poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Rahzel - ROZDZIAŁ 28 - Buda

Patrzył chwilę przez ochronne szkło na gablotę, w której sprzedawca różnego żelastwa trzymał swoje największe skarby. Nie mógł się zdecydować, a miał tak niewiele czasu. Uciekał mu między palcami z każdym oddechem.

– Ten – zadecydował.

Popukał palcem w szkło, wskazując, który wybrał, a sprzedawca rzucił mu gniewne spojrzenie. Zapłacił gotówką. Meksykanin wytarł szybę brudną ścierką. Ten wyglądał świetnie, uznał Andre. Przejechał kciukiem po długim, zagiętym ostrzu. Nie chciał przeciąć skóry, a jednak kilka kropel krwi skapnęło na podłogę. Był naprawdę ostry. Wziął jeszcze jeden, głębszy wdech, który o dziwo dodał mu siły, mimo że powietrze można było jeść w tym mieście łyżkami, a potem wyszedł na ulicę. Po drugiej stronie staruszka sprzedawała warzywa na straganie. Papryczki zwisały w dużych pękach aż do ziemi. Andy uśmiechnął się pod nosem. Myślał o tym, co powiedział mu Rahzel. Jak szczere to było i jak wręcz radosne. Rahzel był zadowolony, czy jak to określił „całkiem szczęśliwy”. Tutaj, z dala od świata, który znali, ludzi, otoczeni przez obcych. „Całkiem szczęśliwy” brzmiałoby w innych ustach ironicznie. Rahzel zaczął swoje dorosłe życie w poprawczaku, a potem tylko dawał się tylko bardziej pochłaniać czarnej otchłani. Powiedział kiedyś, że nigdy nie kochał żadnej kobiety, a te, z którymi sypiał, gardziły nim tak samo mocno, jak on nimi. Nawzajem redukowali się do narządów płciowych. Andy nigdy nie zapomniał tych słów. Dotknęły go bardziej niż dał to po sobie poznać. „Całkiem szczęśliwy” było całkowicie wystarczające. Znaczyło więcej, niż Rahzel kiedykolwiek miał, kiedykolwiek znał i więcej niż się spodziewał.

Andre uznał, że sam był zbyt chciwy i zbyt łakomy jak każdy biały dzieciak z zamożnej rodziny. Uważał, że należy mu się wszystko ot tak, bo zawsze to dostawał bez żadnego wysiłku. Podświadomie życzył sobie, żeby jego życie znów było takie, jak wtedy gdy złościł się na rodziców, bo kazali mu pożegnać się z przyjaciółmi i wyjechać z nimi do Brazylii. Wtedy nienawidził ich za to i nie miał oporów przed tym, by im to powiedział. Jego świat się rozpadł. Wtedy tak myślał, ponieważ nie wyobrażał sobie, że mogłoby stać się coś gorszego. Przez lata czekał, nie robiąc nic. Chciał, żeby tamten świat wrócił, bo przecież nie zasłużył na to, co się zdarzyło. Był znacznie bardziej chciwy, bo pamiętał tamto życie, tamto szczęście, jego pragnął, ale przecież nie mógł już nigdy go otrzymać. Był rozpieszczonym dzieciakiem, który nie umie cieszyć się tym, co otrzymał. Chciał więcej szczęścia, a przecież już miał więcej, niż na ile zasługiwał.

Ostatnie lata Andre spędził na użalaniu się nad sobą lub czekaniu na Rahzela, by ten zrobił wszystko za niego. Popatrzył na nóż, który trzymał w dłoni. Wczoraj doszedł do wniosku, że jest całkiem świetnym kucharzem. Nauczył się gotować, gdy Rahzel siedział w więzieniu. Postanowił zacząć szukać pracy od następnego dnia. Dzisiaj był ten dzień. Jak zwykle wszystko szło tak, jak nie powinno, ale tym razem nie zamierzał się poddawać. Obiecał sobie przecież, że skończy to z godnością. Rahzel nauczył go pływać, gdy spędzali czas nad jeziorem. Nie mógł zmarnować tego, co mu dał i wskoczyć do rzeki, jak przeszło mu przez myśl jeszcze chwilę temu. Postanowił zostać kucharzem, więc musi umieć posługiwać się nożem.

Chwilę zajęło mu odnalezienie w tłumie tego grubego, łysawego Amerykanina, który go śledził. Mężczyzna udawał, że kilka metrów dalej ogląda na straganie ręcznie robione zabawki, które mogły posłużyć za pamiątki. Ten drugi znacznie lepiej się ukrywał. Andre zaś ukrył ostrze w rękawie. Nabrał powietrza w płuca i zrobił krok na przód, by zaraz znaleźć się w tłumie.

Udało mu się zaskoczyć mężczyznę. Nagle pojawił się przed nim i uśmiechnął. Kiwnął również głową na powitanie staruszkowi sprzedającemu zabawki. Pozdrowił go po hiszpańsku.

– Hej, widziałem, że za mną chodzisz – zagadał luźno. – Nie znasz hiszpańskiego pewnie? Potrzebujesz pomocy?

Jego łysawy, przysadzisty prześladowca popatrzył na chłopaka, jakby miał do czynienia z najprawdziwszym idiotą.

– Nie znam, dzieciobójco.

Andy zmarszczył brwi. Co miało znaczyć to określenie? Nieważne, pomyślał. Facet nie zbije go z tropu taką zagrywką.

– Więc chciałeś pomocy, czy coś i bałeś się zapytać? – kontynuował. – Czy może coś innego? Wiem, że krypto przyjeżdżają to zaruchać za kasę, ale coś ci się pomyliło, koleś. Jestem tylko turystą. Jak masz potrzebę, to idź dworzec albo coś. Tam koczują po kiblach. Chociaż takiego ładnego jak ja nie znajdziesz.

Andy odwrócił się w stronę sprzedawcy, który przysłuchiwał się ich rozmowie z zaciekawieniem, ale po minie było widać, że mało rozumie. Nie znał angielskiego. Andre zagadał do niego po hiszpańsku:

Uwierzysz? Ten gościu chodzi za mną przez cały dzień. Turysta zasrany ze Stanów. Myśli, że mu to wszystko wolno! Już byłem wkurwiony, więc zapytałem, o co mu, kurwa, chodzi? A ten, że ja niby jestem jakiś chłopcem, co się puszcza za parę peso. Facet chciał mnie przeruchać, bo myślał, że ja jestem jakąś meksykańską dziwką! Mur se zbudowali, a ten przyjeżdża i myśli, że mu można wszystko!

Pedał?! – spytał sprzedawca z niedowierzaniem.

No, pedał – potwierdził Andre.

Prawie w tym samym monecie splunęli na ziemię.

– Jaki, kurwa, pedał! – warknął Amerykanin. – Ty żeś jest pedał! Zaraz cię zajebię i będę mógł wypierdalać z tego syfiastego kraju. Zaraz skończy się twoje tęczowe eldorado z tym czarnuchem.

Andre przemknęło szybko przez myśl, że Rahzel jeszcze żyje. Mógł w ten sposób zinterpretować słowa tego człowieka. Najpierw poczuł pchnięcie. Nie było aż tak silne, ale on jednak się przewrócił. Zaraz wstał i spojrzał pod nogi. Krzyknął po hiszpańsku, tak by przechodzący ludzie, go usłyszeli:

On ma nóż! Kurwa, ma nóż!

Rzeczywiście, pod ich nogami leżał nóż. Jeszcze przed chwilą należał do Andre. Wykorzystał upadek, by podrzucić go bez zwracania uwagi. Zdezorientowany mężczyzna błądziła oczami po gromadzącym się wokół nich tłumie. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Przyparty do muru, bez lepszego pomysłu, chwycił za nóż. Rzucił się na Andre, ale ktoś uderzył go w tył głowy tym, co akurat miał pod ręką, łopatą. Mężczyzna zachwiał się, ale nie stracił przytomności i się nie przewrócił. Tłum był za ciasny, by się przez niego przedrzeć i uciec. Andre zaczęły kończyć się pomysły. Liczył, że tłum spacyfikuje faceta. Większość gapiów jednak po prostu się przyglądała, w końcu obaj nie byli stąd.

Nagle rozległ się długi gwizd, a motem kolejny. Ludzie zaczęli się rozstępować, nie szczędząc przy tym przekleństw. Policja. Andre na widok wąsatego mężczyzny w mundurze nie wiedział, czy się cieszyć, czy płakać. Był bardzo biały, był tu bardzo nielegalnie i był bardzo poszukiwany. Do policjanta dołączył jego partner, młodszy i lepiej zbudowany. Pierwszy zauważył nóż w ręce mężczyzny. Tutaj prawami człowieka nikt za bardzo się nie przejmował, więc obaj policjanci przeszli szybko do rękoczynów. Po uderzeniu pałką w brzuch i nogi mężczyzna wreszcie upadł na ziemię. Tłum zaczął się rozchodzić. Młodszy policjant kazał mi po prostu wypierdalać i na pewno sami nie chcieli mieć z tym nic wspólnego.

Amerykanin? – spytał Andre wąsaty oficer. Kolanem przygniatał tego faceta do ziemi. Zdążył mu już założyć kajdanki. – To wypierdalaj. I żebym cię tu więcej nie widział!

Zaskoczony Andre chciał rzucić się i przytulić tego starucha, ale wtedy dostałby pałą po nerach i wylądował w meksykańskim areszcie pewnie pełnym szczurów i karaluchów. Tłum go przepuścił. Był jeszcze jeden. Andre na pewno widział go kilka razy. Zwykle szedł trochę za tym facetem, jakby byli sobie obcy. Andre był pewny. Wciąż się pojawił i znikał. Musiał mieć znacznie więcej doświadczenia, co czyniło go znacznie bardziej niebezpiecznym. Teraz też zniknął. Nie próbował pomóc swojemu wspólnikowi, co było bardzo rozsądne.

Andre skręcił w wąski zaułek między dwoma budynkami. Prawie wpadł tam na młodszego mężczyznę, które właśnie z błogim uśmiechem obsikiwał mur czyjegoś domu.

Hej! – warknął na widok Andre. – Przyszedłeś się na chuja pogapić?

Andre uwielbiał słowne utarczki, ale teraz nie miał na to czasu, nie miał do tego głowy. Niczego nie miał. Z kieszeni dżinsów wyciągnął pierwszy z brzegu banknot. Wyciągnął go w stronę chłopaka. Dwieście dolców było w tej dzielnicy prawdziwą fortuną.

Daj mi swoje ubrania, a ja dam ci to w zamian. Nie pytaj. Bierzesz, czy nie?

Chłopak rzeczywiście nie pytał. Chciwie wyszarpnął z dłoni Andre amerykański banknot. Zaraz potem zaczął ściągać jasny podkoszulek z nazwą jakiegoś nieznanego Andre zespołu przez głowę. On też zaczął szybko się rozbierać. Gdy został sam, już w nowym ubraniu, na szczęście wygodnym, byli podobnej postury, zaczął zastanawiać się, co powinien teraz zrobić. Jego dłoń powędrowała do włosów. Były jasne, jeszcze bardziej rozjaśnione przez palące tu niestrudzenie słońce i lekko kręcone. Wyszedł na główną ulicę i rozejrzał się za salonem fryzjerskim. Właścicielka przybytku i dwie jej młode pracownice cmokały z żalem, gdy kazał się ogolić na zero. Płacił jednak dolarami, które zamknęły im usta i ruszyły nożyczki oraz golarkę w ruch. Po wszystkim założył na głowę czapkę z daszkiem, którą dostał od chłopaka i znów dał się porwać ludzkiemu strumieniowi na ulicy. Czuł, że teraz znacznie bardziej się z nim spaja. Musiał zastanowić się, co robić dalej. Myślał o miejscu, w którym mogliby się spotkać Rahzelem. O czymś, co im obu wpadłoby do głowy i czego jeszcze nie znaleźli ci mężczyźni. Rahzel albo walczył na arenie, albo chodził do baru, albo ćwiczył, a większość czasu spędzał po prostu w domu. Wychodzili często razem, głównie na miasto coś zjeść. Romantyczne schadzki jak te nad jeziorem, gdzie Rahzel uczył go pływać, wyparowały im z głowy w tym mieście, może przez ten nieznośny upał, a może przez to, co im obu tak ciążyło na duszach.

Nie mieli swojego specjalnego miejsca. Rahzel był jednak ponoć zakochany, a przez to głupi. Ta typowa przywara zakochanych kazała Andre skręcił w wąską uliczkę. Już wiedział, gdzie iść.

Wrócenie do domu zajęło mu jakieś dwie godziny. Zdążyło się już ściemnić. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Drzwi do mieszkania były otwarte. Na tyle wygięte, że nie pasowały już do framugi. Mieszkanie było zdemolowane. Któryś z tyvh mężczyzn musiał tu wrócić i zrobić ten bajzel. Rahzela nie było. Andre postanowił poszukać broni. On sam jej nie nosił, ale wiedział, że jego kochanek ją miał. Przeszukał więc jego szafę oraz kartony pod łóżkiem. Na nic tak naprawdę nie liczył, ktoś tu był tu przecież przed nim i rzeczywiście niczego nie znalazł. Gdy wstawał z kolan, usłyszał kliknięcie za sobą. Ktoś wszedł tu za nim, a on tego nie zauważył. Już przegrał. Naprawdę się do tego nie nadawał. Podniósł dłonie na wysokość barków i powoli się odwrócił.

Andre…

Rahzel wgapiał się w niego pełen ulgi i zaskoczenia.

Nie pasuje ci ta fryzura – dodał, pozwalając sobie na uśmiech. – Wyglądasz w niej jak mężczyzna.

Śmieszne – parsknął Andre, a potem do niego podszedł.

Uścisnął go z całej siły, ale zaraz się odsunął na długość rąk, gdy zobaczył krew na jego ubraniu.

Jesteś… – zaczął.

Jestem, ale już się tym zacząłem – przerwał mu Rahzel i pokazał mu opatrunek, by go uspokoić.

Ściągnął mu czapkę, by pocałować go w czoło, a potem założył mu ją z powrotem.

Wszystko w porządku? – spytał. – Dopadli cię?

Tak, ale jednego zwinęły gliny, bo zaczęliśmy się szarpać na ulicy, a drugi gdzieś zniknął.

Czyli nam obu pomogły dziś psy. Kto by się spodziewał? To już nie ważne. Musimy się stąd zwijać. Weź torbę albo plecak i spakuj najważniejsze rzeczy. Dokumenty, pieniądze… Może nie znaleźli tych ukrytych w kratce wentylacyjnej. Trochę ubrań na zmianę.

Dobrze. – Andre pozwolił sobie na oddech ulgi. Czuł się lepiej i bezpieczniej, gdy Rahzel przejmował kontrolę. – Ale co to w ogóle za ludzie? Nie wyglądają, jakby nasłał ich Caligari.

To nie są profesjonaliści. Wtedy bylibyśmy już obaj martwi. Wygląda, jakby przyjechali tu szukać przygody. To banda amatorów, którzy bawią się w komandosów. Ktoś ich wynajął.

Ale kto?! – spytał Andre, wyciągając z kratki zwitki pieniędzy w obu walutach.

Rahzel wiedział bardzo dobrze. Sam mógł z tym żyć. Andre był jednak mięczakiem kochającym psy i ludzi również. Najlepiej byłoby mu tego oszczędzić. Ten hałaśliwy dzieciak zginął przez nich. Źle. Zginął przez niego, ale Andre obwiniałby także siebie. Rahzel wzruszył ramionami. Wciąż obserwował przy tym drzwi i okna.

Wiele osób życzy nam jak najgorzej.

To Amerykanie.

Owszem. To nie ma teraz znaczenia – powtórzył. – Ważne, że nie wiemy, ilu ich jest. Że mają broń. I że mają nad nami przewagę. Każda dodatkowa minuta w tym miejscu gra na naszą niekorzyść.

Chyba już wszystko. – Andre założył plecak. – Gdzie teraz? I masz broń, prawda?

Tak. Musimy wydostać się z miasta, nie zostawiając śladów. Mogli obstawić dworce i tak dalej. Jeśli gliny zatrzymają nas w kradzionym samochodzie, mamy przesrane. Musimy być sprytniejsi, niż oni sądzą, że jesteśmy. Chodź.

Andre kiwnął głową na zgodę. Poprawił czapkę.

Idź zaraz za mną. Trzymaj się blisko.

Nie powinienem mieć broni?

Nie. Nie nadajesz się do tego.

Andre przyznał mu w duchu rację. Nim wyszli oparł się na moment głową o jego szerokie plecy.

Kocham cię, wiesz? – mruknął, wbijając zmęczony wzrok w podłogę.

Wiem.

***

Andre zatkał sobie uszy, a potem wcisnął głowę między kolana. Nie mógł znieść tego hałasu i tego smrodu. Jechali w przyczepie ciężarówki. Siedzieli między skrzyniami z warzywami, a wokół nich w klatach poupychane były kury. Część nie miała piór, niektóre były już martwe. To nie były warunki do podróży ani dla ludzi, ani dla kur. Rahzel siedział bez ruchu, opierając się plecami o skrzynię. Co moment zerkał w kierunku Andre.

– Nie jest tak źle – mruknął. – Chyba nie będziesz rzygał?

– Może będę – jęknął Andre – ale nie przez ten smród.

– A przez co?

Spojrzał w stronę Rahzela z mieszaniną gniewu, strachu i rezygnacji. Wyciągnął z kieszeni kartkę zwiniętą w kulkę. Rzucił ją w jego kierunku, ale ona tylko opadła na podłogę i nie dotoczyła się tylko do połowy odległości dzielącej go od Rahzela. Ten nawet na nią nie spojrzał. Wiedział, co tam jest. Pierwszego listu z jakiegoś powodu nie spalił.

– Znalazłem to w twoich rzeczach.

– Wiem.

– Co to w ogóle znaczy? To, co napisali ci ludzie? – spytał Andre. – Rozumiem, ale nie rozumiem. Oni piszą o Justinie, prawda? Podciął sobie żyły? Dlaczego…? I piszą jeszcze o ich „małej czarodziejce”. Boże… Piszą, że ich zabiliśmy!

– Caligari ich zabił. Z zemsty.

– Justin nic nie zrobił! To dziecko nic nie zrobiło! – krzyknął Andre. – To bez sensu!

– Prawda. Nie powinieneś oczekiwać w tym sensu. W zemście nie ma nic logicznego. Nie przywróci martwego do życia, ale przynosi ulgę.

Andre pokręcił z niedowierzaniem głową. Samochód podskoczył na jakiś wądołach. Kury zagdakały przerażone, a na nich opadł pierz.

– Jak możesz być taki spokojny?! Wiedziałeś o tym od dawna, prawda? Ukrywałeś to. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?!

– Właśnie dlatego – odparł Rahzel. W oczach Andre już zbierały się łzy. Właśnie dlatego. – Ja zabiłem tego skurwiela. Ja ponoszę za to odpowiedzialność i mogę z tym żyć w miarę normalnie w przeciwności do ciebie.

– Dlaczego zawsze musisz brać wszystko na siebie? – prychnął Andre. – Nie mam pojęcia, co przeżywasz, bo nic mi nie mówisz. Aż tak trudno mi zaufać?!

Rahzel nie odpowiedział. Nie chodziło o zaufanie. Kłamał ze strachu i z miłości. Nie chciał go krzywdzić jeszcze bardziej, ale wciąż nawalał. Jak teraz.

– Jak nas znaleźli? Jakim sposobem znaleźli nas zwykli ludzie, a nie znalazł Caligari? – spytał Andre. Zakrył twarz dłońmi. – Słuchasz mnie?! Kurwa, Rahzel, mów do mnie!

Rahzel w pierwszym odruchu chciał wstać i do niego podejść, ale powstrzymał się.

– Pewnie zastawili wszystko, co mieli i wynajęli najlepszych detektywów, na jakich było ich stać – odpowiedział. – To, że Cesare Caligari jest szefem włoskiej mafii, a ona częścią syndykatu, na tej ziemi może nam sprzyjać. Tu rządzi kartel i Caligari musi przestrzegać ich zasad, jeśli nie chce wojny lub działać po cichu, a to go spowalnia.

– Nie my ich zabiliśmy. To nasza wina, ale… Nie rozumiem, dlaczego wybrali nas.

– Ja tu jestem jedynym winnym. Ja wcisnąłem lufę w gardło tego skurwiela – poprawił go Rahzel. – Oni też pragną zemsty, ale to tylko zwykli ludzie, którzy mają tylko pieniądze. Caligari jest poza ich zasięgiem. Chwycili się tego, co mogli, w akcie desperacji.

Już nie rozmawiali. Andre po dłuższej chwili zasnął. Zastygł w skulonej pozycji. Rahzel podniósł z podłogi brudnej od kurzego pierzu i kału zmiętą kartkę papieru. Wyciągnął zapalniczkę i spalił ją. Popiół ugasił pod butem.

– Zimno mi. – Usłyszał.

Takie rzeczy nie były jego mocną stroną. Miał problem ze zrozumieniem przekazów, które nie miały bezpośredniej formy. Chwilę mu zajęło, nim podniósł się, by usiąść przy Andre. Przycisnął jego głowę do swojej piersi. Pod palcami czuł krótki meszek. Musi przyzwyczaić się do tego uczucia, ale mu się podobało.

– Wiesz, co musimy zrobić? – mruknął Andre, mocniej się w niego wtulając, jakby chciał się w nim zatopić. Nie brzmiało nawet jak pytanie. – I nie mów niczego, co zaczyna się od „ja”. I tak nie możesz mnie zostawić. Caligari pragnie nas obu tak samo mocno. Nie możesz mnie zostawić za sobą, iść bez słowa, jak pewnie planowałeś. Ja się przecież bez ciebie potykam o własne nogi.

– Przejrzałeś mnie – parsknął Rahzel. – Co musimy zrobić? Powiem ci. Pojechać do kraju, którego nazywa jeszcze nawet nie znam. Do takiego, o którym nawet nie mówią na lekcji geografii, bo nic nie znaczy. Wszyscy o nim zapomnieli. Tam otworzymy budę z żarciem. Ty będziesz kucharzem, a ja twoim pachołkiem. Musi być tam morze. Zawsze chciałem nauczyć się serfować.

– Zmieniłeś się w marzyciela, Rahzel? Człowiek musi zmięknąć przy takim mięczaku jak ja. Buda? Wolałbym małą restaurację, ale może być buda. To jest plan. Zrealizujemy go, gdy już zabijemy tego bydlaka. My.

– Wrócenie do Stanów to najgłupsze, co możemy zrobić.

– Dobrze, że obaj mamy duże niedostatki, jeśli chodzi o mądrość i te sprawy. Wystarczy przeanalizować nasze życiorysy. Jesteśmy to winni tym ludziom, jesteśmy to winni Justinowi i jesteśmy to winni czarodziejce.

– Wiem – odparł Rahzel, przyciskając mocniej policzek do głowy Andre. Objął go ramieniem. – Prześpij się.

I błagam, nie płacz, oddał w myślach. Bo ja też się wtedy rozpłaczę. Andre rzeczywiście po dłuższej chwili zasnął, zostawiając Rahzela samego z jego myślami. Na prawdę słaby był z niego gangster. Szybko tracił czujność. Wymagał opieki. Może tym przyciągał do siebie i urzekał takich mężczyzn ja Rahzel i ten, który oszpecił jego skórę tatuażem. Rahzel nie chciał pamiętać jego imię. Nie lubił go. Nienawidził, gdy Andre je wypowiadał. Jego dłoń powędrowała do szyi. Palcami przejechał po poziomej bliźnie przekreślającej jego własne imię. Na początku nie mógł się do niej przyzwyczaić. Teraz potrafił o niej zapomnieć, aż znów nie zobaczył swojego odbicia w lustrze. Czasami dusiła go bólem. On też nie był taki zły. Ból był dowodem na to, że się żyło, a on chciał żyć. Z nim.

Żałował tylko, że był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. Zabił go z czystej potrzeby zemsty. Myślał tylko o własnej satysfakcji, jaką mu ona przyniesie. Na ten krótki moment podobny do orgazmu wszystko inne przestało mieć znaczenie, zniknęło. Był chorym, zredukowanym do pierwotnych instynktów stworzeniem. Nie on przez to cierpiał. Cierpieli wszyscy wokoło. Najbardziej ci, których przed cierpieniem chciał ustrzec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz