Rahzel spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie uśmiechnął się. Nawet na zdjęciach do dokumentów nigdy się nie uśmiechał sztucznie. Z początku nienawidził blizny, która przecinała jego szyję. Z czasem po prostu się do niej przyzwyczaił, a potem uznał, że nawet pasuje do jego imagu. Tutaj był przecież wojownikiem. Temu, że jego imię wytatuowane na szyi zostało przekreślone, na pewno można było nadać jakąś symbolikę. Coś tragicznego, ale on sam nie potrafił nic wymyślić. Na jego temat powstały to już miejskie legendy. Niektórzy sądzili, że przybył tutaj, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. Inni utrzymywali, że kiedyś należał do kartelu narkotykowego i przemycał kokainę do Stanów Zjednoczonych, a tutaj w Meksyku ukrywał się przed mafią, która wydała na niego wyrok śmierci z jakiegoś powodu. Niesubordynacji lub interesów na boku. To wszystko były bzdury, ale jakiś pierwiastek prawdy także można w tym znaleźć. Upiął dredy w kok na czubku głowy, ale uznał, że za bardzo przypomina jakiegoś miękkiego muzyka reggae, które śpiewa o wolności, braku przemocy i marihuanie. Rozpuścił je z powrotem. Sięgały mu poniżej łopatek. Kilka z nich przysłoniło jego zielone oczy. Andre mówił, że przez to przypomina mu tygrysa, jakiegoś drapieżnika kryjącego się za gęstwiną dżungli. Tylko jego ślepia jarzą się jasno, a resztę skrywa mrok. W końcu się uśmiechnął do swojego odbicia na myśl o kochanku. Napiął jeszcze mięśnie i uznał, że wygląda odpowiednio groźnie i mrocznie jednocześnie. Właśnie o to chodziło. To było potrzebne, żeby show się podobało. Mógł usłyszeć, jak hala zaczyna zapełniać się już widzami. Andre mu dzisiaj nie towarzyszył, a szkoda, bo przed walką zawsze miał ochotę na seks. Tylko dodawała mu energii, a orgazm sprawiał, że myśli prawie całkowicie opuszczały jego głowę. Myślenie na ringu to najgorsza z rzeczy, jaką można było zrobić. Tu liczył się tylko instynkt. Trzeba było odnaleźć swoje najprymitywniejsze ja. On to potrafił.
Rozrywka, jaką im dawał, miała dla tych ludzi taką samą
wartość, jak popularne tu walki kogutów i nielegalne walki psów. Ludzie
przynosili alkohol i jedzenie. Jeśli walka nie była wystarczająco dynamiczna i
przede wszystkim brutalna, zarówno butelki jak i chipsy lądowały na ringu. Jemu
nigdy się to nie przytrafiło. On uwielbiał walkę, tłum więc uwielbiał jego.
Tylko bukmacherzy go nienawidzili. Czas już iść. Wszyscy nie mogli się już
doczekać. On również.
Wspiął się na łańcuchy. Uniósł zaciśnięte, oplecione ciasno
materiałem pięści w górę. Zadarł głowę ku sufitowi pełnego lamp, by dobrze
widzieli bliznę przekreślającą jego imię. Wskoczył na ring. Dziś miał walczyć z
kimś nowym. Jakimś patałachem ze Stanów, który naoglądał się za dużo filmów
typu „Podziemny krąg” i wydawało mu się, że poradzi sobie, że ta brutalność
nielegalnych walk jest tym, czego potrzebuje do spełnienia jako mężczyzna i dla
czego się urodził. Dziś rozum powróci do jego pustej łepetyny. Pierwszy raz
spojrzał na niego. Biały, wysoki, przez to garbiący się, a do tego niesamowicie
szczupły. Sama blada skóra pokryta tatuażami nie tworzącymi żadnej spójnej
kompozycji, a pod nią tylko mięśnie. Przegrywał masą, ale mógł przeważać nad
Rahzelem, jeśli chodzi o zwinność. Boki głowy miał podgolone, a na środku
srebrny czub. Wklęsłe policzki i haczykowaty nos upodobniały go do orła albo
sępa. Białasy ogólnie były brzydkie, z małymi wyjątkami. Znowu pomyślał o
Andre. Chciał szybko skończyć tę walkę, nie odmawiając sobie przy tym zabawy,
odebrać gotówkę i wrócić do domu.
– Koleś, stoi ci.
Uniósł wzrok na swojego przeciwnika. Chłopak uśmiechał się
szyderczo, ale w błyszczącym spojrzeniu szarych oczu można było odnaleźć pełen
wachlarz uczuć. Strach także w nim był. Ekscytacja i niecierpliwość także.
– Nie bój się. Myślałem o swoim chłopaku. – Rahzel poprawił
węzeł na dredach. Zaplótł je nisko. Pozwolił karkowi strzelić. – To co? Na
całego?
– Na całego – zgodził się tamten. Nie skomentował wypowiedzi
Rahzela w żaden inny sposób.
Mulat miał prawie ochotę go pochwalić. Obyło się bez cioty
albo pedała, więc może zostawi mu niezłamany nos. Może. Sędzia, który tak
naprawdę niczego nie sędziował, chwycił za mikrofon i zaczął krzyczeć do tłumu.
Rahzel nie słuchał. Słabo z resztą znał hiszpański. Nauka nigdy nie była jego
mocną stroną. Otoczenie, w którym znalazł się tym razem, też mało go
interesowało. Jak zawsze. Wyprężył się tylko w odpowiednim momencie, napinając
mięśnie. Ludzie gwizdali. Stanęli z Amerykańcem naprzeciwko siebie tak blisko,
jak się dało, nos w nos. Patrzyli sobie prosto w oczy i każdego z nich irytował
zapach tego drugiego. Oni udawali, że zaraz się na siebie rzucą przed gongiem,
a sędzi udawał, że ich rozdziela. Wszystko było tak, ja miało być. Do czasu.
Koleś był dobry. Musiał od dziecka ćwiczyć wschodnie sztuki
walki. Brak masy nadrabiał szybkością i sprytem. Gdy Rahzel któryś raz z rzędu
boleśnie wylądował na czymś, czego nie można było nazwać matą, uznał, że już
nadszedł czas na zrobienie czegoś. Nie miał tylko pomysłu, co by to miało być.
Koleś był za szybki, umykał mu jak jakaś mysz grubemu kotu. Jeden cios
wystarczyłby, by go powalić, ale musiał dobrze trafić, prosto w ten czerwony
teraz z wysiłku nos. Jednak nie pozostawi mu go prostego. Gdyby tak udałoby mu
się go chwycić za tą ufarbowaną łepetynę i walnąć z kolana, to by było to.
Ocean endorfin od razu zalałby jego prosty w budowie mózg. Ludzie znów zaczęli
gwizdać, dając znać o swoim niezadowoleniu. Brakowało im tu brutalności. Karate
i tym podobne wymysły były zbyt eleganckie i wysublimowane.
W końcu trafił. Nawet się nad tym nie zastanawiał. Wyłączył
umysł i dał się ponieść instynktowi, bo już sam nie wiedział, co ma zrobić.
Poczuł, jak coś pęka pod jego pięścią. Wokół było za głośno, by mógł usłyszeć
chrupnięcie. To nie była w końcu kreskówka. Spojrzał na swoją dłoń. Materiał ją
oplatający zabarwił się na czerwono. To nie wystarczyło. Cios nie był czysty
albo koleś miał coś w sobie z robota. Zaraz znów był na nogach. Pozwolił krwi z
nosa spływać mu po ustach i podbródku. Czerwona jucha kapała na chudą klatkę
piersiową. Uśmiechnął się zupełnie inaczej niż dotąd. Wykonał jakiś szybki gest
dłonią. Rahzel skierował na nią wzrok. Z pięści wystawało lekko zagięte ostrze
noża. Nie za dużego, akurat do wbicia pod żebra. Trudno było powiedzieć, skąd
go wyciągnął. Rahzel nie wychwycił tego momentu.
Kątem oka rozejrzał się po widowni. Na szczycie areny,
niezauważony przez tłum stał facet z bronią. Tu każdy miał spluwę, ale ten
celował swoją prosto w niego i był biały. Amerykanin.
– Czytałeś moje listy? – spytał koleś, wcześniej wypluwając
krew pod nogi Rahzela. – Pisałem je w imieniu cierpiących rodziców, którzy
wynajęli mnie i moich przyjaciół, żebyś ty też teraz cierpiał. I ta twoja ciota
też.
Andre. Rahzel przełknął ślinę. Już go mieli. Od dawna musieli
ich obserwować. Zaatakowali, gdy się rozdzieli. Rahzel spojrzał jeszcze raz w
stronę faceta z bronią wycelowaną prosto w jego pusty łeb. Zacisnął kurczowo
pięści, ale była to jedynie oznaka bezsilności i rezygnacji. Mógł już umrzeć. I
tak stracił już wszystko. Nigdy nie sprzyjało mu szczęście, a do tego zabierał
je tym, na których mu zależało. Jakieś fatum. Przecież nie chciał tak wiele od
życia. Tylko tego idiotę z kręcącymi się przy karku włosami i trochę świętego
spokoju.
– Spierdalaj! – Amerykanin syknął, gdy sędzia szedł w ich
stronę.
Jedna z lamp zwisających z sufitu pękła, obsypując widownię
tysiącem odłamków szkła, gdy drugi facet strzelił, by uciszyć tłum.
– On żyje. Jeszcze. Na razie jest obserwowany, niczego
nieświadomy. Większość życia był chyba niczego nieświadomy? Takim to dobrze,
co? – Amerykanin kiwnął głową w stronę widowni. Krew zaczęła zasychać mu na
twarzy. – On nie strzeli, póki walka się nie skończy. Jeśli mnie zabijesz i
jego też, to masz jeszcze szansę uratować swój worek na spermę. Jeśli nie,
będziesz oglądał, jak obdzieramy go ze skóry razem z tymi pedalskimi kwiatkami,
które ma wytatuowane.
– To przecież niemożliwe. Już obaj jesteśmy martwi –
parsknął Rahzel. – Ma mnie na muszce. Zajebię ciebie, on zajebie mnie.
Drugi huk. Tak naprawdę wystrzały z broni są niesamowicie
głośne, a w hali takiej jak te odbijają się echem, dodając jeszcze więcej
upiorności. Zupełnie inaczej niż filmach. Tłumik za wiele nie daje. Aż bolą
bębenki. Rahzel szybko się otrząsnął i poszukał wzrokiem drugiego Amerykanina.
Wszyscy na widowni patrzyli w tą samą stronę. Wąsaty Meksykanin koło
czterdziestki właśnie odwrócił się znów przodem do ringu. W dłoni ściskał broń,
z której przed momentem zabił tamtego faceta. Tu każdy miał spluwę, ale nie
trzymali ich w szufladach na wszelki wypadek jak biały pan Smith, księgowy z
Orlando. Amerykańce przysłani tu, by wykonać na nich wyrok, totalnie tego nie
rozumieli. Nie pozostało mu nic, jak się roześmiać. Wciąż był jednak na muszce,
teraz wąsatego Meksykanina.
– Rzućcie czarnuchowi nóż. Żeby było po równo – krzyknął.
Ludzie przyjęli tę propozycję z entuzjazmem. Amerykanin
zszokowany nie mógł zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. To był problem
białasów. Andre także. Byli zbyt ucywilizowani. Amerykanin przyjechał tu z
planem, który obmyślał od nowa po tysiąc razy. Plan był subtelny, nadawał się
na scenariusz filmu. Źli mieli cierpieć, dobrzy odzyskać spokój duszy, a on
razem ze swoimi ziomkami zarobić i jeszcze poczuć się jako herosi, naprawiacze
pierdolonego świata. Zapomniał tylko o najważniejszym, że ludzie to zwierzęta,
a im biedniejsze są ulicę, którymi przyszło im codziennie zmierzać donikąd, tym
bardziej się to uwidocznia. Jeśli goście, którzy poszli za Andre również o tym
zapomnieli, to obaj mieli jeszcze szanse. Ta „ciota”, jak to zostało przed
chwilą ujęty, umiała sobie radzić, gdy trzeba było.
Rahzel podniósł myśliwski nóż, który ktoś rzucił mu pod
nogi.
– To na całego? – spytał jeszcze raz. Lekki uśmiech powrócił
na jego pełne, spierzchnięte teraz usta.
Amerykanin tym razem nie odpowiedział od razu. Już nie
szczekał. Zaciskał wargi. Uśmiech zniknął. Jednak nadal oprócz przerażenia w
jego spojrzeniu była też determinacja. Został tutaj sam. Rosła z każdym
łapczywym oddechem stęchłego powietrza i w końcu wygrała ze strachem.
– Na całego – warknął.
Rahzel na walce nożem znał się lepiej niż na tradycyjnym
obijaniu mordy. Preferował czystszą robotę, zwykłe przyciśnięcie komuś lufy do
pustego łba, w którym zakotłowała się myśl, że może oszukać mafię i to
pociągnęło go na dno, czyli spotkanie na swoje drodze Rahzela. Beznamiętnego
egzekutora. Przez długi czas był psem mafii, teraz również był wierny, zmienił
jedynie pana. Czasami nóż się przydawał. Jakiś czas temu, w Brazylii zaczął machać
radośnie ogonem na myśl o swoim właścicielu. Nie chciał tego stracić. Może
jeszcze była szansa, powtarzał w myślach. Chciał w to wierzyć, chociaż umysł
podpowiadał mu zupełnie inny scenariusz. Jego oczy zaszły krwią, ale nie była
jego. Widział skatowanego Andre, a obok tego głupiego szczeniaka, którego mu podarował.
Pomyślał wtedy, że on da mu najlepszą opiekę, tak jak zrobił to z nim. Miał
zbyt miękkie serce, przez to bardziej dbał o innych niż siebie.
Pomimo panującego w hali hałasu, wyłapał dźwięk z zewnątrz.
Ludzie skandowali bluźnierstwa, jego imię, potrzebę ujrzenia przemocy na nowym
poziomie. Nie chcieli więcej teatrzyku. Jakieś głupoty i farmazony, ale tam
dalej, za ścianą, słyszał syreny. Policja.
To mogła być jego szansa. Jeśli mają większe siły i zaczną
rozganiać tłum, w harmidrze miał szansę się ukryć, a potem uciec. Jeden
radiowóz zaś niczego nie zmieniał. Zamachnął się nożem. Amerykanin odskoczył,
szybko przechodząc do kontrataku. Celował w jego szyję. Dużo było na tym
świecie ludzi, którzy chcieli poderżnąć mu gardło. W filmach facet po prostu
daje przebić swoje bebechy, gdzieś tam z boku, za żołądkiem, by chwycić
przeciwnika i tak wygrywa. Później ktoś go łata, daje jakieś super leki i
gościu po paru godzinach jest jak nowy. Może mścić się dalej. Czasami po prostu
przyciska szmatę do dziury, którą wyżłobiło mu ostrze i rusza dalej ratować
świat. Naprawdę było tak, że nóż w bebechach równał się z bardzo bolesną
śmiercią. Twoje wnętrze zalewa krew wymieszana z zawartością żołądka i jelit.
Zdychasz w cierpieniu. Widział to, sam to czynił. Unikał więc ciosów, cofając
się przed młodszym i zwinniejszym mężczyzną.
Dzieciak miał jeden problem. Męczył się, choć sam tego nie
czuł. Wymachiwał tym ostrzem jak jakaś modliszka, w każde pchnięcie wkładając
maksimum siły, które coraz częściej były robione na ślepo, tracąc siły. Do
granic napinał każdy z mięśni raz za razem. Człowiek to delikatne stworzenie.
Nie jest stworzony do długiej pogoni za zwierzyną. Rahzel wyczekiwał
odpowiedniego momentu, wciąż się wycofując, by dzieciak poczuł się pewniej. Teraz,
pomyślał. Luka. Kolejne ciosy nadchodziły co raz woniej. Uderzył go w twarz, by
odwrócić uwagę. Chwycił za rękę, wykręcając nadgarstek. Nóż upadł na ziemię.
Rahzel wciąż ściskał swój w wolnej dłoni. Gorąca krew ochlapała ją, gdy wcisnął
ostrze jak najgłębiej w ciało Amerykańca. Przekręcił je, a potem wyszarpnął. Nienawidził
tej mordy, która jeszcze przed chwilą wykrzywiała się w uśmiechu. Może
pozwoliłby mu ładnie wyglądać w trumnie, gdyby nie nazwał Andre ciotą. Chwycił
jeszcze żywego trupa za te śmieszne, pofarbowane kłaki. Wbił mu ostrze w
podgardle, przebijając przy tym policzek.
Policja prawie w tym samym momencie sforsowała oba wejścia
prowadzące do hali. Rozkazali tłumowi rzucić broń, założyć ręce za głowę i
uklęknąć. Nikt nie zamierzał słuchać. Tutaj nienawidzono władzy jeszcze mocniej
niż w Stanach. Kojarzyła się jedynie z uciskiem, nepotyzmem, łapówkami i
przekrętami. To dobrze. Tłum ruszył na policję, zapanował jeden wielki chaos, w
którym najłatwiej się ukryć. Rahzel przepychając się między ludźmi, którzy
niczym stado rozjuszonych bawołów parło w przeciwną stronę, dostał się na tyły
hali. Gdy biegł przez ciasne korytarze, karaluchy rozpierzchały się pod jego
stopami. Musiał stanąć na chwilę, gdy jego noga odmówiła posłuszeństwa. Ugięła
się niespodziewanie. Skurcz zamienił się w ból promieniujący w górę. Pięścią
uderzył w ścianę. Dzieciak kilka razy go powalił. Pewnie wtedy doznał urazu,
który dopiero teraz dał o sobie znać. To nie było złamanie. Nie miało to
większego znaczenia. Nic teraz nie miało.
– Kurwa! – syknął, podnosząc się.
Był już blisko tylnego wyjścia, ale zawrócił. Zostawił
telefon w tej norze, w której przygotowywał się do walki. Musiał zadzwonić do
Andre. Potrzebował chociaż okruszka nadziei. Telefon nadal był w szafce. W
pamięci miał tylko kilka numerów. Większość do bud z żarciem. I jeszcze do
faceta, którego z braku laku mógł nazwać menadżerem i jeszcze jednego, od
którego kupował zioło. Andre na nic więcej prócz alkoholu mu nie pozwalał.
Pod szybkim wybieraniem miał tylko jeden numer. Nie
odbierał. Telefon był wyłączony, a może spoczywał gdzieś na dnie jakiegoś
kanału lub rowu razem z ciałem właściciela i jego szczeniaka.
Przycisnął pieść ze ściskaną do bólu komórką do czoła.
Zacisnął powieki, a gdy zmusił się do ich otworzenia, obraz był zamazany. Łzy. Więc
był zdolny płakać. Kto by pomyślał? W szufladzie zostawił broń. Wyciągnął ją i
sprawdził magazynek. Jeszcze nie zamierzał do siebie strzelać. Nadzieja matką
głupich, a on był głupi. Nawet nie skończył liceum. Ruszył z powrotem do
tylnego wyjścia z hali.
***
– Opiekuj się nim dobrze. Musisz dawać mu pić i karmić. Nie
jakąś chemią. Czymś lepszym od tego, czym karmi cię twoja matka. I sprawdzaj,
czy nie ma kleszczy i pcheł. Jeśli będziesz mu dawać nieprzegotowaną wodę z jeziora,
może dostać tasiemca. Musisz go głaskać codziennie. I nie bij go, bo będzie się
bał ludzi. I…
– Wujek, skumałem. Będę dla niego dobry. Bardziej niż moja
matka jest dla mnie. – Chłopiec bez jednego zęba na przedzie uśmiechnął się do
niego sztucznie. Dużo rozumiał.
Dzieciak przycisnął mocniej szczeniaka do piersi. Jego
koledzy stali za nim i przyglądali się płaczliwej scenie z szyderczymi
uśmiechami. Sprzedawali cały dzień warzywa na straganie. Mieli może po
dwanaście lat. Andre pogłaskał pieska po głowie, a ten zaskomlał cicho w
odpowiedzi. Potem sięgnął do kręconej czupryny dzieciaka i zrobił to samo.
– Dzięki.
Andre pomachał im jeszcze na pożegnanie i ruszył zatłoczoną
drogą, dając się porwać tłumowi. Szli za nim. Zauważył ich rano. On! Największy
ciamajda wśród gangsterów. Na pewno nie byli profesjonalistami. Najpewniej nie
przysłał ich ten świrnięty Włoch. Śledziło go dwóch białych Amerykanów. Turyści
czasami odwiedzali biedne dzielnice, ale nie próbowali się wtedy ukryć w
tłumie. Ci zaś się starali, chociaż wychodziło im to nie udolnie.
Teraz, gdy odwrócił się na chwilę, znów kątem oka zobaczył
tego niskiego, łysego gościa o mordzie ulicznego zabijaki. Nie zjawili się tu
dzisiaj. Musieli obserwować ich od dłuższego czasu i czekali, aż się rozdzielą
z Rahzelem na dłużej. Doczekali się. Andre nie czuł strachu, na to był już za
stary i za dużo w swym marnym życiu widział, żeby się bać. To był żal. Zawsze
mu nie wychodziło i zawsze sprowadzał nieszczęście na tych, na których mu
zależało. Jakby był przeklęty. W pierwszym przypływie paniki wyrzucił telefon.
Dzięki niemu mogli ich wyśledzić, tak wtedy pomyślał. Teraz wiedział, że to
była głupota. Przecież już to zrobili. Mieli ich. Najpewniej obu.
Rahzel był kawałem twardego skurwysyna. Był silny. Bez niego
znacznie, znacznie bardziej.
– To nie ma sensu – Andre powiedział do siebie, a kobieta idąca
obok popatrzyła niego zdziwiona. Nie zwrócił na to uwagi. Zacisnął pięści. –
Zawsze kończy się tak samo. Wszędzie. Jak jakieś pierdolone fatum.
To było takie męczące, że w oczach pojawiły mu się łzy. Nie
chciały jednak spłynąć, tylko strasznie piekły. Odkąd ich zauważył, wiedział,
co powinien zrobić. Błądził po mieście, nie mogąc zebrać się na odwagę. W
rękach trzymał wychudzonego szczeniaka. Ludzie gapili się na niego jak na
wariata. Mieli rację.
Pozbył się psa. Oddał go pod opiekę dzieci. Tylko im na tym
świecie można było zaufać. Musiał pozbyć się jeszcze czegoś. Stanął na ulicy,
torując przy tym drogę strumieniowi śpieszących się pieszych. Szli do pracy
albo wracali z niej. I tak w kółko. Takie życie przeciętnego człowieka. Nudne,
ale przynajmniej bezpieczne. Tego zazdrościł tej szarej, smutnej masie.
Doskonale wiedzieli, co spotka ich jutro.
Spojrzał jednemu ze śledzących go Amerykanów prosto w oczy.
Kiwnął lekko głową. Mogli iść za nim. Nie musieli się już więcej ukrywać.
Wygrali. Teraz trzeba było zakończyć to z klasą. Na własnych warunkach. Wokół
Meksyku były tylko bagna. Żadnej rzeki z urokliwym mostem, z którego z
rozprostowanymi szeroko ramionami można było rzucić się w odmęty. Wszedł do jednego
z wielu sklepów, w którym sprzedawano wszystko po trochu. Część towaru była
kradziona, część pewnie znaleziona na złomowisku. Chwilą przyglądał się skarbom
ukrytym w przeszklonej gablocie.
– Ten. – Wskazał sprzedawcy. – Daj mi ten.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz