niedziela, 26 grudnia 2021

Rahzel - ROZDZIAŁ 24 - Szczęściarz

 Po długich i ciężkich cierpieniach... Wreszcie. I Wesołych Świąt :)

 Dreszcz przeszedł przez całe jego ciało, zostawił po sobie mrowienie w palcach i na języku. Był niemal nagi. Jego mięśnie lśniły w świetle lamp, ciemna skóra była powleczona jakimś mazidłem, które miało sprawić, że będzie jeszcze bardziej cieszył oczy widowni. Tam, gdzie nie szpeciły go tatuaże, robiły to napisy. Był żywym bilbordem. Rozrywką dla gawiedzi. Przedmiotem zakładów. Ale to nie miało znaczenia. Czuł, jak kropla potu spływa po jego czole, zatrzymuje się na brwi, omija ją, by trafić w końcu do oka. Mrugnął. Nie mógł jej wytrzeć. Spojrzał na swoje ściśnięte materiałem dłonie. Jak zwierzęta w cyrku muszą wypełniać polecenia, jeśli chcą dostać ochłap. Żadnych zasad poza zakazem walenia w jaja. Tak długo, aż któryś nie padnie lub się nie podda. Teoretycznie. Druga opcja na pewno nie zostanie wykorzystana przez żadnego z nich. To nie spodobałoby się sponsorom, wszystkim tym drącym mordy ludziom na hali i pijącym piwa przed monitorami komputerów.

– Jamajczyk! – przedstawił go speaker, krzycząc do mikrofonu.

Dziennikarze dali mu taką ksywkę. Nigdy nie był na Jamajce. Nie lubił reggae. To też nie miało znaczenia. Ludzie zaczęli wrzeszczeć jeszcze głośniej. Nie drgnął, nie uniósł dłoni do góry w geście pychy, jakby już wygrał. To też podobało się ludziom. Mieli w głowach jego wizję. Właśnie taką, zimną, pragnącą krwi bestię. I mieli rację. Wzrokiem przebiegł po ich zaczerwienionych od żaru reflektorów twarzach. Szybko go znalazł. Ściskał splecione dłonie, jakby się modlił. Jak zawsze był przerażony i rozgorączkowany jednocześnie. On też kochał oglądać Jamajczyka, gdy temu puszczały wszystkie hamulce.

– Skorpion!

Kolejna żenująca ksywka. Czas unieść głowę, w pełni wykorzystać przewagę we wzroście i spojrzeć na przeciwnika z pogardą. Kamery dobrze do wyłapują, lubują się w jego zielonym spojrzeniu pełnym gniewu i żądzy.

Podeszli do siebie. Zetknęli się klatkami piersiowymi. Rahzel skrzywił się. Nienawidził dotykać innych mężczyzn. Konus pluł coś po hiszpańsku. Ujadał jak sznaucer, rzucając mu się do szyi. Nie mógł jednak dosięgnąć.

– To co? Na całego? – spytał spokojnie Rahzel.

– Pierdol się.

Sędzia udał, że ich od siebie odsuwa. Cofnęli się. Karzeł splunął na matę ringu. Rahzel znów wyszukał wzrokiem Andre. Pokręcił lekko głową. Kiedyś by go to nie ruszyło, teraz uważał to za wręcz żenujące. Bicie po mordzie ludzi było „okej”, ale jeść trzeba sztućcami, ustępować starszym miejsce w autobusie i nie pluć komuś pod nogi. Zasady robią życie ładniejszym. Andre podniósł dwa uniesione kciuki. Wyglądał na bardziej zdenerwowanego niż on.

– Na całego.

Tak właśnie było. W pierwszym rzędzie siedzieli podstarzali faceci w garniakach – biznesmeni, politycy i gangsterzy. Tutaj każdy z osobna był każdym z nich jednocześnie. Nielegalne zakłady i transmisje internetowe, na których się wzbogacali, to od tego im stawało. Dziwki nie potrafiły już tak pobudzić ich sflaczałych fiutków. Ich pomarszczone twarze spryskiwała krew, pot i ślina. Wszystko to przyjmowali z radością. Patrzyli błyszczącymi od alkoholu oczami na spektakl, którego, jak sądzili, byli twórcami.

Nie zgadzał się tylko na jedno, ustawione walki. Wszystko inne akceptował. Brak zasad mu pasował. Nie musiał się wtedy pilnować. Po gongu w jego głowie miejsce robiła sobie pustka i płynął po prostu z falą. Budził się, gdy przeciwnik leżał u jego nagich stóp, a sędzia klęczał przy nim odliczając lub sprawdzając, czy ma jeszcze tętno. „Jamajczyk! Jamajczyk”. Wtedy zaczynał słyszeć to, co ludzie skandowali przez całą walkę. Wzrokiem przeskakiwał po ich wykrzywionych w grymasach radości i wściekłości twarzach, szukając tej jednej. Tej, na której przed momentem zagościł uśmiech ulgi.

Skorpion wił się u jego nóg. Nie wgniótł go jednak w ziemię, jak to miało miejsce w westernach. Twarz zalewała mu krew z rozciętego czoła. Sędzia uniósł jego rękę w górę. Teraz powinien odbyć zwycięski spacer po ringu, wspiąć się na łańcuchy, zaryczeć jak dziki kot. Nie zrobił tego.

– Jamajczyk! Jamajczyk!

Wydawało mu się, że najgłośniejszy z głosów należał do Andre. Jeszcze raz poszukał go wzrokiem. I nie znalazł. Jego miejsce zajmował teraz jakiś opasły typ w przepoconym podkoszulku. W momencie rozgrzany po walce poczuł przenikający go do kości mróz. Pomyślał, że to wszystko jest najczystszym z możliwych rodzajów idiotyzmu. Cały ten cyrk. Dawał pieniądze, to fakt. Andre po opuszczeniu Brazylii przyzwyczaił się do życia w domu z bieżącą wodą i toaletą. Wychodek napawał go więcej niż niechęcią. Gdy trafili do Meksyku, stać ich było tylko na to. Ukryli się najgłębiej, jak się dało. On zaczął pracować w fabryce na taśmie, a Andre w czymś, co miało udawać klub ze striptizem. Na dziwkach znał się w końcu najlepiej. Nienawidził tej pracy, nienawidził tego życia. Rahzelowi odpowiadało, było lepsze niż jego poprzednie, ale nie mógł być szczęśliwy sam. Mężczyźni z klasy robotniczej rozrywkę znajdowali w alkoholu, a tutaj także w walkach kogutów, tych pierzastych i ogolonych na łyso roznoszonym przez testosteron młodzieniaszków. On był od nich lepszy, widział i robił w życiu rzeczy, których nie potrafili sobie nawet wyobrazić. Chcieli skoczyć mu do gardła, a nie sięgali nawet do pach. Zarabiał na zakładach więcej niż na taśmie, nawet gdy cały miesiąc brał dwunastogodzinne zmiany. Wzbudzał zainteresowanie, z piwnic w biednej dzielnicy trafił do nielegalnych klubów w centrum. To było miejsce grzesznej rozkoszy i interesów. Mafiozi ustalali wysokość podatku VAT i stop procentowych, a politycy ceny kokainy na ulicach. Bawił ich, podobał im się, wiedzieli, że może im się bardziej przysłużyć. Gdy przybyli do Meksyku z Andre, nie mieli nawet pojęcia, czy policja połączyła ich z wydarzeniami z USA i czy wysłano listy gończe, czy szuka ich Interpol. Mogli być jednak pewni, że Cesare będzie ich gonił do skutku. Chowali się więc, spragnieni spokoju. Ludzie sprawujący władzę w tym mieście korupcji obiecali mu, że wszystkie jego grzechy zostaną wymazane, że nawet gdy będzie mijał policjanta na ulicy, ten na niego nie spojrzy. Obiecali mu pieniądze, bezpieczeństwo i anonimowość. Nielegalne walki można było obejrzeć tylko w Darknecie, tam je obstawiać i cieszyć się z tej prymitywnej rozrywki.

Obiecali, że pozostanie skryty w mroku. Nigdy nie ujrzy światła dziennego. Był naiwny, że w to uwierzył. Szczęście przecież nie było mu pisane. Nie zasłużył na nie.

– Cesare – szepnął.

Przeskoczył przez łańcuchy, odepchnął chcących mu zagrodzić drogę ochroniarzy i pobiegł do kanciapy, która służyła mu za coś w rodzaju garderoby. Andre zawsze przed walką całował go tam na szczęście. Taki był głupiutki. Mały, naiwny idiota.

Wbiegł do pomieszczenia. Rozejrzał się po nim na granicy paniki. Pusto. Dłonią niedbale starł krew zalewającą mu oko. Nie mógł zebrać myśli na tyle, by zdecydować, gdzie teraz iść. Stał więc jak wryty pośrodku pomieszczenia. Nagle coś skrzypnęło. To drzwi od prowizorycznej łazienki się otworzyły, a w ich świetle pojawił się Andre.

– Już jesteś? – zdziwił się na widok Rahzela. – Nie powinieneś teraz triumfować w blasku reflektorów?

– Co ty tu robisz?

– Och… Przepraszam, że się urwałem, ale już dłużej nie mogłem czekać, bo mym się posikał.

Andre zaśmiał się krótko, a zaraz potem uśmiech zniknął z jego jasnych warg. Wziął gazę przygotowaną na stoliku i zaczął obcierać czoło Rahzela. Patrzył mu przy tym w oczy. Musiał zezować mocno w górę, co nadawało jego twarzy razem z ustami wykrzywionymi w grymasie nieszczęścia komiczny wyraz, który strasznie podobał się Rahzelowi.

– Chyba będzie trzeba szyć – ocenił Andre ponurym głosem. – Na razie zrobię opatrunek. Boli cię coś jeszcze?

– Tak, ale to nieważne – mruknął Rahzel. Nie pozwolił mu od siebie odejść po apteczkę. Chwycił między dwa place złoty kolczyk, jeden z pary, którą kupił mu po pierwszej wygranej walce.

– Przestań tak mówić. To jest teraz najważniejsze.

– Nie… – odparł, choć wypuścił go z objęć. – Ale nie będę się tobą kłócił. I tak nigdy cię nie przegadam.

Andre zdziwił się na ten komentarz.

– Bo nawet nie próbujesz – skomentował. – Zwykle nie wiem, co ci chodzi po głowie, bo komunikujesz się półsłówkami. Tak jak teraz. Nie mam zielonego pojęcia. Muszę czytać z gestów, ale już po długich męczarniach wydaje mi się, że cię rozgryzłem.

– Kolejny monolog – zauważył kąśliwie Rahzel. Usiadł na krześle, by poddać się torturom odkażania i bandażowania, które wykonane dłońmi Andre stawały się dziwnie przyjemne. – I co tam wywnioskowałeś?

Andre stanął między jego nogami. Nalał na wacik śmierdzącego kwaśno środka do dezynfekcji.

– Hmm… – udał, że się zastanawia. – Bardzo kochałeś swoją mamę, tęsknisz za nią. Kochasz mnie i nie umiałbyś beze mnie żyć.

– Bez przesady. Znalazłbym ukojenie w ramionach temperamentnych Meksykanek.

Andre zaczął przecierać rozcięcie, które nie chciało przestać krwawić.

– Umiałbyś jeszcze wsadzić w cipkę? – zakpił.

Rahzel objął go ramionami w pasie, przyciągając bardziej do siebie. Miał nawet fajną odpowiedź – „Instynkt by mnie poprowadził”, ale przekomarzania to nie było to, czego teraz chciał.

– Śmierdzisz i cały się lepisz. – Andre przykleił ostatni plaster trzymający opatrunek i wyswobodził się z ścisku Rahzela, który nagle ucichł. – Chodź, weźmiemy prysznic, wyśpisz się, a potem będziesz mnie mógł miętolić, ile chcesz.

Do domu odwoził ich kierowca zawsze innym samochodem. Wygrywał, więc inni przegrywali, a osobom na tym tracącym bardzo się to nie podobało. Niektórzy próbowali go przekupić, inni zastraszyć. Gdy przekonali się, że to nic nie daje, nawet zabić. O tym ostatnim Andre nie wiedział. Utrzymywali pewną równowagę. On udawał, że nienawidzi tych walk i robi to tylko dla pieniędzy, choć naprawdę pozwalały mu się wyżyć, a potrzebował tego. To ratował jego i Andre również. On zaś udawał, że godzi się na to, tylko dlatego że wdepnęli w to gówno za głęboko, żeby tak po prostu z niego wypłynąć. Utrzymywał, że nie miałby nic przeciwko, a nawet cieszyłby się z powrotu do życia w nędzy w komunie, jeśli Rahzel nie musiałby się narażać. Tak sobie mówili, obaj też wiedzieli, że kłamią. Andre podziękował kierowcy, gdy wysiadali. Ten tylko coś burknął pod nosem. Przyjął banknot bez podziękowania i odjechał zostawiając w ich w chmurze dymu.

Teraz czekała ich godzina ciszy. Lekarz powinien za chwilę dojechać. Połata Rahzela, ten później weźmie samotny prysznic, by zmyć z siebie krew, pot i łzy, nie swoje oczywiście. Po jakimś kwadransie od ich powrotu do domu znajomy, pracujący dla mafii medyk zapukał do drzwi. Usiadł na krawędzi ławy w salonie, by być na wysokości z siedzącym na fotelu Rahzelem. Andre znalazł sobie miejsce w rogu kanapy, tym dalszym od nich. Usilnie patrzył gdzieś w bok. Usilnie starał się nie widzieć tego, co się teraz odbywało się w salonie. To działo się za każdym razem. Rahzel na początku myślał, że może on obrzydza Andre. Jego pokaleczone ciało lub on sam, to, jak nisko upadł. Tak jednak nie było. Andre miał wyrzuty sumienia. Wiedział, że robił to dla niego, krzywdził się tym, a jednak nie umiał się zdobyć, by powiedzieć Rahzelowi, że może już przestać.

Rahzel nie miał do niego pretensji. Za nic go nie winił. Jeśli kogoś, to siebie. To przez niego tu trafili. Przez niego zginął ten głupi chłopak. To zostanie z nim na zawsze, tak jak ta blizna na szyi.

No, ładniejszy nie będziesz – skomentował swoją robotę doktor po hiszpańsku. Wstał z ławy. Pod jego nogami zebrała się kupka przekrwawiony gaz. – Elegancko załatwiłeś tego skurwysyna. Postawiłem na ciebie, jak zawsze. Nie zawiedź mnie następnym razem.

– Nie zawiodę siebie, może ty też na tym zyskasz – odpowiedział Rahzel. Dość dobrze rozumiał hiszpański, ale nie potrafił mówić w tym języku. – Dzięki, jak zawsze.

Lekarz ubrał na głowę swój kapelusz z szerokim rondem. Ściągnął go jeszcze na moment, żeby się pożegnać i wyszedł, nie obdarzając Andre nawet spojrzeniem. Musiał wiedzieć. Wszyscy wiedzieli i nie wiedzieli jednocześnie. Nie myślano i nie mówiono tu o pewnych rzeczach. To sprawiało, że przestawały istnieć.

– Idę pod prysznic – mruknął.

– Tylko nie zamocz opatrunku.

– Jasne.

Rahzel odkręcił prysznic na maksimum i już nago stanął pod mocnym strumieniem lodowatej wody. Uderzała o jego głowę i kark, spływała dalej, skapywała do brodzika zabarwiona na różowo. Zawsze brał te prysznice sam, w dniu walki spał też sam. Nie było żadnej namiętności. Ta przychodziła kolejnego dnia, a czasami później, gdy wyrzuty sumienia i poczucie winy Andre stawały się słabsze od jego tęsknoty.

Był zmęczony i obolały. Musiał poradzić sobie z tym sam. Kiedyś uważał, że samotność była jego własnym wyborem, że w niej czuje się najlepiej. Nikogo nie potrzebuje. To była bzdura. Już wtedy, gdy był psem mafii, musiał o tym wiedzieć. Gdzieś tam w podświadomości znał prawdziwą odpowiedź. Jeśli będzie sam, nikogo nie skrzywdzi. Nikt nie zostanie skrzywdzony dla niego. Ale człowiek to prymitywne, słabe stworzenie. Najlepiej czuje się w stadzie.

Ludzie są jak psy. Zostawieni sami wyją do księżyca. Mogą kochać całą rodzinę, ale zawsze jest ktoś najważniejszy, kogo uznają za swojego pana. Ja jestem twoim panem, a ty moim.

W pasie owinął się ręcznikiem. Nie miał siły, aby się wytrzeć. Idąc do salonu, zostawiał po sobie mokry ślad. Usiadł ciężko na kanapie, nie przejmując się tym, że ją zamoczy. Andre wciąż tkwił na jej drugim krańcu.

– Wytrzyj chociaż włosy.

Rahzel spojrzał na blondyna, a na ustach pojawił mu się nietypowy dla niego uśmieszek. Białko lewego oka miał lekko przekrwione. Podniósł się, by ściągnąć z siebie ręcznik. Rzucił go Andre.

– Nie mam siły. Ty to zrób.

– Przyniosę drugi.

– Po co? Jestem tu tylko ja i ty.

Rahzel uśmiechnął się w myślach. Kiedyś był takim siermiężnym chłopem bez polotu, a teraz bawiły go te głupie gierki, które sam inicjował. Andre jak zbity szczeniak popatrzył na czerwony ręcznik, który ściskał w dłoni. Podkurczył nogi, zwijając się na kanapie przy Rahzelu. Zaczął pojedyńczo wycierać jego dredy, każdemu poświęcając równie dużo uwagi. Rahzel włączył w między czasie telewizor. Na szczęście dało się tu odbierać amerykańskie kanały, jeśli zapłaciło się odpowiednio dużo.

– Jak to jest? – spytał, w którymś momencie, wciąż znudzonym wzrokiem śledząc urywki z wczorajszego meczu NBA. – Jak to jest, że taki przeżarty tęczą do szpiku kości pedał jak ty, ani razu nie spojrzał jeszcze na mojego wielkiego fiuta. Nie mogę tego, kurwa, zrozumieć. Kiedyś rzucałeś się na niego jak pies na gnata.

Przerwał, by usiąść przodem do niego. Oparł się plecami o podłokietnik, prezentując się w swojej pełnej, okazałej formie. Przypomniał mu się ten mem z wielkim, włochatym gejem w samych majtkach. Czuł się idiotycznie, siedząc w rozkroku. Andre zastygł z otwartymi ustami i mokrym ręcznikiem w dłoni.

– Znudziłem ci się? Masz innego? Jakiegoś wąsatego pastucha kóz w sombrero, czy może Enrique Iglesiasa?

– On nie jest Meksykaninem – prychnął Andre. – Jak jesteś zły, robisz się sarkastyczny, a kiedyś tylko coś tam pomrukiwałeś w odpowiedzi.

– Mhm.

Ręcznik zsunął się na podłogę. Rahzel ciągle miał mokre włosy. Jutro będą wyglądać fatalnie. Andre wyciągnął do niego dłoń, niepewnie jak kot albo pies, chcący skupić uwagę swojego pana. Rahzel był skupiony.

***

Obudził się obolały. Spanie na zamałej kanapie nie było przyczyną jego cierpień, na pewno nie główną. Dziś okładał się po mordzie i wszystkim innym z kolejnym idiotą, który myślał, że da mu radę. Andre spał, smacznie pochrapując w jego ramionach. Na jego twarzy gościł uśmiech, który wyrarzał ukontentowanie. Ciężar spadł z jego ciała i duszy. Teraz przyszła wreszcie pora na regenerujący sen. Brakowało mu przespanych nocy od bardzo dawna. Rahzel uwolnił się, gimnastykując się przy tym mocno, żeby nie obudzić Andre. Zasnęli nadzy, oplatając się wzajemnie jak najciaśniej. Obaj szukali bezpieczeństwa. Powinien wziąć drugi prysznic, ale nie miał na to siły. Poszedł do sypialni, żeby wciągnąć na siebie bieliznę i dżinsy. Gdy przechodził przez salon spojrzał w kierunku kanapy, upewniając się, że Andre na pewno śpi i nie zobaczy, jak wychodzi.

Zamknął za sobą powoli drzwi, nie zatrzaskując ich, aby nie wydały żadnego dźwięku. Nie szedł daleko, zaledwie do sąsiada. Zapukał. Po dłuższej chwili w świetle jasnych, drewnianych drzwi pojawiła się zmarszczona, siwa głowa. Nastąpiła wymiana, jak zwykle niepotrzebne były słowa. Banknot za plik kopert. Drzwi się zamknęły. Rahzel szybko przejrzał to, co miał w dłoni. Większość stanowiły rachunki. Andre wierzył, że wszystko załatwia tu za nich bank i ludzie, którzy zarabiali na Rahzelu. Nie dziwił go brak jakiekolwiek korespondencji. Kto miałby do nich pisać? Przecież nikt nie wiedział o tym, gdzie są.

Mylił się. Nie miał o tym pojęcia. Rahzel pilnował, aby nigdy się nie dowiedział, jak bardzo się myli. Przejrzał koperty. Parę rachunków, reklam i ulotek. Na kilku były roznegliżowane laski. Duże tyłki były teraz na topie. Liczyły się bardziej niż cycki. Jeden list. Nadany ze Stanów Zjednoczonych. Już trzeci. Każdy miał stempel z innego stanu, ale adres zapisano tym samym pismem. Kobiecym. Chwilę zastanawiał się, czy go nie spalić, jak zrobił to z dwoma poprzednimi, ale tym razem bez otwierania i czytania. Nie sięgnął jednak do kieszeni po zapalniczkę. Rozerwał kopertę. Kartka była staranie złożona, ale poplamiona. Tusz rozmazał się w kilku miejscach. Listu nie pisał flejtuch, tylko ktoś, kto nie mógł powstrzymać nad nim łez.

Przez Was umarła moja córeczka i mój głupi syn. Ona była niewinną księżniczką, on nie należał do najbystrzejszych, czasami przynosił mi wstyd, ale kochałam ich tak samo mocno, jak nic innego na świecie. Odebraliście mi ich przez swój egoizm. Sczeźnijcie w cierpieniach.

Napisane przez kogoś, kto nigdy nikomu nie groził. Kogoś, kto nie miał pojęcia, jak poradzić sobie ze swoim cierpieniem. Rahzel nie mógł pojąc, w jaki sposób udało się ich namierzyć zrozpaczonej matce, a temu makaroniarzowi nie. Po pierwszym liście myślał, że to jakaś gra. Jednak nic się nie stało po pierwszym i drugim liście. Nikt ich nie śledził. Nic się nie działo.

Andre coraz częściej się zapominał. Zapominał o tym, że są uciekinierami. Powinni zawsze oglądać się za siebie, dokładnie sprawdzać drogę, zanim pójdą do przodu. To dobrze, że on nie patrzył pod nogi, tylko biegł, gdzie miał ochotę. Coraz częściej pojawiał się u niego ten uśmiech szczęśliwego idioty, który może sobie pozwolić na bycie idiotą, bo czuje się bezpieczny. Rahzel oglądał się za ich dwoje.

Wyciągnął zapalniczkę i spalił list razem z kopertą. Wrócił do mieszkania. Andre wciąż spał zupełnie nagi na kanapie. Uśmiechał się. Rahzel też na moment pozwolił sobie na uśmiech.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz