Po urodzeniu nie wpisano mu do aktu mu imienia Rahzel. Czarne matki z biednych dzielnic często nadawały dzieciom nietypowe imiona, chcąc je jakoś wyróżnić, uczynić specjalnymi spośród wielu podobnych. Niektóre wyszukiwały wymyślne, fantazyjne imiona filmowych i książkowych bohaterów, inne nadawały dzieciom imiona afrykańskie, które skądś zasłyszały. Ich dzieci miały być dumne z tego, skąd pochodzą. Trudno było im sprecyzować skąd dokładnie. Ludziom z Zachodu Afryka zlewa się w jedną, jednolitą masę bez granic i różnic kulturowych. Jego matka nadała mu zwyczajne imię. Uznała, że tak będzie najlepiej na początek. Tylko jej syn mógł uczynić siebie wyjątkowym.
Rahzel stał w łazience przed lustrem.
Był zupełnie nagi. Patrzył w odbiciu na swoje wytatuowane na szyi imię i
przekreślającą je bliznę. Sam wybrał sobie to imię. Nie obchodziło go, skąd pochodziło
i czy miało jakieś znaczenie. Te kilkanaście lat temu, gdy był dzieciakiem
ślepo zapatrzonym w starszych kolegów, uznał, że brzmi fajnie. Na jego dzielnicy
chłopcy marzyli o tym, by dołączyć do gangu. Tam były pieniądze i dziewczyny.
Nosili podróbki dżinsów opuszczone do połowy pośladka jak raperzy, robili sobie
tatuaże – łezkę pod okiem, mimo że nie należeli do gangu, nie mówiąc o
zabijaniu kogokolwiek. Wieszali sobie na szyi podrobione, grube łańcuchy w
złotym kolorze. Cienka warstwa szybko się łuszczyła. Czasami jeden z nich, z
tych starszych, którzy popołudnia spędzali na siedzeniu na klatkach schodowych,
przynosił radio, z którego sączyły się życiowe przemyślenia mamlących raperów –
w życiu chodzi tylko o kasę, blanty i dupy, a one lecą na kasę, więc i tak
chodzi o pieniądze.
Gdy taki sprytniejszy dostał się do
gangu, to wracał miał już na dupie oryginalne dżinsy, grube łańcuchy z
prawdziwego złota na szyi i prawdziwą dupę zawieszoną na ramieniu i żującą
gumę. Nie widzieli innych możliwości, nie znali niczego innego, ich pespektywa
była ograniczona. Byli przekonani, że ci z innego świata białych, bogatych
mieszczuchów, ich nienawidzą, a przede wszystkim nimi gardzą. Dołączali do
gangów, bo nie było żadnej inne możliwości. Ciężka, fizyczna praca na
magazynach, w portach pod butem innych była dla nich zbyt upokarzająca.
Przepełniała ich nienawiść do całego świata, który nimi gardził. Skupiali ją na
tych najsłabszych. Wyżywali się na pedałkach i innych nerdach, by ukryć własne
kompleksy. Ich umysły były za ciasne, zbyt ograniczone, by zrozumieć przyczynę
swojego zachowania. Nienawidzili, bo nie da się kochać, jeśli nie kocha się
samego siebie.
Niekiedy miał takie przemyślenia, gdy
był młody. Inni nie mieli, więc ukrywał tę część siebie. Nie pasowała. On nie
pasował. Do niczego, do nikogo, a samotność to taka straszna trwoga. Nie miał
pojęcia, jak to się stało, kiedy i jak to w ogóle możliwe. Zabijał ludzi dla
mafii. Nie żałował, nie współczuł im i nie miał wyrzutów sumienia. Zabijał
takich jak on sam. Odczłowieczonych śmieci sprzedających dzieciom dragi. On był
po prostu silniejszy od nich. To wszystko. Takie życie było proste. Myślenie
nie było tu potrzebne. Było wręcz złe.
Rahzel wyszedł z łazienki i stanął w
ciasnym pokoju przed łóżkiem, w którym spał Andre. Chłopak był wykończony po
dzisiejszym dniu. Spał na boku, ściskając stary koc, jak robiły dzieci w
kołyskach. Był za słaby na świat, w którym się znalazł zupełnym przypadkiem.
Nie był dla niego naturalny. Każdy dzień w nim spędzony go wykańczał. Rahzel
chciał, by chłopak odszedł, a jednocześnie nie umiał go wypuścić.
Miłość jest straszna, wręcz dusząca.
Każe ci myśleć, a to boli. Serce ożywa i przeszywa je ból, ilekroć widzisz
smutek w ukochanych oczach. Spotkał Andre smutnego i taki już pozostał. On sam się
cieszył, jak dziecko, choć nie dał tego po sobie poznać. Andre czasami się
uśmiechał, ale po śmierci tego dzieciaka, był w tym tylko fałsz. Wymuszony
uśmiech miał przynieść ulgę Rahzelowi. Tak naprawdę bolało jeszcze mocniej.
Przynosił ludziom cierpienie, czy tego
chciał, czy nie, jakby był przeklęty. Jakby był jakimś aniołem o czarnych
skrzydłach, zesłanym, aby sprowadzić na wszystko co żywe zarazę. Rahzel musi
być więc imieniem demona. Do takich wniosków doszedł. Odkąd tu trafili, miał
dużo czasu na myślenie. Monotonna praca na farmie, codzienne przerzucenie siana
widłami prowokowała do myślenia. Potem rodzą się wnioski. Ściągnął brwi, wciąż patrząc
na śpiącego mężczyznę. To brzmiało jakby poetycko. Jego umysł skonstruował
takie myśli. W życiu nie powiedziałby tego na głos, ale pomyślał coś takiego.
On. Największy skurwiel, jakiego znał. Idiota. I jakiego poznał Andre, co było
jego przekleństwem. Takie dziwaczne rzeczy robi z człowiekiem ten potwór. Każe
myśleć. Miłość.
Prawie prychnął, dając wyraz swojego
zażenowania własnymi myślami. Wyciągnął rękami, by dwa palce położyć na czole
śpiącego głęboko chłopaka. Wpatrywał się dłuższą chwilę na jego spokojną twarz,
a potem popatrzył na stertę poszarzały koszul wiszących na oparciu krzesła,
które nosił tu Andre. Bardziej pasowałyby mu pastelowe kolory. Najbardziej na
świecie nie pasuje mu intensywna czerwień. Krew. Był na nią za delikatny.
Nie zdecydował się, żeby go pocałować.
Wyszedł z pokoju, nie zatrzaskując drzwi. Nałożył koszulę, a potem bluzę.
Oglądnął się jeszcze za siebie, a potem wyszedł na zewnątrz, by udać się do
stodoły. Przerzucił siano, by odsłonić klepisko w kącie. Pilnie obserwowały go
krowy. Posapywały, jakby chciały skomentować jego działania. Zakłócał ich nocny
spokój. Wyglądały na niezadowolone. Ze skrytki wyciągnął wszystko, co uważał za
użyteczne. Użyteczne do wykończenie tego makaroniarza. Musiał zakończyć to
wszystko. Dać Andre zemstę, której pragnął, a na którą był za czysty, zbyt
niewinny. Chłopak musiał zrzucić z siebie cały ten brud, cały ten ciężar, przez
które jego ramiona pozostawały zgarbione.
Rahzel był wielkim bydlakiem. Był
bardzo ciężki.
Przejście przez pola należące do tego
dziada zajęło mu kilka godzin. Duża przestrzeń niczego. Mogłoby tu wybudować
swoje domy wiele rodzin. Są jednak tacy, którzy ponad wszystko cenią sobie
samotność. Kryje się za tym jedynie strach.
Jedną drogę od drugiej na prawdziwym
Południu dzielą mile. Każdy ma tu swoje auto. Inaczej życie tutaj, w tym
wiecznym skwarze, staje się nieznośne. Tu gdzie zaszedł, daleko od farmy,
bliżej cywilizacji, autobus przejeżdżał drogą po środku niczego tylko rano i
wieczorem dla nieudaczników, którzy inaczej nie mogą dostać się i wrócić z
pracy. Jeszcze nie wzeszło słońce. Nie pozostało mu nic innego, niż usiąść na
ławce udającej przystanek. Przetarł spoconą twarz. Nie miał nic do picia. W
jego plecaku była tylko broń, podrobione dokumenty i garść dolarów. Nie miał
nic do roboty, więc gapił się między swoje nogi, w pył. Grupa mrówek w rządku
dzielnie, uparcie niosła części martwej jaszczurki do swojego gniazda.
Usłyszał coś jakby strzał, potem
jeszcze jeden i kolejny. Zza zakrętu wyłonił się stary autobus, którego układ
wydechowy kasłał gorzej niż człowiek z obustronnym zapaleniem płuc. Rahzel
pomachał ręką, bo inaczej kierowca by się nie zatrzymał. Wsiadł i wcisnął
pieniądze staruszkowi. Kierowca i autobus świetnie do siebie pasowali. Byli tak
samo starzy i pogięci. Kilka miejsc było zajętych przez pracowników sezonowych
na polach, kilka przez staruszki. Na tylnej kanapie siedział młody mężczyzna.
Na zielony podkoszulek miał narzuconą koszulę w kratę. Czoło zasłaniał mu
daszek bejsbolowej czapki. Uciekały spod niego jasne, kręcone włosy. Uniósł
głowę i uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały.
– Hej, włóczykiju – powiedział. – Nie
zaczekałeś na mnie.
Rahzela trudno było zaskoczyć, jeszcze
trudniej było sprawić, by stracił rezon. Teraz się udało. Otrząsnął się szybko.
Ignorując spojrzenia lokalsów, przeszedł na koniec autobusu. Usiadł obok
chłopaka w nisko nasuniętej czapce bejsbolowej. Zamknął na chwilę oczy, nie
pozwolił sobie jednak na wzdychanie.
– I co zamierzałeś zrobić? Nie, nie
odpowiadaj. Wiem to dokładnie. Twój umysł działa bardzo prosto jak Windows w
bankomatach.
Zignorował to. Nie był nawet zły.
– Jak dostałeś się tu wcześniej niż ja?
– spytał.
Wyłapał ten uśmieszek spod daszku
czapki.
– Wiesz, moi starzy byli nadziani.
Pochodzili z wyższych sfer. Praca na uniwerku to był taki ich wymysł. Zacząłem
pobierać nauki jazdy konnej, gdy miałem siedem lat. Odzwyczaiłem się, dlatego
teraz boli mnie dupa, bardziej niż po numerku z tobą. Dziad miał też konie.
Rahzel musiał się uśmiechnąć. Co za
idiotyczny komentarz w takiej sytuacji.
– Twój umysł nie jest dla mnie tak
prosty, jak mój dla ciebie. Co chcesz zrobić? – zapytał.
– To samo, co chciałem wcześniej.
– Po co? To nie ożywi tego dzieciaka.
Tylko bardziej namiesza ci tu. – Ściągnął mu czapkę i pstryknął lekko w czoło.
– Nie ty o tym decydujesz. I skąd to
wiesz? Na szczerą rozmowę nie mam co z tobą liczyć. Teraz po prostu
spierdoliłeś jak tchórz.
Cisza. Przez kolejne dwa przystanki.
– Zabolało, co? – parsknął Andre. – Ten
„tchórz”.
Andre klepnął go w udo, a potem oparł
głowę o jego szerokie ramię. Przymknął oczy.
– Jestem bardzo zmęczony tym wojażem.
Obudź mnie, gdy dojedziemy gdzieś do cywilizacji.
Ludzie siedzący z przodu, co chwilę
zerkali na nich, we własnym mniemaniu ukradkiem. Dla Rahzela nie miało to
znaczenia. Nie wstydził się, nie czuł zażenowania. Oburzenie lokalsów na widok
gejowskiej, do tego mieszanej pary nawet nie zasługiwało na status problemu, a
tych miał całe mnóstwo. Dlaczego ten dzieciak musiał być taki uparty? Taki
nielogiczny? Taki niesamowicie piękny i rozbrajający? I zmuszał go do myślenia.
Dojechali gdzieś. To nawet nie była
pętla autobusowa. Droga się kończyła, dalej był tylko placek gołej ziemi, na
której zawracały auta. Kierowca wyszedł na zewnątrz, oparł się o autobus i
odpalił papierosa. Rozpiął guziki koszuli. Bez klimatyzacji w tej metalowej
puszce człowiek się gotował, a do tego zaczynał nieznośne śmierdzieć potem i
zniechęceniem do roboty, do której jechał lub z której wracał. Popukał w szybę,
gdy wypalił pierwszego papierosa, a para z tyłu wciąż nie wysiadła. Najpierw
zobaczył czarnego. Wielki był. Miał nietypowe, jasne oczy. Gdyby nie ta mina
doświadczonego kata, wyglądałby jak jakiś reggae muzyk, plumkający na ulicy.
Zeskoczył z ostatniego schodka i wyciągnął rękę. Chwycił ją ten chłopaczek w
niepasującej do niego koszuli farmera. To wyglądało jak „Piękna i Bestia” w tej
scenie w sali balowej. Tylko płeć się nie zgadzała. Kierowca skrzywił się na
jego widok. Splunąłby pod nogi gęstą flegmą, jaką mieli ludzie stąd, gdyby nie
ten goryl.
Chłopak popatrzył na niego spod czapki.
Uśmiechnął się bokiem ust. Robił mu się wtedy dołeczek w policzku jak jakiejś
lasce.
– Tylko spróbuj nazwać mnie pedałem
albo ciotą – powiedział – a ten tutaj sprawi, że już nigdy niczego nie powiesz.
Rahzel parsknął na tę niby groźbę, ale,
cóż, Andre nie mylił się, mówiąc to. Rozejrzał się wokół. Musieli trochę wrócić
wzdłuż drogi, by skręcić do miasta. Andre był na tyle mądry, by w plecaku
zabrać zapas wody.
– Przydałby się hamburger i kąpiel.
Nie, najpierw kąpiel, a potem hamburger – zastanawiał się, gdy szli lewą stroną
szosy. – Musimy znaleźć motel. Umyjemy się, najemy, napijemy czegoś mocnego, a
potem będziemy planować.
– Łowy na makarnoniarza? – prychnął
Rahzel. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. – To już wolę seks.
– Och, seks też będzie! – zapewnił
Andre.
***
Nie było seksu. Ważna jest jakość, nie
ilość. Dochodzi się do takiego wniosku w odpowiednim czasie. Z dwóch powodów –
albo się już nie może i trzeba się jakoś przed sobą usprawiedliwić albo bardzo
się chce, ale bardziej niż o sobie myśli się o tej drugiej osobie. Chce się ją
usatysfakcjonować. Trudne słowa. Rahzel poznał je stosunkowo późno.
Satysfakcja. Brzmi bardzo sensualnie. Kolejne trudne słowo. Andre go ich uczył.
Znał ich bardzo dużo.
Wylądowali w podrzędnym motelu.
Klasycznie – na ścianach pleśń, inna pleśń pod prysznicem. Koc na łóżku
śmierdział środkami na mole. Było na niego zbyt ciepło, ale przykrywał
zżółkniętą pościel. Byli głodni, ale nie poszli do żadnej z otwartej do późna
knajp. Razem byli jak neon w nocy. Każdy ich zapamięta, każdy będzie się na
nich gapił. Bez problemu wskażą ich palcem, gdy ktoś będzie ich szukał. Autobus
był już wystarczająco dużym błędem.
– To bezczelne, że tak sobie chodzimy
po ulicy, a jesteśmy poszukiwani.
– Ja jestem – skorygował Rahzel. – Ty
jesteś miękkim gównem. Nawet nie mają cię za co posadzić.
Siedzieli teraz na łóżku w motelu
naprzeciw siebie. Jedli kupione przez Andre w sklepie kanapki pakowane w folię,
popijali oczywiście Colą. Według Rahzela Zero smakowała jak rozpuszczalnik, ale
Andre ją lubił. Taką pili.
– I jaki był twój plan? – spytał
chłopak.
– Iść do jego willi, wyciągnąć gnata i
bum.
– I zakładałeś, że na pewno tam będzie?
– dopytywał Andre.
– A gdzie ma być? „Ojca chrzestnego”
nie oglądałeś? Zbudował ją jego ojciec albo ten popierdolony brat. Dziedzictwo
czy inne gówno. Dzieciojeb pierdolony.
Andre skrzywił się i z niesmakiem
odłożył kanapkę na jednorazowy talerzyk. Spojrzał na Colę, ale po nią nie
sięgnął.
– I co by było dalej? – spytał.
Rahzel wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Sam mówiłeś, że myślenie to
nie jest moja mocna strona – powiedział. – Musisz? Nie uspokoisz się, jak tego
nie zrobisz? Ja jestem w stanie odpuścić. Dla ciebie.
– Jak ty coś pierdolniesz… Kolejne
wyznanie miłosne. „Nie zajebię skurwiela, żeby mój kolorowy chłopiec tego nie
zrobił ze mną…”. Muszę, bo tak nie może być. Nie może po prostu! Nie można
gwałcić dzieciaka, nie można go zamordować, zamordować jego małej siostrzyczki!
Nie można po prostu! A ja nie mogę spać, nic nie mogę! Bo to jest moja wina,
twoja wina, nasza wina! Nie możemy sobie po prostu pójść, zacząć wszystko od
nowa. Nie można zacząć jednego, jeśli nie skończy się poprzedniego. Tak się nie
da! Ja tak nie mogę. Musi być kara dla niego, musi być kara dla nas.
Rahzel nie chciał już polemizować.
Znowu trudne słowo. Andre go ich nauczył. Sam poznał je w dobrej szkole, do
której kiedyś chodził albo od rodziców, których kiedyś miał. To była jego wina,
pomyślał Rahzel, tylko i wyłącznie, ta sytuacja, w której się teraz znaleźli. Był
czymś tak zniszczonym, że nie powinno znaleźć się pośród społeczeństwa.
Należało go wyrzucić do kontenera, jak starą zabawkę. I zamknąć klapę, żeby
żaden dzieciak o zbyt dobrym sercu go stamtąd nie wyciągnął z mocnym
postawieniem, że da mu nowe życie.
No ale niech będzie. Jeśli Andre
naprawdę tak chciał, jeśli tego potrzebował, to niech tak będzie.
– Świat nie jest sprawiedliwy. Jesteś
już duży, powinieneś to wiedzieć – rzucił jednak.
– Wiedzieć wiem, ale nie akceptuję.
– Masz umysł dziecka.
– Kilka razy przejechał mnie walec, a
ja wciąż żyję w mydlanej bańce? – podchwycił Andre. – Pewnie tak jest. Gdyby
los mi cię nie zesłał, pewnie dalej tkwiłbym w tym samym miejscu, kryjąc się w
kurwidołku. Teraz trzeba tylko to ładnie zakończyć, otrząsnąć się z błocka i
zacząć zupełnie od nowa.
Rahzel sięgnął po Colę. Absurdalność
tej sytuacji porażała. Żarli kanapki z nocnego sklepu na łóżku w podrzędnym
motelu i rozmawiali o mordowaniu ludzi. Tarantino powinien nakręcić taki film.
Kolejny Oscar dla niego.
– I jakby miał wyglądać ten nowy
początek? – spytał.
Andre udał, że chwilę się zastanawia, a
potem klasnął w dłonie. Kazał Rahzelowi odłożyć tą ciepłą, pozbawioną gazu Colę,
a potem unieść ręce do góry. Ściągnął z niego podkoszulek. Położył mu dłonie na
klatce piersiowej, a potem prześlizgnął się w dół, aż do pępka.
– Wyobrażam sobie, jak podajesz zimne
drinki w barze przy plaży w Barcelonie – zaczął. – Ludzie w bardzo skąpych
strojach wylegują się na piasku, zbierają muszelki, imprezują, kąpią się w
morzu. Niektórych pewnie poparzą meduzy, które potem fale wyrzucą na brzeg. Wszyscy
są spoceni, radośni, od śmiechu zasycha im w gardle. Jacyś plażowi naciągacze
próbują im wcisnąć podrabiane drinki, ale wszyscy wiedzą, w której plażowej
budzie podają te najlepsze. Do tego podaje je ten super przystojny barman bez
koszulki. Kolor jego oczu jest zupełnie jak ten morza. Jeśli zgłodnieją, mogą
też zamówić paellę z owocami morza. Kucharz z budy z przystojnym barmanem też
jest całkiem niezły. Ma śliczne kręcone włosy i zajebisty tatuaż na żebrach…
Rahzel przewrócił oczami.
– No i spierdoliłeś – prychnął. –
Wiesz, że nienawidzę tego tatuażu. A nawet mi się podobało.
Andre ściągnął swój podkoszulek. Zszedł
z łóżka. Z niewiadomych powodów, może architekt był jakimś freakiem, mniej
więcej w środku pokoju sufit podpierała stalowa rura. Tak, skojarzenie mogło
być tylko jedno. Andre był gdzieś na końcu skali pedalstwa, ale za najseksowniejszy
teledysk uważał niezmiennie „Gimme more”. Ten uśmiech Britney. Miała wtedy
jeszcze te iskierki w oczach. Każdy gej kochał Madonnę, Birtney Spears i
Beyonce. Księżniczka POPu była dla niego numerem jeden.
– Wiesz, jest duża szansa, że zamiast
się podjarać, będę się śmiał – parsknął Rahzel.
Usiadł na skraju łóżka z szeroko
rozłożonymi ramionami. Podparł się z tyłu na rękach. Patrzył wprost na Andre. Uśmiechnął
się wrednie i wyciągnął z kieszeni spodni telefon. O dziwo było tu Wi-Fi. Łatwo
można było pomylić dwa utwory, ale to „Super Freak” był pierwszy. To Andre
zaczął się śmiać. Brakowało mu brokatu, ale mógł poruszać sugestywnie biodrami.
Zastanawiał się, czy był wystarczająco „kinky”, jak śpiewał Rick James. Uniósł
ręce ponad głowę i skrzyżował je w nadgarstkach. Złapał rytm. Był całkiem
niezłym tancerzem. Jedno z niewielu rzeczy, które podobały mu się w
brazylijskich slamsach. Ludzie uwielbiali tam tańczyć. Kiedy wyciągnął ręce
jeszcze bardziej do góry i złapał tę śmieszną rurkę za sobą, skóra na jego żebrach
napięła się. Tatuaż był pięknie zrobiony. Ludzie mają różne talenty. Niektórych
nie mają szansy odkryć, inne odkrywają, ale muszą uznać za bezużyteczne. Życie
nie daje im szansy.
Nie masz żadnego pierdolonego wpływu na
to, co cię czeka. Wyda cię na świat w mękach żona miliardera albo kurwa, która
zarabia na kolejną działkę, ciągnąć gdzieś przy drodze krajowej. W drugim
przypadku, jeśli jesteś tylko przeciętnym człowiekiem, nie żadnym geniuszem,
nie żadnym szczęściarzem, twój los zostaje przesądzony właśnie w tym momencie.
Można się poczuć zniechęconym. Andre pierwszy raz naszły takie myśli, gdy w
fawelach patrzył na tę brudną dzieciarnię, kradnącą przechodniom portfele.
Uznał, że jego los też został przesądzony. Tylko później, gdy zginęli jego rodzice.
Santoro dał mu z powrotem nadzieję, chociaż trochę nadziei. Opiekował się nim,
może kochał, zrobił mu ten tatuaż pełen kolorowych kwiatów. Ale on też umarł.
Tylko Rahzel wciąż był przy nim. Może dlatego, że był najsilniejszy ze
wszystkich. Wydawał się niezniszczalny.
Rahzel wstał i podszedł do niego. Objął
Andre od tyłu. Oplótł twardymi, szerokimi ramionami i przycisnął policzek do
jego głowy. Palcami dotykał miejsca, gdzie Andre miał tatuaż. Skóra miała tam
inną fakturę.
– Przypomniałem sobie coś – mruknął. –
Drwiłem, gdy opowiadałeś mi o sobie w tym pokoju z tymi paskudnymi flamingami.
Pytałem, dlaczego nie zemściłeś się na tych, którzy zamordowali twoich
rodziców. Zapytałeś, co by to zmieniło, bo przecież nie przywróci ich to do
życia. Odpowiedziałem, że może przywróciłoby to ciebie. To było najgłupsze, co
w życiu powiedziałem.
– Ja pamiętam jeszcze, jak pierdoliłeś
coś o tym, że ty przelecisz ją, ona ciebie. Zapniecie rozporki, więcej się nie
spotkacie. Może nawet nie zapytaliście o swoje imiona. I w sumie tyle z tego
jest.
Andre usłyszał przy swoim cichy śmiech
na granicy z przytakującym mruknięciem.
– Było coś takiego – zgodził się
Rahzel. – To też nie było mądre. A teraz mam to.
Rahzel puścił go na chwilę, ale nie
odsunął się. Sięgnął gdzieś za siebie. Po chwili Andre ujrzał przed sobą
pistolet, który Mulat trzymał w obu dłoniach. Musiał wyciągnąć go zza paska z
tyłu spodni.
– A teraz jesteśmy w takie sytuacji.
Andre zawahał się, jego dłoń drgnęła
ale przejechał palcami po zimnej lufie pistolet, jak przed chwilą Rahzel po
jego ciele.
– Zimna, jak twój fiut na początku –
parsknął. – Później zrobił się cieplejszy. Ostatnio jest wręcz gorący.
Rahzel mruknął coś. Brzmiało trochę jak
śmiech, trochę jak potwierdzenie. Wysunął pistolet z dłoni Andre i odłożył go
gdzieś obok. Chłopak odwrócił się do niego przodem i przytulił głowę do jego
piersi. Wokół było zupełnie cicho, ale poruszali się powoli we wspólnym rytmie.
Andre zachciało się spać. Przy nim było tak łatwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz