czwartek, 17 czerwca 2021

Rahzel - ROZDZIAŁ 19 - Świecznik

 

Rano trzasnął się w twarz. Czego on się bał? – zapytał sam siebie. Przecież nie miał nic, na czym by mu zależało. Wszedł do łazienki. Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia obawiał się ruszyć o centymetr. Czuwał całą noc, siedząc w kącie. Zasnął dopiero nad ranem. Teraz wreszcie odważył się wejść do łazienki, mimo że pęcherz dawał mu znać o przepełnieniu od kilku godzin. Wysikał się, a potem napił wody z kranu nad umywalką. Zdziwił się, bo nigdy nie widział, żeby ktoś w domu miał ten system reagujący na ruch z automatycznie lejącą się wodą.

Wrócił do pokoju i wyglądnął przez okno. Samochody zaparkowane na żwirowanym podjeździe zniknęły. Wziął kilka głębokich wdechów i wspiął się na balkon. Potem chwycił się rynny, udało mu się zejść trochę w dół, ale stopa wymsknęła mu się z wnęki między cegłami. Zastygł przerażony. Jeszcze kilka wdechów i puścił się rynny. Odbił się nogami od ścian i skoczył. Krzaki żywopłotu zamortyzowały jego upadek, ale i tak bardzo bolało. Podniósł się jednak błyskawicznie i rozejrzał wokoło, bo upadek był dość głośny. Nie zauważył nikogo. Postanowił nie uciekać główną bramą. Biegnąc przez trawnik musiałby pokonać kilkaset metrów. Byłby doskonale widoczny z okien willi i robiłoby to z niego bardzo łatwy cel. Na czworakach szedł wzdłuż frontowej ściany, tak aby nikt go nie zauważył z parterowych okien. Skręcił za winkiel, aż w końcu był na tyłach willi. Za nią rósł ogromny, gęsty sad. Nie wiedział, co jest bezpośrednio za nim. Miał nadzieję, że żadne budynki. Przejeżdżał tą okolicą, gdy szukał Rahzela. Nie wiedział, dokąd sięgały tereny należące do mafii, ale dalej powinni być tylko gospodarstwa i rozległe pola rolnicze przecięte szosą. Tam chciał złapać stopa.

Biegł. I mu się udało. Po paru minutach wybiegł z sadu na puste pole z równo ściętą trawą. Nie było tu nikogo, tylko jeden samotny, pasący się koń. Spojrzał na niego, chrapnął, a potem wrócił do przeżuwania. Justin rozejrzał się przestraszony, że ktoś tu jest. Nie zauważył jednak nikogo. Za pagórkiem majaczyło ogrodzenie oddzielające go od wolności. Ruszył i biegł ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Nie miał wpływu na to, czy ktoś go zauważy z któregoś z tylnych okien i zastrzeli. Koń się przestraszył.

Pobiegł. I tak nie miał żadnej innej opcji. Był teraz zupełnie odsłonięty, ale ogrodzenie, zwykłe, słabe, drewniane, jakby oddzielało od świata pole kukurydzy, a nie willę gangstera, było coraz bliżej. Jeszcze jeden skok i znalazł się po drugiej stronie. Od drogi dzieliło go pole nieużytku, a potem kolejne, naprawdę zapełnione kukurydzą. Cały ciężar spadł z jego ramion. Gnał dalej, a gdy znalazł się między wysokimi łodygami, gdzie zniknął zupełnie, aż zaczął się śmiać ze szczęścia. Był wolny. Pod nogami przebiegł mu lis albo pies. Sam nie wiedział.

Dom farmera stał kilkadziesiąt metrów dalej, bok niego zaś jakiś drewniany budynek. Stodoła albo coś takiego. Przy budzie spał pies, duży biały kundel z siwymi łatami. Justin nie zauważył nikogo kręcącego się wokół domu. Po prostu minie go i wyjdzie na drogę, by tam złapać stopa. Odjedzie stąd jak najdalej, na drugie wybrzeże albo do Kanady. Nie wiedział jeszcze. Byle dalej.

Słabo wyglądasz, młodzieńcze. W nocy się nie pospało? Dzieciaki lubią teraz imprezować. Tylko wam ta wódka, narkotyki i seks w tym pustych głowach.

Za nim. Justin odwrócił się gwałtownie. Zaskoczył go starszy mężczyzna. Był siwy, brodaty, miał na sobie koszulę w kratę i starte, grube dżinsy. Musiał wrócić z pola do swojego domu. Pies obudził się i zaczął radośnie szczekać.

Chyba nie przyszedłeś mnie okraść? Podobno akumulatory teraz nieźle idą na złomie.

Justin automatycznie spojrzał za siebie. Przed domem stał stary, zdezelowany Ford.

Nie mam pojęcia, jak wykręcić akumulator – rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy.

No raczej. – Zaśmiał się farmer, chyba nie mówił poważnie. – Nie wyglądasz mi na takiego. Ale chyba zaraz naprawdę zemdlejesz. Co powiesz na potrawkę z prawdziwego, wiejskiego kurczaka?

Co?

Smutno mi tak jeść samemu.

Justin zrobił wielkie oczy. On chciał po prostu stąd uciec. Dlaczego nic nigdy nie szło po jego myśli? Jakby był jakimś naznaczonym, największym pechowcem na świecie. Coś w kościach mówiło mu, że nie może odmówić temu dziadkowi. I to nie przez siekierę, którą dzierżył w dłoni, Po prostu w jego głosie nie wyczuł prośby, tylko groźbę, a ona wydawała się być podszyta czymś jeszcze.

Napiłbym się czegoś – odparł. – Jeszcze mam kaca.

Oj, chłopaku. To chodź! Coś tam w lodówce schłodziłem.

W domu staruszek zostawił go w salonie umeblowanym, jakby wciąż były lata dziewięćdziesiąte. Wrócił po parunastu minutach z plastikową tacą. Niósł na niej dwa pełne talerze i dwie szklanki piwa.

Justin jadł, a z każdym kęsem przesolone potrawki i krzywo pociętymi, wielkimi kawałkami papryki i marchewki jego strach malał. Facet opowiadał z przejęciem o swojej farmie, wrednym sąsiedzie, wrednej żonie, która go z nim zdradziła, więc kazał jej wypieprzać i wrednych dzieciach, które go nie odwiedzały. Nie brał najwyraźniej pod uwagę opcji, że to on mógł być tym wrednym.

Usta wytarł w wierzchem dłoni, gdy skończył jeść. Patrzył na chwilę bez słowa na Justina.

Dopij piwo – przyjaźnie rzucił. – To może być twoje ostatnie.

O czym ty mówisz? – zdziwił się Justin.

Oni za chwilę tu będą. Uciekłeś, prawda? Musiałem zadzwonić. Inaczej spaliliby moje pola, mój dom i mojego psa. Żonę już nie, bo kazałem jej wypieprzać.

I rzeczywiście przejechali czarną limuzyną, nim zdążył przeskoczyć przez płot posesji. Jednego poznał od razu. Widział go wczoraj. Miał chyba na imię John. Celował do niego z broni. Nawet nie miała tłumika. Nie przejmowali się, czy ktoś ich usłyszy. Przecież nie wezwą policji. Przez chwilę rozważał, czy nie uciekać mimo to. Nie wierzył w powodzenie, ale przynajmniej umarłby w miarę godnie. Nie chciał być znowu poniżony, zdegradowany do dwóch otworów w ciele. Nie zniesie tego. Jednak uniósł ręce do góry w geście poddania. Zawsze brakowało mu odwagi. W więzieniu nie potrafił się nawet zabić.

Nie kazali mu wejść do bagażnika. Siedział na tylnej kanapie, nawet go nie skrępowali. Drugi z mężczyzn siedział obok niego. Stykali się ramionami. Czuł, ile ich różniło. Ile kilogramów i ile mięśni. John prowadził.

Chyba będzie trzeba dać drugie wiadro do piwnicy – rzucił w pewnym momencie. Justin widział w lusterku jego uśmiech.

Jakbyśmy jakąś nielegalną hodowlę blond ciot tam zakładali. Wolałbym zioło.

Nie wrócił do swojego luksusowego pokoju z łazienką i wielkim łóżkiem. Po betonowych, nierównych schodach sprowadzili go do piwnicy willi. Śmierdziało tam stęchlizną. W ciemnych kątach błyszczały szczurze ślepia. Nawet się nie bały. Było tu kilka pomieszczeń. Nie chciał wiedzieć, co było w środku, ale od dawna nic nie szło po jego myśli. Wrzucili go do jednej z cel razem z metalowym wiadrem. Za nim na ziemię spadły dwie zafoliowane kanapki z marketu i duża butelka wody mineralnej.

Tylko dzieci nie zróbcie.

Drzwi się zatrzasnęły. Przez wąską szparę nie dało się nic zobaczyć, na korytarzu szybko zgasło światło. W środku migotała jedna żarówka. Jego wzrok szybko przebiegł po licznych pudłach, ale utkwił w czymś, czy raczej kimś innym.

Kim… ty jesteś?

Chciał zadać to pytanie, ale został uprzedzony. W kącie siedział mężczyzna. Był brudny i obszarpany, ale nie stapiał się z szarzyzną wokół. Falowane włosy wpadały mu do jasnych oczu. Miał na sobie tylko spodnie. Jego bok pokrywał barwny tatuaż z rajskimi kwiatami.

Jestem Andre. A ty? – spytał.

Justin.

Znów znalazł się w celi. Brzydszej, bez łóżka i sedesu, ale siedzenie w niej nie budziło w nim już strachu. Opuszczenie jej już tak.

Co tu robisz?

Andre aż się zaśmiał, słysząc tak głupie pytanie.

Siedzę. Nie widać? – parsknął.

Chłopak, jakby nagle zapomniał o tym, w jakiej tragicznej znalazł się sytuacji. Teraz najwyraźniej najważniejsza była ta drwina.

Nie o to mi chodziło, no! – syknął cały czerwony. – Kurwa!

Trochę przypominał mu jego z młodości. Gdy nienawidził swoich starych, bo ciągle czegoś od niego oczekiwali. Żeby się dobrze uczył, myślał o swojej przyszłości i tak dalej, a on chciał żyć tu teraz i czerpać z tego życia jak najwięcej. Nienawidził ich. Tak wtedy sądził. Nawet im to powiedział. Nigdy nie miał już okazji przeprosić za te słowa. Tak, siedział w tym kącie, czekając nie wiadomo na co, ale najpewniej śmierć, a myśli miał tylko takie.

Co przeskrobałeś? – spytał chłopaka. – Oszukiwałeś ich na zielsku?

Co? Nie handluję żadnym gównem. Po prostu…

Ucichł. Tak po prostu. Andre patrzył na dzieciaka zdzwiony. Przed chwilą był purpurowy ze złości i strachu jednocześnie, a teraz był biały jak porcelana, z której zrobiono leżące w kartonach filiżanki. Zakrył usta dłonią, a ta zaraz zaczęła się trząść. Jego oczy nie mogły skupić się na jednym punkcie.

Nie mam nic wspólnego z tą świnią – jęknął.

I Andre już wiedział. Patrzył na tę kupkę nieszczęścia i miał ochotę go przytulić, ale to pewnie ostatnia rzecz, jaką chłopak by pragnął. Żeby dotykała go ciota. Dzieciak był piękny i słaby, bo był po prostu dzieciakiem. W slamsach widział wiele takich dzieciaków. Dziewczynek, które powinny dopiero przestawać bawić się lalkami, a już były matkami.

Andre już się nie odzywał. Sięgnął po butelkę wody. Ten cały Cesare? – pomyślał. Nie. Był chamem jak oni wszyscy, jak Rahzel, ale podobnie jak on, nie umiałby zrobić czegoś takiego. Trzeba przestać być człowiekiem i zamienić się w potwora.

A ty? A ty za co tu jesteś? – Usłyszał po pewnym czasie. Nie miał pojęcia, jak długim. Stracił już jego rachubę.

Z głupoty. Znaczy się, z miłości. Na jedno wychodzi – odparł. – Liczą, że kogoś tu zwabią, ale niedługo skapną się, że bardzo się przeliczyli. Wtedy już nic mnie nie uratuje.

Miał nadzieję, że Rahzel był już daleko. W Kanadzie albo w Meksyku. Gdzieś, gdzie oślizgłe macki mafii nie sięgały. Robić coś, co nie wymaga za wiele myślenia. To nie wychodziło mu najlepiej, za łatwo się złościł. Mógłby zostać drwalem. Z siekierą byłoby mu do twarzy. Andre uśmiechnął się pod nosem ze swojej głupoty i obrazka, który miał teraz pod przymkniętymi powiekami. To przez słabość do macho tutaj trafił.

Z miłości? – powtórzył z niedowierzaniem chłopak. Chyba najbardziej zdziwiło go to, że te słowa padły z ust mężczyzny. – Co? Zaliczyłeś dziunię któregoś z tych świrusów? Nieźle!

Nie mam w zwyczaju zaliczania „dziuń”. Mój chłopak chyba nieźle ich wkurwił. – Andre uśmiechnął się lekko. Właściwie mówił teraz do siebie, a nie do tego dzieciaka. Miał wiele rzeczy, które chciał z siebie wypluć. Najbardziej zaś chciałby przywalić Rahzelowi w mordę, wykrzyczeć, jak bardzo go zawiódł, a potem mu przebaczyć i iść nad jezioro. – A obiecywał, że będzie grzeczny w tym pierdlu. Pół dnia w siłowni, pół dnia w bibliotece. A wrócił z blizną po poderżnięciu gardła i wyrokiem mafii. Miał tam tylko grzecznie siedzieć i wiernie czekać. Pewnie drugie też mu nie wyszło.

Kłamiesz! Rahzel… Rahzel nie jest ciotą!

Andre spojrzał na dzieciaka kompletnie zbity z tropu. Skąd wiedział, o kim mówił. Teraz dostrzegł, że na palcach lewej dłoni miał wytatuowane jakieś drobne symbole. Daleko temu było do profesjonalnej roboty. Były zrobione w więzieniu.

Siedziałeś z Rahzelem w pierdlu… – domyślił się. – Kurwa, o co tu chodzi? Co on takiego zrobił?

A ty skąd go znasz? – syknął Justin.

Przed chwilą był przerażony sytuacją, w której się znalazł. Coś tam paplał, ale w jego oczach Andre widział tylko strach. Teraz zaś słyszał w jego głosie prawdziwą złość. On też na początku był zły, ale teraz czuł tylko rozgoryczenie. Właściwie z każdą godziną tu spędzoną przestawał czuć cokolwiek. Może zaczęło się to nawet wcześniej, gdy Rahzel w szpitalu otworzył swoje zielone śmiecia, a on nie mógł dojrzeć w nich swojego odbicia, a przecież zawsze tam było.

Dzieciak przypominał mu małego kundla, który ujada wściekle, gdy ktoś podchodzi do jego pana, mimo że jego szczęka jest na tyle mała, że nawet nie zdoła chapnąć wroga w kostkę. Andre się to nie spodobało.

Czyżby Rahzel miał słabość do ładnych, białych chłopców, którym trzeba pomagać? A zarzekał się gorliwie na początku, że nie jest gejem. – Spojrzał na dzieciaka. Ostrzegł go, nim ten zdążył cokolwiek zrobić lub powiedzieć: – Rzucisz jeszcze jednym „pedałem” lub „ciotą”, a ja rzucę w ciebie zawartością tego wiadra. Przetwórz w swoje ślicznej, ale malutkiej główce, że Rahzel był moim partnerem, zanim poszedł siedzieć. Wkurwił tam, jak rozumiem, tego całego Caligari, przez co tutaj trafiłem. I, coś mam wrażenie, że ty też nie jesteś tu przypadkowo. Zaraz mi to wyjaśnisz, ale wcześniej przestań się na mnie tak gapić, na pół ze strachem, na pół z obrzydzeniem. Bo wiesz, teraz mamy tylko siebie nawzajem. Więc weź trzy wdechy, przetraw to, że dzielisz pięć metrów kwadratowych z pedałem i wyjaśnij mi, o co tu chodzi.

Justin z żałością spojrzał na drzwi od piwnicy z podłużną szparą. Był głupi. Niepotrzebnie uciekał. Skończy się tak samo, ale przynajmniej mógłby spać w łóżku i sikać do pisuaru, a nie wiadra.

To przeze mnie Rahzel prawie umarł. Poderżnęli mu gardło, bo przez niego mnie przenieśli i Caligari nie miał komu wkładać.

Naprawdę? – zdziwił się Andre.

Spodziewał się po Rahzelu czegoś innego.  Podejrzewał, że chodził o narkotyki, czy inny syf, na którym da się w pierdlu zarobić. Nie znał się na tym. Wiedział tylko to, co pokazywali w filmach. Rahzel mógł chcieć się z tego uwolnić, ale to nie działało w obie strony. W więzieniu trzeba się trzymać kupy, żeby nie dostać w plecy albo pod żebra. Andre sądził, że Rahzel wrócił podczas odsiadki do gangu. Był naprawdę zaskoczony.

Coś takiego – mruknął, uśmiechając się.

Wstyd się przyznać, ale poczuł rozgoryczenie. Coś jakby żal, a może nawet zazdrość. Rahzel miał bronić tylko jego. Jego kochać i do niego wrócić.

I co ty tu robisz? – spytał. – Wypuścili cię z paki i pierwsze co zrobiłeś, to pobiegłeś w objęcia brata skurwiela, przez którego masz tak zryty beret? To jakiś syndrom?

Pieprz się. Nie miałem pojęcia, że Caligari mają tu swoją rezydencję, czy coś tam. To coś! – Justin machnął ręką. Zdał sobie sprawę, co miał właśnie powiedzieć i trochę zgasł. – Ja tylko… Dowiedziałem się, że Rahzel tu mieszka i chciałem mu podziękować… czy coś. No i ten cały Cesare żarł burgera w domu Rahzela. I nie mam zrytego beretu!

No, za to sorry – zgodził się Andre. Jak mógł powiedzieć coś takiego dzieciakowi, który doświadczył takich strasznych rzeczy? – skarcił się w duchu. Zazdrość to dopiero ryje ludziom beret.

Justin usiadł w kącie i z podciągniętymi nogami i ukrył twarz w dłoniach.

Trzeba się było słuchać rodziców – mruknął.

To samo sobie pomyślałem – odparł Andre. Pomyślał sobie to zaraz po tym, jak zginęli i został zupełnie sam, a potem było tylko piekło. – Co, kazali ci się uczyć, wracać o północy do domu i nie zbrzuchacić żadnej panny?

No, tragedia. – Zaśmiał się Justin. – Nienawidziłem ich przez to. Hej, a mogę o coś spytać? Andre, tak?

Dawaj, młody.

A ty i Rahzel na serio, no ten?

Serio, serio.

To nie lubisz dziewczyn? – zdziwił się szczerze Justin. Zerkał teraz na niego ciekawie jasnymi oczami.

Lubię z nimi pogadać, ale nigdy się w żadnej nie bujałem i nigdy mnie nie ciągnęło do cycków. Taki się urodziłem.

Wmawiasz sobie – odparł z pewnością w głosie Justin. – To nienaturalne. Pewnie masz jak uraz. Matka piła albo coś. Albo jesteś jakimś masochistą… Kto normalny by chciał czegoś takiego?   

Andre już nie odpowiedział. Żal mu się zrobiło tego dzieciaka. To, co powiedział, to była mieszanina traumy i kazania pastora. I wylądował tutaj, w środku w tej beznadziei. Przyszło im tylko czekać na kata.

Całe jego życie było pasem porażek. Był cykorem. Rahzel miał rację. Mógłby przynajmniej umrzeć godnie, chociaż próbując coś zrobić, a nie siedząc w kącie piwnicy z pełnym wiadrem na drugim jej krańcu.

Wiesz, raczej nas stąd nie wypuszczą ot tak.

Zdążyłem się domyślić – mruknął Justin. – O co ci chodzi?

Czasami wrzucają żarcie przez tę dziurę w drzwiach, ale wchodzą też do środka, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję. Właściwie zwykle przychodzi jeden gostek, bo nie budzą w nich strachu – parsknął. – Ale nas teraz jest dwóch.

O co ci chodzi?

Andre wstał i zaczął grzebać w kartonach. Po chwili trzymał w dłoni mosiężny świecznik. Justin parsknął.

Nawet jeśli stąd wyjdziemy, to i tak skończy się tak samo, a nawet gorzej – powiedział. Sam wiedział o tym najlepiej. Umrzemy tak, czy siak. Tylko potrwa to dłużej lub krócej. Jak dla mnie może być dłużej i boleśniej, ale z godnością. Tchórzyłem i uciekałem całe życie. Pozwalałem się chronić facetom, którym robiło się żal takiego nieporadnego, ślicznego blondynka. Rahzel też na to poleciał.

No dobra. – Uśmiechnął się Justin i zaczął grzebać w kartonowych pudłach.


2 komentarze: