niedziela, 18 września 2022

Rahzel - ROZDZIAŁ 29 - Puszki

Andre otworzył puszkę z krojonymi pomidorami i pozwolił im spłynąć do garnka, gdzie przygotowywał coś, co miało przypominać spaghetti. Kiedyś nie dowierzał, że ludzie korzystają z gotowych dań w puszkach, jak fasola, którą wystarczyło wrzucić do gara i podgrzać, a jednak teraz mieli w tej swojej szopie niemal zupełnie tylko to, co mogło stać latami. Puszki, makaron, olej. Była jeszcze woda i wywietrzała kawa. Nie wyrzucił puszki, tylko ją odłożył na stół. Jeszcze się przyda. Uczył się na nich strzelania z broni, tak żeby w coś z niej trafić. Szło mu średnio, ale coraz lepiej. Powinien się z tego cieszyć, ale czuł bardziej coś na kształt zmieszania. Teraz nie będzie już miał wymówki.

Popatrzył do garnka. Pogotuje to wszystko jeszcze trzy godziny. Cebula też była jedną z tych rzeczy, które długo utrzymywały względną świeżość. Potem wyjdzie na zewnątrz i zastuka łyżką o patelnie dla żartu. Jak głodne psiaki przytruchtają do niego dwaj faceci. Stary i młody. Biały i czarny. Zgorzkniały i o dziwo całkiem zadowolony z życia. Wiele ich różniło, łączyło to, że obaj byli tym samym typem, małomównego, twardego faceta, który woli okazywać uczucia czynem.

Przedostali się przez granicę z powrotem do Stanów Zjednoczonych razem z nielegalnymi imigrantami. Andre nigdy nie zapomni tego smrodu ludzkich wydzielin i tego wzroku pełnego nadziei na lepsze, nowe życie ludzi ściśniętych jak świnie w ciężarówce. Za dużo filmów się naoglądali. W prawdziwym Nowym Yorku było więcej szczurów niż ludzi. Na każdej ulicy bezdomni, ćpuni i ten smród. Jednak on też chciał tu wrócić. Wolał nawet tę farmę po środku niczego, otoczoną spaloną, jałową ziemią niż slamsy. Dość już się naoglądał zaniedbanych dzieciaków wałęsających się bez sensu, kradnących, by mieć co jeść, albo sprzedających swoje ciało. W Stanach to wszystko było lepiej ukryte. I tęsknił do domu, chociaż nie miał pojęcia, co nim tak naprawdę było.

Usiedli przy jednym stole. On i Rahzel nie mieli wstępu do głównego domu, który ten starzec zajmował sam. Znaleźli farmę na odludziu na miejskiej mafie zawieszonej przy urzędzie. Myśleli, że jest opuszczona. Rzeczywiście, gdy przybyli na miejsce powitała ich pustka, puszczone wolno kury, a potem pociski z dubeltówki. Stary dziad ukrył się za beczkami z paliwem. Krzyczał coś o tym, że nie sprzeda ziemi tym szakalom, i nieważne jakich zbirów przyślą. Jakoś udało się to wytłumaczyć. Bardzo przekonywujący był Rahzel, gdy wyciągnął broń i oznajmił, że ukrywanie się za beczkami z paliwem może się bardzo źle skończyć. Nie tylko dla dziada, ale również dla jego kur i całej farmy, której tak zaciekle broni.

Pozwolił im tu zostać, jeśli będą pracować. Musiał wiedzieć, że są przestępcami. Może nawet wiedział, co ich łączy. Nie rozmawiali o tym. Dziad był po prostu samotny. Różne rzeczy, które znalazł Andre wskazywały, że nie zawsze tak było. Były tu ślady kobiety, jak i dzieci. Pewnie zostawiły go i odeszły, bo był właśnie takim dupkiem. I miał za dużo bezsensownej dumy, żeby przeprosić.

– Tego makaronu nie dało się twardszego zrobić? Jakbym żuł chrust.

– Jest al dente.

– W dupie mam jakieś al dente.

– W dupie to masz kij. Zgadza się, że twardy.

Rahzel spokojnie nawijał makaron i pakował go do ust. Nie brał w ich udziału, ale słowne sprzeczki były interesujące. Andre miał dobry humor. Zawsze wtedy gadał więcej. To dobrze. Lubił jego głos. Nigdy tego nie powiedział, ale Andre pewnie to wiedział. Czytał z niego jak z książki. Nie wszystko jeszcze umiał rozszyfrować, ale z każdym dniem szło mu co raz lepiej. Rahzela z początku dziwiło to, że tak po prostu mu na to pozwala. W pewnym momencie zaczął się nawet z tego cieszyć.

– Chyba skończymy dzisiaj rozkładać drut kolczasty – rzucił.

– Taa. Jakby ktoś rzeczywiście chciał wejść na te ugory – parsknął Andre. – Po co?

Wredny dziad miał duże tereny niczego, wypasał na nich tylko krowy, pustkowie obtoczył drewnianym ogrodzenie, a teraz postanowił dodać drut kolczasty.

– Ty po coś się tu przyczołgałeś, wredna żmijo? Możesz mi zdradzić po co? – parsknął Bob i wbił w niego spojrzenie. – No? Wolę jednak nie wiedzieć. Jak w końcu przywlecze tu się tu ten spaślak szeryf, to nie będę musiał udawać, że nic nie wiem.

Tak się droczyli każdego dnia. Dla obu była to jedna z niewielu rozrywek, na którą mogli tu sobie pozwolić. Andre musiał w duchu przyznać, że będzie mu brakować tego dziada, gdy już go puszczą. Taki był los jego i Rahzela. Wciąż ktoś ich opuszczał albo oni to robili. W jego głowie rozbrzmiało to i romantycznie, i sarkastycznie. Staruszek ich nie wyda, bo choć sam nie chciał tego przyznać, zżerała go samotność, a władzy nienawidził jeszcze mocniej niż resztę ludzkości.

Rahzel skończył posiłek i wstał od stołu. Dredy miał związane wysoko na głowie. Potrzebował fryzjera. Pot spływał mu po karku. Zebrał wszystkie naczynia, włożył je do zlewu i zaczął zmywać. Nie odezwał się przy tym.

– Gdybyś też czasami mył gary albo zrobił pranie, żona by cię nie zostawiła – rzucił Andre.

– Żona… – podchwycił Bob, rzucając mu sugestywne spojrzenie.

Andre przewrócił oczami. Ten pojedynek przegrał. Zrobił to znowu, gdy staruszek zapalił papierosa. Sam je skręcał z nie wiadomo czego. Strasznie śmierdziały, a dym był ciemny i gęsty. Rahzel wytarł dłonie w ścierkę. Stał do nich tyłem, więc pozwolił sobie na uśmiech.

– Chodź – polecił Andre. – I weź puszki.

– Jak ja nienawidzę tego dziada – mruknął blondyn, gdy byli już na zewnątrz, a on szedł za Rahzelem z naręczem pustych puszek po jedzeniu.

Popatrzył na nie z niechęcią. Naprawdę nie znosił tej fasoli. I strzelanie szło mu fatalnie. Rahzel powiedział, że znacznie trudniej jest zabić człowieka, niż to pokazują w filmach. Zwykle jedna kulka nie wystarcza. Najlepiej dwa razy strzelić w klatkę piersiową i jeszcze raz w głowę. W nią trudniej trafić. Pierdzielił coś o kalibrach, magazynkach, przeładowaniu i odrzucie. Tylko w filmach macho goście strzelają, używając jednej ręki. I zawsze trafiają w cel. Poszli za stodołę. Z tej strony nie pasły się krowy i konie. Choć droga prowadząca do miasteczka była bardzo daleko, Rahzel uznał, że i tak lepiej kryć się za stodołą. Andre nie miał pojęcia, jaki w tym sens. Wieczorami miewał coraz częściej nawracające migreny. Huk wystrzału był straszny, rozchodził się po całym ciele niczym fala, podobnie jak ból nadgarstka, a na tym pustkowiu towarzyszyło mu okropne echo. Ludzie jadący samochodem musieli to słyszeć. Na szczęście to był Teksas. Ceniono tu wolność obywatela ponad wszystko. Łączyło się to z tym, że mógł strzelać do czego i kogo chciał, jeśli tylko dało się to podciągnąć pod obronę swojego mienia.

Rahzel odmierzał odległość krokami. Stali pod słońce, więc Andre dociskał do czoła dłoń, by cokolwiek zobaczyć. Niewiele to dawało, ledwo mógł dostrzec te puszki. Odbijały od siebie światło. Migały mu przed oczami, rozmazując się jednocześnie. Rahzel poukładał je na drewnianych skrzyniach tak, by stały na wysokości górnej części ciała przeciętnego mężczyzny.

– Następny razem zrobię ci kukły ze słomy – rzucił, wracając do Andre.

– Będą wyglądać jak ludzie – skrzywił się chłopak.

– Właśnie.

– Niech trzymają w ręce po kawałku pizzy.

– Zrobię im włosy ze spaghetti.

Andre uśmiechnął się lekko. Na więcej nie miał humoru. Przełknął ślinę. Stanął w lekkim rozkroku i wziął głęboki wdech. Przymierzył i odbezpieczył broń. Widział, że drżą mu ręce. Lufa przed jego przymrużonymi oczami kiwała się lekko. Rahzel stał za nim. Jeszcze nie dawno pomagał mu celować. Stawał za nim i obejmował ramionami. Andre nie czuł jednak żadnego dreszczu przyjemności. Wszystkie jego mięśnie sztywniały jeszcze bardziej. Docierało do niego, z jak różnych są światów. Bał się tego, co obiecał sobie, że zrobi. Te puszki odskakiwały z brzdękiem, gdy w nie trafiał. Zbierał je później zgniecione i podziurawione. Zastanawiał się, jak to wygląda w przypadku człowieka. Nocami śniło mu się, że trafia i jego twarz opryskuje ciepła krew Caligari. Było to absurdalne, surrealistyczne przez samą naturę działania broni i odległość, jaka będzie ich dzielić, jeśli rzeczywiście dojedzie do ich konfrontacji i on ją wygra. Budził się w środku nocy spocony. Tylko czekał na to, aż zaczną mu się śnić wypływające flaki. Nie mówił o tym Rahzelowi. Udawał, że nic mu nie jest. Ciekawe, czy Rahzel też udawał, że niczego nie widzi, czy może rzeczywiście tak było.

Puszka odskoczyła, a on wcale się nie ucieszył. Naprawdę mógł zabić człowieka.

– Liczysz naboje? – spytał Rahzel. – Ile zostało ci w magazynku?

– Chyba cztery.

– Umrzesz przez to „chyba”. Trzy. Wystrzelaj, a później zmień magazynek. Masz trzy sekundy.

Trzymał go w kieszeni bojówek. Rahzel mówił, że najważniejsze jest mieć spodnie z dużą liczbą, pojemnych kieszeni, buty, które się nie rozwiążą i koszulę, a podkoszulek, który nie ogranicza ruchów, a jednocześnie nie jest za luźne. Wszystko w stonowanych kolorach. Włosy nie mogą opadać na czoło i przeszkadzać. Żadnej biżuterii, nawet zegarka. Może o coś zahaczyć.

– Starczy – postanowił Rahzel, gdy wszystkie puszki leżały już na ziemi. Do niektórych Andre musiał celować po kilka razy. – Spociłeś się jak mysz. Nie wiem, czy myszy się pocą. Ja posprzątam ten bajzel. I dokończę jeszcze przerzucać siano w stodole.

Andre zmarszczył brwi. Często czuł się traktowany jak dziecko, którym trzeba się opiekować. Nie tylko Rahzel tak robił. Z jednej strony to robiło życie znacznie łatwiejszy, ściągały spory ciężar odpowiedzialności z ramion. Z drugiej, budziło poczucie winy i coś jakby, nie zadowolenie z samego siebie.

– Mogę ci pomóc – zasugerował.

Rahzel podniósł brew, dość sugestywnie jak na niego i nawet lekko się uśmiechnął. Odwrócił się i poszedł do stodoły. Andre przez chwilę śledził go wzrokiem. Wzruszył ramionami  i wrócił do tej szopy przerobionej na dom, który teraz zajmowali. Ten staruch miał na strychu dużo książek. Na pewno sam nie przeczytał żadnej z nich. Wszystkie pozostały po kimś, kto tu kiedyś żył. Posprząta, poczyta, a potem pójdzie spać. Może Rahzel pojawi się wcześniej, a może wróci dopiero nocą.

Bob przerzucał siano. Był bardzo silny, jak na swój wiek. Skóra na jego dłoniach wygląda na bardzo chropowatą, łuszczyła się. Rahzel dołączył do niego bez słowa. Pracowali w ciszy przerywanej jedynie przez muczenie krów. Gdy skończyli, Bob odstawił widły i butem przesunął resztki siana z klepiska w rogu stodoły. Była tam metalowa płyta, klapa. Wyciągnął z kieszeni startych spodni pęk kluczy. Wybrał odpowiedni. Chwilę szarpał się z drzwiczkami. Dawno musiał nie zaglądać do tej skrytki. Przez lata. W środku były pajęczyny, a pod spodem broń. Dużo broni.

– Uzbroiłbyś tym małą armię – ocenił Rahzel, przyglądając się kolekcji w dziurze. – Po co ci to było?

Bob uśmiechnął się krzywo. Miał ochotę zapalić, ale tutaj byłoby to wielką głupotą. Nie największą, jaką popełnił w życiu, ale wciąż sporą.

– Przez długi czas sądziłem, że taka jest rola ojca rodziny. Musi chronić swoje dzieci, zapewniać im wszystko, co potrzebują, zrobić z nich odpowiednich ludzi. Synów na swój obraz. Twardych mężczyzn, dla których najważniejsza jest rodzina. Mężczyzna powinien zbudować własny dom, znaleźć dobrą kobietę, ożenić się, spłodzić dzieci. Zadbać o nie. Córki powinny znaleźć sobie właśnie takich mężów. Wtedy będą szczęśliwe.

– A jeśli nie chcą? – spytał Rahzel, kucając nad tą ciemną jamą.

– Muszą chcieć. Tak jest przecież dla nich najlepiej. Dla mnie było. Dla ich matki też. Miała dom, dzieci, mężczyznę, może surowego, ale zapewniające rodzinie wszystko, co było im potrzebne. Był tego tak pewien, że nie musiał pytać, czy właśnie tego chcieli.

– Brzmi jak kawał skurwiela, typowego białasa z Teksasu.

– To ty chyba jesteś pomalowany albo bardzo opalony. Też wiesz najlepiej, czego trzeba temu dzieciakowi bez pytanie go o to. Już postanowiłeś.

Rahzel to przemilczał. Wskazał kiwnięciem głową na ten mały arsenał.

– Bierz, co chcesz – powiedział Bob. – On ci tego nie wybaczy. Sobie też nie wybaczy. Jeśli umrzesz, będzie to sobie wypominał do końca życia. Jeśli nie umrzesz, będzie miał do ciebie żal, pewnie czuł ulgę jednocześnie, że nie musiał tego robić, więc jednocześnie będzie miał wieczne pretensje też do siebie. Masz przerąbane, chłopie.

– A co będzie, jak nie umrę, ale też nie wrócę?

– Co, w Chrystusa chcesz się bawić? – Bob skrzywił się, jakby przełykał właśnie bardzo kwaśnego korniszona. Nie wierzył, że to mówi. – Przecież on cię kocha.

– Bo jest głupi.

– Bycie mądrym nie zawsze wychodzi człowiekowi na dobre. Mnie się nie udało, bo jestem i głupi, i samotny. Nie powinieneś jeszcze przekreślać siebie.

– Ciągnę go na dno.

– A może to on ciągnie ciebie w górę?

– Się poetycko zrobiło. To nie pasuje ani do mnie, ani do ciebie, stary skurwielu.

Bob wyciągnął pistolet ze skrytki.

– No. To pasuje znacznie bardziej.

– Tak.

***

Andre oczywiście nie spał, gdy Rahzel wreszcie pojawił się w ich sypialni. Mulat jedynie mignął mu przed oczami, by zaraz zniknąć w łazience. Wrócił po może dziesięciu minutach. Długie prysznice to nie było to, w czym gustował w przeciwieństwie do jego chłopaka. Chyba więcej ich dzieliło, ale ich więź wydawała się nierozerwalna. Andre nie umiał sobie wyobrazić, że mieliby żyć oddzielnie.

Rahzel stanął przy łóżku. Dredy na czas prysznica splótł szeroką gumką na czubku głowy. Teraz pozwolił im opaść. Był nagi. Rzadko spał w ubraniu. Najwyraźniej nie czuł już skrępowania przy drugim mężczyźnie. Bardziej krępowało go ubranie.

– Nie udawaj, że śpisz – mruknął.

Andre otworzył oczy i posłał mu uśmiech. Usiadł.

– Czekałem na ciebie.

– Mmm. Co, chcesz mi opowiedzieć bajkę na dobranoc?

– Znam kilka z dzieciństwa. Mama mi opowiadała. – Andre chwilę się zastanowił. – Czerwony kapturek z koszykiem pełnym jedzenia szedł przez las do swojej babci, która była chora…

– Dobra, nie pierdol – parsknął Mulat. Wyglądał jednak na rozbawionego.

– Okej. Ja nie będę – zgodził się.

– Słabe to twoje poczucie humoru – ocenił Rahzel.

– Przynajmniej jakieś mam, a nie jestem zimny i wyrachowany niczym cyborg, jak ktoś tutaj.

– Już nie pierdol.

Rahzel nachylił się nad Andre, by chwycić go za twarz, a potem pocałować w usta. Wciąż pamiętał bardzo wyraźnie, jak na początku ich znajomości nie umiał sobie ułożyć w głowie, że jest do tego zdolny, a nawet tego pragnie. Mężczyzny. W środowisku, w którym się wychował, którego wyrzeźbiło niczym dłutem, coś takiego po prostu nie istniało. Andre oczywiście wlepiał w niego wzrok tak samo zauroczony i pożądliwy jak zawsze. Pełen tego najstraszniejszego uczucia. Pierdolonej miłości. To było cudowne i właśnie straszne jednocześnie. Gdy już to poznał, gdy już się tego nauczył, człowiek nie mógł żyć bez niej. Nie chciał tego robić.

On nie chciał żyć bez niego, tego pociesznego białego chłopca z dobrej rodziny, który dostał od życia wielka kopa, mimo że był zupełnie niewinny.

– Masz coś jeszcze śmiesznego do powiedzenia? – spytał.

Andre oblizał usta.

– Miałem, ale teraz już nic nie pamiętam.

Uwielbiał dredy Rahzela. To, gdy się nad nim nachylał, a one ześlizgiwały mu się z ramion. Lubił przesadzone akcje jak z filmów, więc chwycił go za nie i pociągnął do siebie. Rahzel usiadł na łóżku, przekręcił się w jego stronę. Chwycił dłoń Andre i przyłożył ją do swojej szyi. Zawsze lepił się do niego, badał całe jego ciało jak jakiś posąg z wykopalisk. Po prostu lubił napakowanych facetów, czego też Rahzel nie umiał pojąć. Omijał tylko tę bliznę. Peszył się nawet, gdy jego spojrzenie przypadkowo padło na przekreślone imię wytatuowane na szyi.

– Brzydzi cię? – spytał.

Andre skrzywił się lekko, ale jednak badał delikatnie palcami bliznę. Miała chropowatą fakturę, zupełnie inną niż zwykła skóra. Czuł ją bardzo wyraźnie i było to dziwne doświadczenie. Rahzel był taki ciepły jak odcień jego skóry. Andre wyobrażał go sobie na plaży w Miami w jakiejś budzie z jedzeniem i drinkami. Razem z nim oczywiście. To byłoby świetne życie. Zawsze chciał nauczyć się serfować. Cóż, Rahzel musiałby się jeszcze nauczyć gotować.

– Nie… – odparł.

By potwierdzić swoje słowa, ucałował go w szyję, a potem w usta.

– Nic mnie nie brzydzi – dokończył, gdy ich usta się rozłączyły. – Cały jesteś cudowny.

– Ech…

Rahzel zrobił minę, jakby właśnie połknął coś obrzydliwego w smaku. Lekko odsunął od siebie Andre, by zrobić dla siebie miejsce na łóżku i się na nim położyć.

– No, masz – powiedział, zakładają dłonie za głowę. – Zachwycaj się. Tylko jak już dojdziesz tam, to mi go nie odgryź z tego łakomstwa.

Andre pokazał mu środkowy palec, ale jego dłonie zaraz wylądowały na klatce piersiowej Rahzela.

– Wciąż szokuje mnie, że posiadasz szczątki czegoś takiego jak poczucie humoru – przyznał. – Dalej nie umiem rozgryźć twojej miny… Tego, kiedy mówisz prawdę, kiedy to jest sarkazm, kiedy jakaś półprawda, a kiedy po prostu sobie ze mnie kpisz.

Rahzel postanowił uciąć temat. Nawet nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. Te wszystkie filozoficzne bzdury nie były na jego siły. I miał teraz ochotę na coś zupełnie innego. Wyciągnął rękę, by rozwiązać Andre sznurek od tych śmiesznych dresowych gaci, które ubierał do spania.

– Ściągnij to.

Andre z chęcią wykonał polecenie. Gdy był już zupełnie nagi, objął udami pas Rahzela, przysiadając na nim. Znów położył dłonie na jego klatce piersiowej. Uwielbiał to ciało. Czasami przerażała go siła, która się w nim kryła, ale było naprawdę piękne. Rahzel na pewno nie czuł tego samego, pewnie nie mógł sobie nawet wyobrazić, co działo się w głowie jego kochanka. Nie był gejem, laski też mu podchodziły, i nie leciał na facetów typu macho. Andre miał właśnie zacząć to „zachwycanie się”, w planie miał jego zakończenie z wielkim fiutem Rahzela w gardle, kiedy poczuł dłoń na swoim pośladku i usłyszał to:

– Przytyłeś i to sporo – stwierdził Rahzel.

Andre nie miał pojęcia, co kryło się pod tymi słowami. Zostały po prostu rzucone, jakby wypluł je z siebie jakiś automat.

– Trudno nie przytyć od ciągłego wpierdzielania makaron z sosem z puszki.

Dłoń Rahzela rozgościła się na dłużej na pośladku Andre, pasując go powoli. W końcu chwycił go mocniej, przyglądając się skonfundowanej minie chłopaka, który zarumienił się jeszcze bardziej.

– Mógłbyś ten tłuszcza zmienić z mięśnie – zasugerował już z jednoznacznie wrednym uśmiechem.

– Jak ci się tak nie podoba, to możesz sobie wystrugać dziurę w pieńku i do niego wsadzać.

– Kto tak mówi? Przynajmniej jest co pomacać.

– No sorry, nie jestem laską – parsknął Andre, już trochę lekko zły. Miało pójść szybko, a nie szło.

– Byłbyś najbrzydszą laską na świecie – stwierdził Rahzel. – Dobrze, że nabrałeś trochę ciała. Wyglądasz znacznie lepiej. Już się nie boję, że cię złamię.

Andre zakręciłoby się w głowie od tego zupełnie szczerego i nie spodziewanego wyzwania, ale Rahzelowi chyba też zaczęło się dłużyć. Bo zepchnął go z siebie i za sprawą jego sprawnych dłoni wylądowali w zupełnie innej pozycji. Z Andre przyciśniętym do łóżka. W głowie przez chwilę kołowała mu myśl, że on się naprawdę przejmował, obserwował go, a potem był już tylko ten boski chaos.

Rahzel chwycił go za włosy, by odsłonić kark i wbić się w niego tymi boskimi, pełnymi wargami, a potem nawet zębami. Uwielbiał to, jak ta jasna, chociaż doświadczając słońca skóra, robiła się różowa. Przez słońce włosy Andre rozjaśniały, pod tą wierzchnią warstwą, którą trzymał teraz między pacami, były kolejne, ciemniejsze. Wciąż odkrywał nowe rzeczy.

– Umm… Nie gryź – wyspał Andre, z policzkiem przyciśniętym do pościeli.

Nie wydawał się zły. Wręcz przeciwnie. Może uznał, że powinien to powiedzieć, żeby nie wyszło, że lubi się tak poddawać albo chciał go bardziej zachęcić. Nieważne. Rahzel niemal z fascynacją przyglądał się, jak jego paznokcie pozostawiają na plecach Andre różowe smugi. Naprawdę chłopak nabrał trochę ciała. Same plusy. Było więcej do macania, a w nocy lepiej grzał, gdy jak zwykle przez sen oplatał go wszystkimi kończynami jak leniwiec gałąź. Pomachał jeszcze głową, zdziwiony skąd brały mu się takie porównania. Chyba naoglądał się za dużo Discovery.

Chwycił Andre za udo, sugerując z dużą dawką siły, by ten się lekko uniósł i wypiął. Ten wygiął się jak kot, starając się jak najmocniej, by wyglądało to seksownie. Nie miał pojęcia, czy to działało na Rahzela, czy może ma z tego bekę. Zagadka, dlaczego tak chętnie posuwał faceta, też pozostawała bez odpowiedzi.

Andre bardzo chciał sięgnąć do swojego karku. Swędział go, irytował. Sam już nie wiedział. Jeszcze mocnie czuł te ślady po paznokciach Rahzela na plecach. Bosko. No ale nie mógł, bo spazmatycznie ściskał w palcach prześcieradło. Rahzel właśnie niczym himalaista wspinał się na wyżyny pedalstwa. Osiągał szczyty, mimo że jeszcze nie doszedł. Andre najpierw poczuł ugryzienie w pośladek, w reakcji na co z jego ust wydobyło się coś przypominającego piśnięcie. Spodziewał się jeszcze klapsa, jak wypadało w takiej sytuacji. Tego się jednak nie doczekał. Na zaczerwienionej skórze wylądował język Rahzela. Andre nie wiedział, co powinien zrobić. Leżał grzecznie, bezczelnie wypięty, ale jego dłonie zagościły we włosach. Przejechał palcami po bokach. Nie wiedział, co zrobić, więc po prostu się temu poddawał. Coś tam cicho posapywał co jakiś czas.

Zastanawiał się do końca, czy naprawdę Rahzel się do tego posunie. A jednak. Poczuł jego język najpierw na rowku, jeszcze wysoko, a potem już na dziurce. Mógł się rozluźnić i ułatwić mu sprawę. Mógł tego nie robić. Sam już nie wiedział, jak się zachować.  Swędziało go, nieznośnie irytowało, a z drugiej strony było cudownie. Chciał wcisnąć w coś twarz przez to uczucie zażenowania.

– Lubrykant? – zasugerował.

– Po co? Nie dasz rady? Mój fiut to więcej niż trzy palce, ale… przecież to lubisz.

Poczuł, jak wsuwa się w niego pierwszy. Zaraz potem drugi.

– Mów, gdzie ci się podoba.

– A możesz… – Andre się zawahał. Czuł się i chyba się zachowywał jak jakaś czternastowieczna dziewica podczas nocy poślubnej, który nigdy dotąd nie widziała fiuta na rycinie i nie miała pojęcia, jak się robi dzieci. – No wiesz…

– Co wiem?

Rahzel wyszarpał z niego palce i zaraz Andre zaraz poczuł znów na swojej dziurce i rowku jego gorący język. Znów wsunął dłonie we włosy, gdy w ten wkradł się do jego wnętrza. Miał nadzieję, że będą dzisiaj uprawiać seks, więc się przygotował. Rahzel też wiedział, że Andre ma więcej zachodu niż on, żeby obaj mogli być ukontentowani, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali.

– Jeszcze… – sapnął.

Mówił sam do siebie. Może Rahzel nawet go nie słyszał. Na pewno nie mógł odpowiedzieć. Było jeszcze i jeszcze, a potem znów wdarły się do niego palce. Prowadzone przez jego jęki, znalazły to najlepsze miejsce. Wszystkie trzy. Rozwarły się w nim.

– Wygrałeś… Dam radę.

Teraz usłyszał pobłażliwy śmiech.

– Dobrze, bo jeszcze trochę, a ja nie dam. Chcesz tak?

Jasne, że chciał go widzieć. Te kocie oczy. Chciał czuć dredy muskające jego ciało. Odwrócił się w momencie, gdy ślina z podbródka skapywała Rahzelowi na jego sztywnego fiuta, którego powoli masował. Andre położył się na plecach, nie próbował nawet udawać i zsuwać razem nóg.

– Ale masz czerwone jaja. – Uśmiechnął się Rahzel.

– Czekaj… – Andre zaczął sobie trzepać. – Spuszczę się raz, żebym mógł dłużej, jak będziesz mnie posuwał.

Nawet nie wyobrażał sobie, żeby nie był wciąż sztywny po jednym strzale. Rzeczywiście doszedł po chwili. Dał się na chwilę porwać temu boskiemu uczuciu. W kącikach zamkniętych oczu poczuł nawet zbierające się łzy. Ospermioną dłonią sięgnął do swojego podrażnionego tyłka. Rozwarł się na ile mógł.

– No dawaj.

Palcami nóg musnął napięte, gorące i spocone udo Rahzela i jego jądra.

No i dał. Zaskoczony Andre krzyknął, gdy chwycił go za dłonie, wyciągnął mu je za głowę. Nadgarstki ścisnął mu jedną dłonią. Wystarczyło, bo miał wielkie łapy i był cholernie silny. Drugą pomógł swojemu fiutowi się w niego wbić. Andre bolały wyciągnięte w tył ramiona, ściśnięte nadgarstki. Doszło do tego jeszcze to nieznośne tarcie i uczucie rozwierania. Rahzel, jak mu się chciało, to potrafił dostarczać najbardziej ekstremalnych wrażeń. Ta końska siła, ten wielki fiut potrafiły zdziałać cuda.

– I co? Dajesz radę?

Andre otworzył na chwilę oczy. Spojrzał na niego skonfundowany.

– Co? – wysapał.

Nie chciał teraz rozmawiać. Nie mógł nawet poskładać w głowie, o co mu chodziło. Rahzel uśmiechnął się kpiące. Nachylił się jeszcze, by chwycić jego dolną wargę między zęby, a potem nie było już całowania. Pieprzył go mocno, wciąż trzymając za ręce. Pewnie on też odczuwał coś w typie dyskomfortu. Był ciasno. Andre czuł, jakby się topił. Miał wrażenie, że z jego porów wyciekły już litry potów. Pościel pod nim była mokra. Ona też zostawi mu ślady skórze. Na pewno będzie miał obtarcia na plecach. Bolały go ramiona wyciągnięte w tył, nadgarstki, i tyłek. I było bosko. Obaj wiedzieli, gdzie jest granica. A gdy zrobiło się jeszcze lepiej, chociaż trudno było znaleźć na to określenie, Rahzel skończył w nim z niskim pomrukiem. Puścił jego ręce przy tym. Andre otworzył jedno oko, by zobaczyć jego twarz podczas orgazmu. Sięgnął, do swojego penisa, ale Rahzel chwycił go za dłoń.

– Nie wyrywaj się tak… – sapnął. – Cała noc jeszcze przed nami.

 

Noc była długa, a potem nadszedł dzień. Kolejny i kolejny. Andre starał się ugotować coś jadalnego z tego, co było w puszkach. Później strzelał już do tych opróżnionych. Wiedział, że ten dzień, który będzie inny, w końcu musi nadejść. Obiecał przecież sam sobie. To on miał zdecydować, kiedy nadejdzie. W jego życiu jednak wszystko kończyło się tak, że ktoś zadecydował decydował za niego o jego losie. Był w końcu tchórzem. Tym razem też tak było.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz