niedziela, 13 lutego 2022

Rahzel - ROZDZIAŁ 25 - Sen

 Z trudem i powoli, ale jest. Cofamy się tu trochę w czasie i wchodzimy w ostatni etap opowiadania. Ktoś na pewno umrze. 

Nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Rozwiązanie było tak naprawdę proste. Powinien iść do ambasady amerykańskiej. Był przecież obywatelem wielkiego mocarstwa, które o swoich obywateli umiało zadbać. Po prostu nie miał siły zrobić niczego konstruktywnego. Może chciał być ukarany. Zasługiwał na karę. Był złym synem. Przynosił rodzicom wstyd. Niczego innego już nie zdążył. Był samolubny, głupi, niemoralny.

Teraz nie miał się już dla kogo poprawić. Zsuwał się więc coraz niżej, coraz bardziej tej ciemnej otchłani, która wydawała się wyciągać po niego macki. Oplotła nimi już jego nogi, sięgnęła pasa. Teraz zsuwał się i dosłownie, jego plecy tarły o brudne cegły, które podarły jego koszulę i poraniły skórę. Zaczął się śmiać. Bardziej jednak przypominało to bulgot, bo usta i nos miał pełne krwi.

– A pierdol się, dziwadło! – burknął po hiszpańsku jeden z jego oprawców. Zrezygnowany machnął ręką i odszedł ze swoją grubą.

Najwyżej to dziwadło, które nawet się nie broniło, zbyt dużym było wyzwaniem. Andre uśmiechnął się do siebie. Pokazał im środkowy palec, im plecom dokładnie. Posiedziałby tak dłużej, może nawet tu zasnął, pod barem, ale zaczęło lać. Wielkie, ciężkie krople zmywały krew z jego twarzy. Podniósł się, najpierw na klęczki. Opadające na oczy włosy poprawił szybkim gestem. Poszedł w górę slumsów, rozglądając się za opuszczoną chatą, czy jak inaczej tu nazywali te szopy sklecone z blachy. Jedne na drugich stały. Wszystkie chwiejne, z prądem dostarczanym nielegalnie podciągniętymi kablami i wodą z gór. Cały był już przemoczony, w adidasach chlupotała mu woda, gdy wreszcie zauważył taką, gdzie nie świeciło się światło.

Wszedł do niej. Rozejrzał się, by upewnić się, że nikogo na pewno tam nie ma albo nie jest to jakaś melina ćpunów. Nie wyglądało na to. Wśród sterty gratów znalazł koc. Rozebrał się, owinął w niego i zaraz zmorzył go sen. Ten pijacki był najlepszy. Najmocniejszy i zupełnie pusty. Jeśli coś widział, to było to rozmazane. Tylko jakieś smugi.

Zbudziła go suchota w ustach. Ostre, poranne światło wkradło się pod jego ciężkie powieki. Usiadł ciężko, zrzucając przy tym z siebie szmatę, którą się owinął. Bolało go całe ciało, siniaki zdążył przez noc nabrać koloru. Wsadził dłoń do ust, by sprawdzić, czy wciąż ma wszystkie zęby. Musiał znaleźć wodę. Oglądnął się, by zorientować, gdzie w ogóle spędził noc. W tej norze z sufitu jedynie zwisała samotna, pęknięta żarówka na kablu. Chałupa wydawał się mieć więcej pomieszczeń. Może była tu podciągnięta woda, a jeśli nie to na zewnątrz studnia.

Zdążył zakryć usta i żadnego dźwięku, który by zdradził jego obecność, nie wydał. Powoli usiadł w progu pokoju. Przed sobą widział mężczyznę. Jego plecy właściwie, nagie, pokryte jedynie tatuażem przedstawiającym diabła trzymającego w ustach pistolet. Ciemne, kręcone lekko włosy miał spięte przy karku. Siedział na krześle i malował. Wokół niego stało kilka wiader, na podłodze leżały umoczone w różnokolorowych farbach pędzle.

Znaleźli go. Ci, którzy wczoraj ze speluny go wyrzucili, bo pieniędzy nie miał i do facetów się dostawiał, takie same mieli diabły na ramionach. Czemu ten kwiaty na ścianie malował? - to było pytanie. O dziwo mafiosi, co lubowali się w egzekucjach, najbardziej religijni tu byli. Łączyli żarliwą wiarę katolicką z jakimiś indiańskimi pradawnymi wiarami w krwawych bogów i nic dziwnego w tym nie wiedzieli. Najwidoczniej ci akurat taki rytuał mieli. W krwistoczerwonych kwiatach ginęły różowe nogi flamingów. Te stały zwrócone do siebie dziobami, a ich wygięte szyje tworzyły wspólnie kształt serca.

Mężczyzna nucił coś przez cały czas. Jego mięśnie pracowały pod skórą, gdy pędzlem krzywą ścianę smagał. Diabeł miny robił do Andre, który drgnąć nawet nie śmiał. Taki był porażony, skołowany. Zaskoczony tym, co zastał.

– Ty to głupi chłopak jesteś – odezwał się nagle mężczyzna łamaną angielszczyzną. – Wszystkie tacy w tej Ameryce, czy tylko ty taki wyjątkowy? Zgubiłeś się? To dzielnica mocno nieturystyczna. W mordę można dostać. Chyba się już przekonałeś.

Cały czas wiedział, że za nim siedzi. Bawił się nim jak kot z myszką.

– Ładne flamingi – rzucił. Uśmiechając się krzywo do siebie.

– Ty to wyraźnie widzisz z tą bułą pod okiem, co ci moje chłopaki zrobiły?

Mężczyzna na krześle odwrócił się w jego stronę. Na szyi błyszczał mu złoty medalik. Lśnił się jak jego roześmiane oczy.

Andre dotknął swojego policzka. Miał ranę w kąciku ust, ale trzymał je szeroko otwarte.

– Nie wiem…

Miał broń. Z przodu, po prawej do paska miał przymocowaną kaburę, skórzaną z jakimiś tłoczonymi wzorami. Wstał i teraz do Andre dopiero w pełni dotarło, ile ich dzieli. Jaki jest przy nim malutki. Dotarło do niego też, co podstarzały Indianiec powiedział wcześniej.

Przecież chciał umrzeć. Sam szukał zaczepek. Pałętał się po najgorszych spelunach. Nie płacił, kradł, zaczepiał mężczyzn, u których mógł wzbudzić jedynie obrzydzenie. Prowokował ich. A teraz łzy spływały mu po policzkach.

Mężczyzna stanął nad nim. Trzymał przy tym obie ręce w kieszeniach. Przyglądał mu się przez chwilę, obdarzając go trudnym do interpretacji uśmiechem. Gdy wreszcie wyciągnął prawą dłoń z kieszeni, machnął ją tylko, a na Andre spadło kilka banknotów.

– Zejdź ze wzgórza. Dopiero za slamsami złapiesz taksówkę. Jedź do ambasady.

Banknotów, które opadły wokół niego, nie zebrał. Nie przez to, że duma mu nie pozwoliła. Jej już dawno się pozbył. Dostał szansę i nie umiał podjąć decyzji. Przestraszył się, zamiast ucieszyć. Nie miał po co wracać do domu. Nie miał go już przecież. Ciotki tylko, wujkowie i kuzyni, których spotykał na święta jedynie. Wróci tam i już zawsze będzie wytykany palcami. Albo będą mu współczuć albo go winić. Jednego ani drugiego nie chciał.

Mężczyzna przyglądał mu się chwilę, stojąc w drzwiach. Obserwował go jaj jakieś dzikie zwierzę.

– Może na pastelę masz ochotę? – spytał. – Może jak się najesz, to coś mądrego do twojego łba wpadnie. Jest tu taka dobra knajpa.

Poszedł za nim jak pies. Wpadł na mężczyznę, gdy ten zaraz za drzwiami zatrzymał się, by odpalić papierosa. Odskoczył szybko, potykając się o próg. Wylądował na podłodze, obijając sobie przy tym łokcie i pośladki. Z przerażeniem wpatrywał się w niego, czekając na reakcję. Wzrokiem błądził od dłoni trzymającej papierosa, po drugą schowaną w kieszeni przy kaburze.

– No ale najpierw to by ci się prysznic przydał – zaśmiał się mężczyzna.

Andre wstał. Poszli na tyły domu. Mężczyzna usiadł na drewnianej skrzynce. Poprawił rozpiętą koszulę, która zsunęła mu się z umięśnionego ramienia. Kiedy Andre przez dłuższą chwilę nie poruszył się, kiwnął głową, wskazując na jakąś konstrukcję, na którą chłopak dotąd nawet nie zwrócił uwagi.

– No… – ponaglił.

W wiadrze zbierała się deszczówka. Do niego domontowana był szyjka od konewki. Żeby spadł na ciebie strumień wody, musiałeś pociągnąć za sznurek. Andre sięgnął do kołnierza swojej koszuli, ale zaraz się zatrzymał. Nie wiedział, co zrobić. Chyba musiał się rozebrać, ściągnąć przynajmniej wierzchnie ubranie. Zrobił to. Ból zniknął. On nie był teraz ważny. Trząsł się teraz ze strachu i zażenowania. Nie odwrócił się do mężczyzny tyłem, bo mogło mu się to nie spodobać. Uparcie wpatrywał się w ziemię. Przypomniał sobie jeszcze o butach. Czuł wzrok mężczyzny na sobie, ale ten już nic nie powiedział, więc ruszył do improwizowanego prysznica. Pociągnął za sznurek i strumień wody spadł na jego głowę i ramiona. Rozglądnął się za jakąś gąbką albo szmatą. Niczego takie nie znalazł. Wody wiadrze zostało jeszcze trochę. Znów pociągnął za sznurek. Spłukał z siebie, co mógł. Otrzepał się i wycisnął wodę z włosów. Odważył się spojrzeć na mężczyznę. Ten nadal się nie odzywał, ale wzroku z niego nie spuszczał.

Dopiero teraz Andre pomyślał o tym, że może on chce zrobić sobie z niego swoją dziwkę. Rzucił w końcu w niego garścią pieniędzy. Dobrą dziwkę najpierw trzeba upokorzyć, żeby była układna. Woda po udach skapywała mu z bokserek, których nie miał odwagi ściągnąć. Teraz musiał to zrobić. Raz kozie śmierć, pomyślał. Nie odwrócił się, nie skulił. Patrząc mężczyźnie w oczy, zsunął z siebie bieliznę. Był już przed nim zupełnie nagi. Nic nie powiedział, sięgnął tylko po bibułkę do kieszeni rozpiętej koszuli, by skręcić kolejnego papierosa. Andre ubrał spodnie na goły tyłek.

– Zostawiłeś pieniądze w domu – przypomniał mężczyzna. – Musisz zapłacić temu, który cię karmi.

– A ty płacisz? – wyrwało się Andre.

– Wszyscy, u których jem, u których się ubieram i tak dalej są mi wdzięczni, że robię to u nich i nie chcą ode mnie pieniędzy.

– Jasne – parsknął pod nosem Andre. Upokorzony wrócił do blaszanej chaty, by na klęczkach zebrać banknoty z podłogi.

***

Ludzie kłaniali się im, gdy szli ulicą. Nie jemu oczywiście. Tłok był straszny. Wszędzie biegały dzieci, które powinny być teraz w szkole, ale nie było ich w żadnych rejestrach. Dla miasta właściwie nie istniały. Dwunastoletnie szczeniaki miały już na chudych ramionach tatuaże, a ich dziewczyny ciążowe brzuchy.

W knajpie przywitał ich starzec, zapewne właściciel. Kłaniał się co moment prowadząc ich w głąb, idąc przy tym do tyłu. W rękach złożonych jak do modlitwy trzymał brudną szmatę. Takie tu były zasady BHP. Dodatkowy pokój był zapewne dostępny tylko dla nielicznych. Śmierdziało tu trochę mnie, był wiatrak i nawilżacz powietrza. Okrągły stół z pięcioma krzesłami. Można tu było jeść albo grać w pokera. Mężczyzna wydał staruszkowi jakieś polecenia po hiszpańsku, a gdy zostali z Andre sami usiadł i skinięciem polecił mu to samo. Znów zaczął skręcać papierosa.

To powinna być ostatnia rzecz, o jakiej pomyślał, gdyby był normalny. Jednak nie był. Faceci starzeli się na dwa sposoby. Bardzo źle lub bardzo dobrze. Ci pierwsi łysieli na głowie i obrastali kudłami wszędzie indziej, robiły im się trzy podbródki, rósł im bebech, a ich skóra robiła się tłusta. Gangster w jego wieku był zapewne po prostu przeciętny, ale należał do tego drugiego typu. Pakował całe życie, więc wiąż wszystko miał sprężyste i przyjemnie wypukłe, czas wyostrzył też rysy jego twarzy. Wyrzeźbił go na nowo, tym razem lepiej.

W głowie Andre pojawiła się taka konkluzja i szybko zniknęła. Nie miał pojęcia, co tak naprawdę tutaj robił. Gdy tu szli, odrzucił już takie pomysły jak handel organami czy zrobienie z niego dziwki. Pewnie chcieli za niego okup. Najpierw musieli się dowiedzieć, od kogo go wyciągnąć.

– Santoro – odezwał się mężczyzna.

– Co?

– Tak się nazywam. Santoro. A ty?

Nie chciał odpowiadać. Mężczyzna jednak zapalił papierosa, a ruch palca, którym włączył zapalniczkę był dziwnie sugestywny.

– Andre…

– Starczy. Nie powinieneś podawać nazwiska złym ludziom.

– Co za samoświadomość i autoironia. – Nie mógł się powstrzymać.

– Dlatego obili ci mordę. I przez, że dostawiałeś się do facetów, którzy tego nie chcieli. Jak chłopcy zaczęli mi donosić, że jakiś amerykański smarkacz robi smród w naszych klubach, pomyślałem, że jest głupi, jak to amerykańcy smarkacze, ale to nie to. Robisz to z premedytacją. Odechciało ci się? To w skocz do La Platy.

Nie wiedział, czy mu się odechciało. Nic już nie wiedział. Może jednak. Chciał, żeby ktoś ściągnął z niego ten ciężar i się nim zajął. Szeregowcy na froncie, gdy stracą nadzieję, powtarzają ponoć, że „chcą do mamy”. On też chciał, ale już jej nie miał. Chciał, żeby wreszcie ktoś powiedział mu, co ma robić.

Wzruszył ramionami w odpowiedzi. Starzec z brudną szmatą teraz przewieszoną przez ramię i kelnerka w za krótkich szortach przynieśli im jedzenie. Ten cały pastel, to chyba był smażony, otwarty z jednej strony pieróg. Na każdym z trzech talerzy leżała ich sterta. Miały różne nadzienia. W miskach jak do ramenu czaiło się coś ciemnego i złowrogiego. Na pewno była tam czerwona fasola i wszystkie najpaskudniejsze części krowy, zaczynając od języka, może też uszy.

Był naprawdę głodny. Po krótkim namyśle sięgnął po pieroga z mięsnym nadzieniem.

– Wystygnie. – Santoro zaczął jeść gulasz. – Obrazisz właściciela, jeśli nie jesz feijoady completa. To specjalność zakładu.

– To zjedz moją porcję – burknął Andre.

Mężczyzna zaczął się śmiać. Ciężko było go wyprowadzić z równowagi. Przysunął miskę Andre do siebie. Malował kwiaty w pustych domach. Był nienormalny, ale w inny sposób niż jego psy, które obiły Andre mordę. Każdy był w jakiś sposób nienormalny. On był nienormalnie spokojny jak na mafijnego bossa.

Santoro zapłacił za cały posiłek, zostawił sowity napiwek, za który właściciel knajpy chciał go całować po rękach. Gdy znów wyszli na zewnątrz i ogarnął ich hałas ulicy, krzyk ludzi, ryk starych motorów pamiętających lata osiemdziesiąte, beczenie krów, spojrzał spod brwi na Andre. Ocenił, że ten jeszcze nie wykombinował, co chciał zrobić ze swoim życie. A te siniaki przebarwiały się naprawdę paskudnie.

– Chodź – zarządził.

Więc szli. W górę faweli. Andre trzymał się z tyłu, otępiały zmęczeniem, bólem i strachem wzrok wbijał w plecy Santoro osłonięte kwiecistą koszulą. Kilkukrotnie się potknął na wyboistej, uklepanej ziemi. Za każdym razem słyszał przed sobą rechot. Było już niemal południe. Jego włosy wyschły w tym upale natychmiast, teraz zaś spływał po nim pot strumieniami. Zamarzył teraz o kąpieli, świeżym ubiorze i śnie bez koszmarów. Już mocno czuł mięśnie ud, gdy wreszcie stanęli przez rozległym budynkiem. Ze ściany zerkały na niego kobiety w ponętnych pozach, z ich okrągłych ciał spływały kolorowe, kwiecista kimona.

W środku zaatakowała go czerwień. Czerwień podług, ścian, a nawet świateł. I charakterystyczny zapach – mocnych, tanich perfum, które przykrywały nieudolnie zapach czegoś innego. Nie umiał określić, co to. Nie podobało mu się.

– To burdel – jęknął. – Ja na kurwę się nie nadaję. Za słabą psychikę mam. Żyły sobie podetnę.

Weszli do góry. Trafili do małego pokoju. Nic w nim nie było. Ściany gołe, brak mebli. Nawet światła.

– Możesz tu zostać, aż czego mądrego nie wymyślisz. Damy się tobą zajmą. Umyją cię, ubiorą, obiad podadzą. A ty siedź i myśl, bo głupi jesteś strasznie.

Andre rozejrzał się panicznie.

– Ale że…

Santoro uśmiechnął się na te niedorzeczności, jakie kryły się w jasnej głowie tego głupiego Amerykanina.

– Co ty sobie tam będziesz robił, twoje decyzje. I czy za darmo, dla przyjemności, czy za pieniądze, też twój wybór. Ja cię tu nie trzymam, nie wiążę. Głowa twoja cię tu trzyma.

Andre opadł ciężko na twardą podłogę. Chwycił się za włosy. Taka bezsilność go nagle opanowała, że położył się na plecach i dłońmi twarz zasłonił. Gdy znów oczy otworzył, jego wzrok padł na gołą, popękaną ścianę.

– Czemu tu kwiatów nie namalowałeś? – spytał.

Później namalował je na ścianie wraz z różowym flamingami. I na nim również. Nigdy tego nie zapomni. Leżał na tamtej podłodze, słońce wdzierające przez okno paliło go w twarz. Ból był straszny, a jednak przyjemny. Ekstatyczny.

***

Andre obudził się w środku nocy. Usiadł na łóżku. Wiatrak mozolnie pracujący na suficie, nieudolnie walczył z meksykańskim upałem, skrzypiąc przy tym cicho. Andre sięgnął mimowolnie do swojego boku, gdzie wytatuowaną miał plątaninę kwiatów. Uwielbiał ją. Jedyna pamiątka jaka mu teraz została.

Andre w półmroku obrysował wzrokiem sylwetkę śpiącego obok mężczyzny. On go za to nienawidził. Najchętniej wydrapałby lub wypalił ten tatuaż. Dlaczego teraz śnił o Santoro? – zastanowił się. Tyle już czasu minęło i tyle się wydarzyło, złego głównie, ale też dobrego. Jeśli znów zamknie oczy, sen wróci. Wiedział to. Czuł się jak zdrajca. Spojrzał jeszcze raz na odwróconego do niego plecami Rahzela.

– Coś się stanie – szepnął. – Stanie się coś strasznego.

Wrócił do snu. Do gorącej, parnej Brazylii. Do Santoro umorusanego farbą, który siedział na podłodze. W jednej ręce trzymał pędzle i malował flamingi, a w drugiej trzymał papierosa. Dziwne, że nigdy nie posłał z dymem żadnej z tych chałup, po której się razem wałęsali. Andre nie miał żadnego talentu, ale, jak kazał mu Santoro, wypełniał zarysy płatków farbą. Wyglądało to jak dziecinne bazgroły, ale on mówił, że piękne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz