środa, 2 listopada 2022

Rahzel - ROZDZIAŁ 30 - Freak

Po urodzeniu nie wpisano mu do aktu mu imienia Rahzel. Czarne matki z biednych dzielnic często nadawały dzieciom nietypowe imiona, chcąc je jakoś wyróżnić, uczynić specjalnymi spośród wielu podobnych. Niektóre wyszukiwały wymyślne, fantazyjne imiona filmowych i książkowych bohaterów, inne nadawały dzieciom imiona afrykańskie, które skądś zasłyszały. Ich dzieci miały być dumne z tego, skąd pochodzą. Trudno było im sprecyzować skąd dokładnie. Ludziom z Zachodu Afryka zlewa się w jedną, jednolitą masę bez granic i różnic kulturowych. Jego matka nadała mu zwyczajne imię. Uznała, że tak będzie najlepiej na początek. Tylko jej syn mógł uczynić siebie wyjątkowym.

Rahzel stał w łazience przed lustrem. Był zupełnie nagi. Patrzył w odbiciu na swoje wytatuowane na szyi imię i przekreślającą je bliznę. Sam wybrał sobie to imię. Nie obchodziło go, skąd pochodziło i czy miało jakieś znaczenie. Te kilkanaście lat temu, gdy był dzieciakiem ślepo zapatrzonym w starszych kolegów, uznał, że brzmi fajnie. Na jego dzielnicy chłopcy marzyli o tym, by dołączyć do gangu. Tam były pieniądze i dziewczyny. Nosili podróbki dżinsów opuszczone do połowy pośladka jak raperzy, robili sobie tatuaże – łezkę pod okiem, mimo że nie należeli do gangu, nie mówiąc o zabijaniu kogokolwiek. Wieszali sobie na szyi podrobione, grube łańcuchy w złotym kolorze. Cienka warstwa szybko się łuszczyła. Czasami jeden z nich, z tych starszych, którzy popołudnia spędzali na siedzeniu na klatkach schodowych, przynosił radio, z którego sączyły się życiowe przemyślenia mamlących raperów – w życiu chodzi tylko o kasę, blanty i dupy, a one lecą na kasę, więc i tak chodzi o pieniądze.

Gdy taki sprytniejszy dostał się do gangu, to wracał miał już na dupie oryginalne dżinsy, grube łańcuchy z prawdziwego złota na szyi i prawdziwą dupę zawieszoną na ramieniu i żującą gumę. Nie widzieli innych możliwości, nie znali niczego innego, ich pespektywa była ograniczona. Byli przekonani, że ci z innego świata białych, bogatych mieszczuchów, ich nienawidzą, a przede wszystkim nimi gardzą. Dołączali do gangów, bo nie było żadnej inne możliwości. Ciężka, fizyczna praca na magazynach, w portach pod butem innych była dla nich zbyt upokarzająca. Przepełniała ich nienawiść do całego świata, który nimi gardził. Skupiali ją na tych najsłabszych. Wyżywali się na pedałkach i innych nerdach, by ukryć własne kompleksy. Ich umysły były za ciasne, zbyt ograniczone, by zrozumieć przyczynę swojego zachowania. Nienawidzili, bo nie da się kochać, jeśli nie kocha się samego siebie.

Niekiedy miał takie przemyślenia, gdy był młody. Inni nie mieli, więc ukrywał tę część siebie. Nie pasowała. On nie pasował. Do niczego, do nikogo, a samotność to taka straszna trwoga. Nie miał pojęcia, jak to się stało, kiedy i jak to w ogóle możliwe. Zabijał ludzi dla mafii. Nie żałował, nie współczuł im i nie miał wyrzutów sumienia. Zabijał takich jak on sam. Odczłowieczonych śmieci sprzedających dzieciom dragi. On był po prostu silniejszy od nich. To wszystko. Takie życie było proste. Myślenie nie było tu potrzebne. Było wręcz złe.

Rahzel wyszedł z łazienki i stanął w ciasnym pokoju przed łóżkiem, w którym spał Andre. Chłopak był wykończony po dzisiejszym dniu. Spał na boku, ściskając stary koc, jak robiły dzieci w kołyskach. Był za słaby na świat, w którym się znalazł zupełnym przypadkiem. Nie był dla niego naturalny. Każdy dzień w nim spędzony go wykańczał. Rahzel chciał, by chłopak odszedł, a jednocześnie nie umiał go wypuścić.

Miłość jest straszna, wręcz dusząca. Każe ci myśleć, a to boli. Serce ożywa i przeszywa je ból, ilekroć widzisz smutek w ukochanych oczach. Spotkał Andre smutnego i taki już pozostał. On sam się cieszył, jak dziecko, choć nie dał tego po sobie poznać. Andre czasami się uśmiechał, ale po śmierci tego dzieciaka, był w tym tylko fałsz. Wymuszony uśmiech miał przynieść ulgę Rahzelowi. Tak naprawdę bolało jeszcze mocniej.

Przynosił ludziom cierpienie, czy tego chciał, czy nie, jakby był przeklęty. Jakby był jakimś aniołem o czarnych skrzydłach, zesłanym, aby sprowadzić na wszystko co żywe zarazę. Rahzel musi być więc imieniem demona. Do takich wniosków doszedł. Odkąd tu trafili, miał dużo czasu na myślenie. Monotonna praca na farmie, codzienne przerzucenie siana widłami prowokowała do myślenia. Potem rodzą się wnioski. Ściągnął brwi, wciąż patrząc na śpiącego mężczyznę. To brzmiało jakby poetycko. Jego umysł skonstruował takie myśli. W życiu nie powiedziałby tego na głos, ale pomyślał coś takiego. On. Największy skurwiel, jakiego znał. Idiota. I jakiego poznał Andre, co było jego przekleństwem. Takie dziwaczne rzeczy robi z człowiekiem ten potwór. Każe myśleć. Miłość.

Prawie prychnął, dając wyraz swojego zażenowania własnymi myślami. Wyciągnął rękami, by dwa palce położyć na czole śpiącego głęboko chłopaka. Wpatrywał się dłuższą chwilę na jego spokojną twarz, a potem popatrzył na stertę poszarzały koszul wiszących na oparciu krzesła, które nosił tu Andre. Bardziej pasowałyby mu pastelowe kolory. Najbardziej na świecie nie pasuje mu intensywna czerwień. Krew. Był na nią za delikatny.

Nie zdecydował się, żeby go pocałować. Wyszedł z pokoju, nie zatrzaskując drzwi. Nałożył koszulę, a potem bluzę. Oglądnął się jeszcze za siebie, a potem wyszedł na zewnątrz, by udać się do stodoły. Przerzucił siano, by odsłonić klepisko w kącie. Pilnie obserwowały go krowy. Posapywały, jakby chciały skomentować jego działania. Zakłócał ich nocny spokój. Wyglądały na niezadowolone. Ze skrytki wyciągnął wszystko, co uważał za użyteczne. Użyteczne do wykończenie tego makaroniarza. Musiał zakończyć to wszystko. Dać Andre zemstę, której pragnął, a na którą był za czysty, zbyt niewinny. Chłopak musiał zrzucić z siebie cały ten brud, cały ten ciężar, przez które jego ramiona pozostawały zgarbione.

Rahzel był wielkim bydlakiem. Był bardzo ciężki.

Przejście przez pola należące do tego dziada zajęło mu kilka godzin. Duża przestrzeń niczego. Mogłoby tu wybudować swoje domy wiele rodzin. Są jednak tacy, którzy ponad wszystko cenią sobie samotność. Kryje się za tym jedynie strach.

Jedną drogę od drugiej na prawdziwym Południu dzielą mile. Każdy ma tu swoje auto. Inaczej życie tutaj, w tym wiecznym skwarze, staje się nieznośne. Tu gdzie zaszedł, daleko od farmy, bliżej cywilizacji, autobus przejeżdżał drogą po środku niczego tylko rano i wieczorem dla nieudaczników, którzy inaczej nie mogą dostać się i wrócić z pracy. Jeszcze nie wzeszło słońce. Nie pozostało mu nic innego, niż usiąść na ławce udającej przystanek. Przetarł spoconą twarz. Nie miał nic do picia. W jego plecaku była tylko broń, podrobione dokumenty i garść dolarów. Nie miał nic do roboty, więc gapił się między swoje nogi, w pył. Grupa mrówek w rządku dzielnie, uparcie niosła części martwej jaszczurki do swojego gniazda.

Usłyszał coś jakby strzał, potem jeszcze jeden i kolejny. Zza zakrętu wyłonił się stary autobus, którego układ wydechowy kasłał gorzej niż człowiek z obustronnym zapaleniem płuc. Rahzel pomachał ręką, bo inaczej kierowca by się nie zatrzymał. Wsiadł i wcisnął pieniądze staruszkowi. Kierowca i autobus świetnie do siebie pasowali. Byli tak samo starzy i pogięci. Kilka miejsc było zajętych przez pracowników sezonowych na polach, kilka przez staruszki. Na tylnej kanapie siedział młody mężczyzna. Na zielony podkoszulek miał narzuconą koszulę w kratę. Czoło zasłaniał mu daszek bejsbolowej czapki. Uciekały spod niego jasne, kręcone włosy. Uniósł głowę i uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały.

– Hej, włóczykiju – powiedział. – Nie zaczekałeś na mnie.

Rahzela trudno było zaskoczyć, jeszcze trudniej było sprawić, by stracił rezon. Teraz się udało. Otrząsnął się szybko. Ignorując spojrzenia lokalsów, przeszedł na koniec autobusu. Usiadł obok chłopaka w nisko nasuniętej czapce bejsbolowej. Zamknął na chwilę oczy, nie pozwolił sobie jednak na wzdychanie.

– I co zamierzałeś zrobić? Nie, nie odpowiadaj. Wiem to dokładnie. Twój umysł działa bardzo prosto jak Windows w bankomatach.

Zignorował to. Nie był nawet zły.

– Jak dostałeś się tu wcześniej niż ja? – spytał.

Wyłapał ten uśmieszek spod daszku czapki.

– Wiesz, moi starzy byli nadziani. Pochodzili z wyższych sfer. Praca na uniwerku to był taki ich wymysł. Zacząłem pobierać nauki jazdy konnej, gdy miałem siedem lat. Odzwyczaiłem się, dlatego teraz boli mnie dupa, bardziej niż po numerku z tobą. Dziad miał też konie.

Rahzel musiał się uśmiechnąć. Co za idiotyczny komentarz w takiej sytuacji.

– Twój umysł nie jest dla mnie tak prosty, jak mój dla ciebie. Co chcesz zrobić? – zapytał.

– To samo, co chciałem wcześniej.

– Po co? To nie ożywi tego dzieciaka. Tylko bardziej namiesza ci tu. – Ściągnął mu czapkę i pstryknął lekko w czoło.

– Nie ty o tym decydujesz. I skąd to wiesz? Na szczerą rozmowę nie mam co z tobą liczyć. Teraz po prostu spierdoliłeś jak tchórz.

Cisza. Przez kolejne dwa przystanki.

– Zabolało, co? – parsknął Andre. – Ten „tchórz”.

Andre klepnął go w udo, a potem oparł głowę o jego szerokie ramię. Przymknął oczy.

– Jestem bardzo zmęczony tym wojażem. Obudź mnie, gdy dojedziemy gdzieś do cywilizacji.

Ludzie siedzący z przodu, co chwilę zerkali na nich, we własnym mniemaniu ukradkiem. Dla Rahzela nie miało to znaczenia. Nie wstydził się, nie czuł zażenowania. Oburzenie lokalsów na widok gejowskiej, do tego mieszanej pary nawet nie zasługiwało na status problemu, a tych miał całe mnóstwo. Dlaczego ten dzieciak musiał być taki uparty? Taki nielogiczny? Taki niesamowicie piękny i rozbrajający? I zmuszał go do myślenia.

Dojechali gdzieś. To nawet nie była pętla autobusowa. Droga się kończyła, dalej był tylko placek gołej ziemi, na której zawracały auta. Kierowca wyszedł na zewnątrz, oparł się o autobus i odpalił papierosa. Rozpiął guziki koszuli. Bez klimatyzacji w tej metalowej puszce człowiek się gotował, a do tego zaczynał nieznośne śmierdzieć potem i zniechęceniem do roboty, do której jechał lub z której wracał. Popukał w szybę, gdy wypalił pierwszego papierosa, a para z tyłu wciąż nie wysiadła. Najpierw zobaczył czarnego. Wielki był. Miał nietypowe, jasne oczy. Gdyby nie ta mina doświadczonego kata, wyglądałby jak jakiś reggae muzyk, plumkający na ulicy. Zeskoczył z ostatniego schodka i wyciągnął rękę. Chwycił ją ten chłopaczek w niepasującej do niego koszuli farmera. To wyglądało jak „Piękna i Bestia” w tej scenie w sali balowej. Tylko płeć się nie zgadzała. Kierowca skrzywił się na jego widok. Splunąłby pod nogi gęstą flegmą, jaką mieli ludzie stąd, gdyby nie ten goryl.

Chłopak popatrzył na niego spod czapki. Uśmiechnął się bokiem ust. Robił mu się wtedy dołeczek w policzku jak jakiejś lasce.

– Tylko spróbuj nazwać mnie pedałem albo ciotą – powiedział – a ten tutaj sprawi, że już nigdy niczego nie powiesz.

Rahzel parsknął na tę niby groźbę, ale, cóż, Andre nie mylił się, mówiąc to. Rozejrzał się wokół. Musieli trochę wrócić wzdłuż drogi, by skręcić do miasta. Andre był na tyle mądry, by w plecaku zabrać zapas wody.

– Przydałby się hamburger i kąpiel. Nie, najpierw kąpiel, a potem hamburger – zastanawiał się, gdy szli lewą stroną szosy. – Musimy znaleźć motel. Umyjemy się, najemy, napijemy czegoś mocnego, a potem będziemy planować.

– Łowy na makarnoniarza? – prychnął Rahzel. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. – To już wolę seks.

– Och, seks też będzie! – zapewnił Andre.

***

Nie było seksu. Ważna jest jakość, nie ilość. Dochodzi się do takiego wniosku w odpowiednim czasie. Z dwóch powodów – albo się już nie może i trzeba się jakoś przed sobą usprawiedliwić albo bardzo się chce, ale bardziej niż o sobie myśli się o tej drugiej osobie. Chce się ją usatysfakcjonować. Trudne słowa. Rahzel poznał je stosunkowo późno. Satysfakcja. Brzmi bardzo sensualnie. Kolejne trudne słowo. Andre go ich uczył. Znał ich bardzo dużo.

Wylądowali w podrzędnym motelu. Klasycznie – na ścianach pleśń, inna pleśń pod prysznicem. Koc na łóżku śmierdział środkami na mole. Było na niego zbyt ciepło, ale przykrywał zżółkniętą pościel. Byli głodni, ale nie poszli do żadnej z otwartej do późna knajp. Razem byli jak neon w nocy. Każdy ich zapamięta, każdy będzie się na nich gapił. Bez problemu wskażą ich palcem, gdy ktoś będzie ich szukał. Autobus był już wystarczająco dużym błędem.

– To bezczelne, że tak sobie chodzimy po ulicy, a jesteśmy poszukiwani.

– Ja jestem – skorygował Rahzel. – Ty jesteś miękkim gównem. Nawet nie mają cię za co posadzić.

Siedzieli teraz na łóżku w motelu naprzeciw siebie. Jedli kupione przez Andre w sklepie kanapki pakowane w folię, popijali oczywiście Colą. Według Rahzela Zero smakowała jak rozpuszczalnik, ale Andre ją lubił. Taką pili.

– I jaki był twój plan? – spytał chłopak.

– Iść do jego willi, wyciągnąć gnata i bum.

– I zakładałeś, że na pewno tam będzie? – dopytywał Andre.

– A gdzie ma być? „Ojca chrzestnego” nie oglądałeś? Zbudował ją jego ojciec albo ten popierdolony brat. Dziedzictwo czy inne gówno. Dzieciojeb pierdolony.

Andre skrzywił się i z niesmakiem odłożył kanapkę na jednorazowy talerzyk. Spojrzał na Colę, ale po nią nie sięgnął.

– I co by było dalej? – spytał.

Rahzel wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Sam mówiłeś, że myślenie to nie jest moja mocna strona – powiedział. – Musisz? Nie uspokoisz się, jak tego nie zrobisz? Ja jestem w stanie odpuścić. Dla ciebie.

– Jak ty coś pierdolniesz… Kolejne wyznanie miłosne. „Nie zajebię skurwiela, żeby mój kolorowy chłopiec tego nie zrobił ze mną…”. Muszę, bo tak nie może być. Nie może po prostu! Nie można gwałcić dzieciaka, nie można go zamordować, zamordować jego małej siostrzyczki! Nie można po prostu! A ja nie mogę spać, nic nie mogę! Bo to jest moja wina, twoja wina, nasza wina! Nie możemy sobie po prostu pójść, zacząć wszystko od nowa. Nie można zacząć jednego, jeśli nie skończy się poprzedniego. Tak się nie da! Ja tak nie mogę. Musi być kara dla niego, musi być kara dla nas.

Rahzel nie chciał już polemizować. Znowu trudne słowo. Andre go ich nauczył. Sam poznał je w dobrej szkole, do której kiedyś chodził albo od rodziców, których kiedyś miał. To była jego wina, pomyślał Rahzel, tylko i wyłącznie, ta sytuacja, w której się teraz znaleźli. Był czymś tak zniszczonym, że nie powinno znaleźć się pośród społeczeństwa. Należało go wyrzucić do kontenera, jak starą zabawkę. I zamknąć klapę, żeby żaden dzieciak o zbyt dobrym sercu go stamtąd nie wyciągnął z mocnym postawieniem, że da mu nowe życie.

No ale niech będzie. Jeśli Andre naprawdę tak chciał, jeśli tego potrzebował, to niech tak będzie.

– Świat nie jest sprawiedliwy. Jesteś już duży, powinieneś to wiedzieć – rzucił jednak.

– Wiedzieć wiem, ale nie akceptuję.

– Masz umysł dziecka.

– Kilka razy przejechał mnie walec, a ja wciąż żyję w mydlanej bańce? – podchwycił Andre. – Pewnie tak jest. Gdyby los mi cię nie zesłał, pewnie dalej tkwiłbym w tym samym miejscu, kryjąc się w kurwidołku. Teraz trzeba tylko to ładnie zakończyć, otrząsnąć się z błocka i zacząć zupełnie od nowa.

Rahzel sięgnął po Colę. Absurdalność tej sytuacji porażała. Żarli kanapki z nocnego sklepu na łóżku w podrzędnym motelu i rozmawiali o mordowaniu ludzi. Tarantino powinien nakręcić taki film. Kolejny Oscar dla niego.

– I jakby miał wyglądać ten nowy początek? – spytał.

Andre udał, że chwilę się zastanawia, a potem klasnął w dłonie. Kazał Rahzelowi odłożyć tą ciepłą, pozbawioną gazu Colę, a potem unieść ręce do góry. Ściągnął z niego podkoszulek. Położył mu dłonie na klatce piersiowej, a potem prześlizgnął się w dół, aż do pępka.

– Wyobrażam sobie, jak podajesz zimne drinki w barze przy plaży w Barcelonie – zaczął. – Ludzie w bardzo skąpych strojach wylegują się na piasku, zbierają muszelki, imprezują, kąpią się w morzu. Niektórych pewnie poparzą meduzy, które potem fale wyrzucą na brzeg. Wszyscy są spoceni, radośni, od śmiechu zasycha im w gardle. Jacyś plażowi naciągacze próbują im wcisnąć podrabiane drinki, ale wszyscy wiedzą, w której plażowej budzie podają te najlepsze. Do tego podaje je ten super przystojny barman bez koszulki. Kolor jego oczu jest zupełnie jak ten morza. Jeśli zgłodnieją, mogą też zamówić paellę z owocami morza. Kucharz z budy z przystojnym barmanem też jest całkiem niezły. Ma śliczne kręcone włosy i zajebisty tatuaż na żebrach…

Rahzel przewrócił oczami.

– No i spierdoliłeś – prychnął. – Wiesz, że nienawidzę tego tatuażu. A nawet mi się podobało.

Andre ściągnął swój podkoszulek. Zszedł z łóżka. Z niewiadomych powodów, może architekt był jakimś freakiem, mniej więcej w środku pokoju sufit podpierała stalowa rura. Tak, skojarzenie mogło być tylko jedno. Andre był gdzieś na końcu skali pedalstwa, ale za najseksowniejszy teledysk uważał niezmiennie „Gimme more”. Ten uśmiech Britney. Miała wtedy jeszcze te iskierki w oczach. Każdy gej kochał Madonnę, Birtney Spears i Beyonce. Księżniczka POPu była dla niego numerem jeden.

– Wiesz, jest duża szansa, że zamiast się podjarać, będę się śmiał – parsknął Rahzel.

Usiadł na skraju łóżka z szeroko rozłożonymi ramionami. Podparł się z tyłu na rękach. Patrzył wprost na Andre. Uśmiechnął się wrednie i wyciągnął z kieszeni spodni telefon. O dziwo było tu Wi-Fi. Łatwo można było pomylić dwa utwory, ale to „Super Freak” był pierwszy. To Andre zaczął się śmiać. Brakowało mu brokatu, ale mógł poruszać sugestywnie biodrami. Zastanawiał się, czy był wystarczająco „kinky”, jak śpiewał Rick James. Uniósł ręce ponad głowę i skrzyżował je w nadgarstkach. Złapał rytm. Był całkiem niezłym tancerzem. Jedno z niewielu rzeczy, które podobały mu się w brazylijskich slamsach. Ludzie uwielbiali tam tańczyć. Kiedy wyciągnął ręce jeszcze bardziej do góry i złapał tę śmieszną rurkę za sobą, skóra na jego żebrach napięła się. Tatuaż był pięknie zrobiony. Ludzie mają różne talenty. Niektórych nie mają szansy odkryć, inne odkrywają, ale muszą uznać za bezużyteczne. Życie nie daje im szansy.

Nie masz żadnego pierdolonego wpływu na to, co cię czeka. Wyda cię na świat w mękach żona miliardera albo kurwa, która zarabia na kolejną działkę, ciągnąć gdzieś przy drodze krajowej. W drugim przypadku, jeśli jesteś tylko przeciętnym człowiekiem, nie żadnym geniuszem, nie żadnym szczęściarzem, twój los zostaje przesądzony właśnie w tym momencie. Można się poczuć zniechęconym. Andre pierwszy raz naszły takie myśli, gdy w fawelach patrzył na tę brudną dzieciarnię, kradnącą przechodniom portfele. Uznał, że jego los też został przesądzony. Tylko później, gdy zginęli jego rodzice. Santoro dał mu z powrotem nadzieję, chociaż trochę nadziei. Opiekował się nim, może kochał, zrobił mu ten tatuaż pełen kolorowych kwiatów. Ale on też umarł. Tylko Rahzel wciąż był przy nim. Może dlatego, że był najsilniejszy ze wszystkich. Wydawał się niezniszczalny.

Rahzel wstał i podszedł do niego. Objął Andre od tyłu. Oplótł twardymi, szerokimi ramionami i przycisnął policzek do jego głowy. Palcami dotykał miejsca, gdzie Andre miał tatuaż. Skóra miała tam inną fakturę.

– Przypomniałem sobie coś – mruknął. – Drwiłem, gdy opowiadałeś mi o sobie w tym pokoju z tymi paskudnymi flamingami. Pytałem, dlaczego nie zemściłeś się na tych, którzy zamordowali twoich rodziców. Zapytałeś, co by to zmieniło, bo przecież nie przywróci ich to do życia. Odpowiedziałem, że może przywróciłoby to ciebie. To było najgłupsze, co w życiu powiedziałem.

– Ja pamiętam jeszcze, jak pierdoliłeś coś o tym, że ty przelecisz ją, ona ciebie. Zapniecie rozporki, więcej się nie spotkacie. Może nawet nie zapytaliście o swoje imiona. I w sumie tyle z tego jest.

Andre usłyszał przy swoim cichy śmiech na granicy z przytakującym mruknięciem.

– Było coś takiego – zgodził się Rahzel. – To też nie było mądre. A teraz mam to.

Rahzel puścił go na chwilę, ale nie odsunął się. Sięgnął gdzieś za siebie. Po chwili Andre ujrzał przed sobą pistolet, który Mulat trzymał w obu dłoniach. Musiał wyciągnąć go zza paska z tyłu spodni.

– A teraz jesteśmy w takie sytuacji.

Andre zawahał się, jego dłoń drgnęła ale przejechał palcami po zimnej lufie pistolet, jak przed chwilą Rahzel po jego ciele.

– Zimna, jak twój fiut na początku – parsknął. – Później zrobił się cieplejszy. Ostatnio jest wręcz gorący.

Rahzel mruknął coś. Brzmiało trochę jak śmiech, trochę jak potwierdzenie. Wysunął pistolet z dłoni Andre i odłożył go gdzieś obok. Chłopak odwrócił się do niego przodem i przytulił głowę do jego piersi. Wokół było zupełnie cicho, ale poruszali się powoli we wspólnym rytmie. Andre zachciało się spać. Przy nim było tak łatwo.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz