerność sylwetki. – Właśnie zabiłem swojego brata.
Morin miał odpowiedzieć, ale powstrzymał go Aon, stając między mężczyznami.
– Zetharze… – zaczął wojownik.
– Zbudujcie stos dla wszystkich. Zginęli jako dumni wojownicy i tak mają odejść w zaświaty. Żonę odeślijcie wraz z resztą, chyba że będzie chciała do końca pozostać wierna mężowi. Zróbcie, jak wybierze.
Aon kiwnął jedynie głową. Odszedł, nakazując Morinowi zrobienie tego samego.
Zethar wrócił do swojego ciemnego pokoju. Ponoć był teraz królem, wszystko należało do niego, ale wrócił tutaj. Położył się na łóżku i gapił na sufit. W głowie miał pustkę. Lampart warował na podłodze. Nie położył się obok niego. Tak nakazywał mu instynkt.
Z cienia wyłonił się Zez. Stał w kącie, a Zethar w ogóle go nie zauważył. Doskonale stapiał się z ciemnością i poruszał się zupełnie bezgłośnie. Był przecież łowcą, pochodził z dżungli. Potrafił podchodzić zwierzynę, zostawiać pułapki. Zethar jakoś dotąd tak o nim nie myślał. Był dla niego zupełnie innym stworzeniem niż te dzikusy z dżungli.
– Wygrałeś – powiedział Zez. – Jesteś najsilniejszy. Jesteś teraz wodzem. Tego chciałeś?
– Wodzem? – powtórzył Zethar. – No tak, dla ciebie może i wodzem. Tyle znasz. Nie wiem, kim jestem. To państwo-miasto. Królem, tyranem? To się jeszcze okaże. Wyglądasz na zawiedzionego.
– Chciałem… z tobą odejść. Chciałem, żebyśmy byli wolni.
– Też przez chwilę miałem taką myśl, gdy płynęliśmy statkiem o czerwonych żaglach – przyznał – ale ja nie jestem takim człowiekiem. Mam swoją dumę, głupią, to fakt, ale niepokonaną, wieczną, nieposkromioną. Jeśli bym odszedł bez walki, nigdy nie byłbym wolny. Czułbym się jak najżałośniejsze stworzenia na świecie, jak robak, który wije się bezradnie, gdy podniesie się kamień, pod którym się krył. Nie byłbym wolny… Ale ty jesteś. Możesz wyruszyć, gdzie tylko chcesz, Zez. Robić, co tylko chcesz.
Chłopak, dotąd zgarbiony i pinie słuchający słów wojownika, wyprostował się niczym cięciwa w napinanym łuku. Wskoczył na łóżko, przygniatając do niego Zethara swoim ciężarem. Uderzył go w twarz obiema dłońmi. Policzki mężczyzny się zaczerwieniły, ale nie zareagował. Wobec niego był wręcz bezradny. Nie umiał go skrzywdzić. Wciąż tego nie rozumiał.
– Jesteś głupi! – syknął Zez. – Wielki i głupi!
– Może.
– Nie „może”. Na pewno! Ja chcę… tylko z tobą.
– Strasznie nieskładnie się wyrażasz, jak na dzikusa z dżungli przystało, ale chyba rozumiem. – Zethar sięgnął do twarzy Zez i kciukiem przetarł jego skórę po okiem. Była mokra. – No już, nie rób mi tego. Nie gap się tak tymi wielkimi ślepiami.
– Kiedyś cię zagryzę. – Zaśmiał się Zez. Pochylił się, by złączyć ich czoła.
Sturlał się z Zethara i położył koło niego. Patrzył na jego zwykle silną, teraz dziwnie skurczoną sylwetkę. Przez dłuższą chwilę tylko leżeli obok siebie. Zez sięgnął do twardej dłoni wojownika.
– Zostałeś wodzem. Twoje żony będą miały czerwone włosy i białą skórę. Ciekawe, jak będą wyglądać twoje dzieci.
– Co? – Zethar spojrzał na niego zdziwiony. – O czym ty mówisz? I to tak totalnie z dupy…
– Przecież jesteś wodzem. Teraz jesteś bogaty, możesz mieć tyle żon, ile chcesz, nie tylko jedną jak reszta. Musisz mieć potomków, następców.
– Ach, więc tak to się u was odbywało. U nas ma się jedną żonę, nieważne, jak wiele się posiada ziemi, czy złota, albo nie ma się jej wcale. Liczba kochanek to co innego, ich dzieci nie mają prawa do dziedziczenia.
Jego matka była żoną Saharina, a on i tak został zignorowany. Nienawidziła swojego męża i okazywała mu to na każdym kroku. Nie była jak kobiety z Tyrów, nigdy nie zginała karku. Zawsze pluła prosto w twarz, nawet Saharinowi. Był zwykłą branką, a zawsze chodziła wśród wojowników Tyru dumna jak paw, z wysoko uniesioną głową. Saharin musiał to w niej kochać, a jednocześnie ją przez to nienawidzić, tej pogardy w jej słowach, czynach i spojrzeniu.
Nie była wojownikiem, ale miała niesamowitą siłę. Dla Zethara była wręcz najsilniejsza. Została pochowana w byle jakim głowie, bez szacunku, a potem zapomniana. On jeszcze sprawi, że będą o niej śpiewać pieśni, a jej grobowiec będzie największy, cały wypełniony złotem.
– Nie mam dzieci – powiedział. – Nie zamierzam ich też mieć.
– To przez kobiety?
– Co? – Zethar na początku nie zrozumiał. – Ach. Nie odrzucają mnie, jeśli o tym mowa, choć też szczególnie nie pociągają. Po prostu, gdybym miał dzieci, to miałyby bardzo chujowe życie. Teraz zaś… – Nagle coś sobie uświadomił. – Po co ty mnie właściwie o to pytasz?
Zez spojrzał na niego jak wystraszony jelonek albo dziecko przyłapane na konsumpcji żuków, mimo że mama zabroniła. Obrócił się na drugi bok. Zethar widział teraz tylko jego kręconą czuprynę.
– Bo my zawsze… Ja i moi… Zawsze uciekaliśmy głęboko w dżunglę, żeby nikt nas nie widział. Ja wiem, że inni, nawet wódz… Ale nikt nigdy o tym nie mówił. Nawet my sami nie mówiliśmy o tym, co robimy. Nie ma nawet na to słowa. Byli tacy, którzy mieszkali poza wioską. Nosili kobiece stroje. Mieli jedzenie, narzędzia, biżuterię, a nigdy nie chodzili polować. Siedzieli tylko przed swoją chatą, wiecznie na coś czekali.
Bo byli męskimi dziwkami, pomyślał Zethar. Wyglądało na to, że lud Zeza milczał na pewne tematy, nawet nie nadawał im miana, jego zaś nazywał je najpaskudniejszymi słowami, jakie dało się wymyślić. Łączyło je jedno, wstyd.
Zethar sięgnął dłonią do kędzierzawej czupryny Zez, obrócił się w jego stronę, by objąć jego drobne ciało ramieniem.
– Tego się bałeś? – spytał. – Dlatego chciałeś odejść? Nie będziesz moją tajemnicą. Nie będę się ciebie wstydził. Człowiek wstydzi się wtedy, gdy jest słabszy od zasad wymyślonych przez kogoś innego, a którym wszyscy muszą podlegać. Ja jestem królem. Kiedyś byłem królem tylko dla siebie, teraz jestem królem wszystkiego, co możesz objąć wzrokiem. Nie musimy słuchać żadnych zasad, sami będzie je tworzyć, a inni będą musieli im podlegać.
– Jesteś aż tak silny?
– Jestem najsilniejszy – odparł Zethar, wreszcie się naprawdę uśmiechając. – Chyba nie wątpisz?
– Nigdy.
***
Ze strachu żółć podeszła mu do gardła. Klęczał wśród trawy, zielonej, kołyszącej się na lekkim wietrze i pachnącej słońcem. Wokół jego nóg skakały koniki polne, były głośnie, ale ich melodii można by słuchać wiecznie bez znużenia. Koło niego leżała dziewczyna w białej sukni i z wiankiem na głowie. Wydawał się spać. Nie było tu nic, oprócz gęstych, bardzo starych drzew otaczających polanę. Na ich pniach rosły bluszcze, które kaskadami spływały z grubych konarów aż do ziemi. Słyszał też szum wodospadu gdzieś w oddali. Za jego plecami stał porzucony, zaniedbany budynek z drewna. Wyglądał na małą świątynie. Brzegi jego dachu wywijały się do góry, a belkach wyrzeźbione były wijące się wzory. To był jedyny ślad człowieka.
Krew wypływająca z oka już zakrzepła. Bestia położyła łeb na ziemi, by byli na tym samym poziomie. Patrzyła na nich. Na niego. Dziewczyna wciąż spała ze słodkim uśmiechem na ustach.
– Pożresz mnie teraz?
Spytał w języku Tyrów, ale bestia zrozumiała. Dla niej ludzkie granice nic nie znaczyły.
– Po co? – spytała. Dźwięk znowu rozniósł się jedynie w jego głowie. – Wydajesz się dość ościsty.
Bestia, jakby dopadnięta przez sen, opadła ciałem bardziej na bok, jej ucho przyciśnięte było teraz do trawy, która wokół niej wydawała się zieleńsza, a jęzor wystawał z pyska. Zdawała się zasypiać. Dziwnie stapiała się z otaczającą ją zielenią. Jeśli będzie spać wystarczająco długo, pewnie zamieni się w kamień, a jej ciało porośnie mech, stopi się zupełnie z naturą, pomyślał Zając.
– To co mam robić? – spytał.
– Cóż, to chyba jasne. Rób to, co chcesz.
Nigdy w życiu nie robił tego, co chce. Nawet nie wiedział, od czego zacząć. Był tu, w lesie gęstym i któremu obca była niszcząca ręka człowieka. Mógł odejść, mógł zostać. Robienie „czego się chce” wydawało się znacznie trudniejsze od robienia tego, co ktoś ci każe.
– Wydajesz się zagubiony, Zającu. A podobno u was, ludzi, to mężczyźni są tymi prącymi do przodu. Może i tak, skoro muszą nieść na barkach mniejszy ciężar.
Zając ponownie spojrzał na dziewczynę śpiącą tuż obok w trawie. Miała na sobie białą, niemal przeźroczystą sukienkę, a długi warkocz spływał jej z piersi. Na jej policzku siedział motyl i spijał z niego pot.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że bestia zwróciła się do niego tak, jak robił to Zethar i pozostali Tyrowie. Chyba nikt nie pamiętał jego imienia. On też prawie go zapomniał.
– Nazywam się Kiragi.
– A więc Kiragi.
– I w czym ona jest lepsza ode mnie? – spytał, znów spoglądając na lekko chrapiącą dziewczynę. Jej ciemne usta zdobił łagodny uśmiech. – Ona tylko śpi.
– I patrz, jaka jest szczęśliwa.
Zając jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Tylko las i zapomniana świątynia. Pewnie ludzie stąd oddawali kiedyś cześć bestii, a później o niej zapomnieli, przestali w nią wierzyć, ale ona naprawdę istniała.
– A co mi tam? – mruknął i położył się na kocu z trawy, strasząc przy tym chmarę koników polnych.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, Zethar zabił swojego brata i teraz stał się królem, tylko czy nie zostaną zaatakowani kiedy wieści dojdą do Turów...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka