niedziela, 24 sierpnia 2025

Rahzel - ROZDZIAŁ 34 - Pożegnania

Cześć, sporo pożegnań w nowym rozdziale "Rahzela", a ja o dziwo nie pożegnałam się jeszcze z tym opowiadaniem. Kolejny rozdział będzie prawdopodobnie ostatnim lub przedostatnim. Pozdrawiam! 

Gdyby jego mimika była bogatsza, zmarszczyłby teraz brwi albo chociaż zamknął na moment oczy w wyrazie szoku, strachu albo poczucia beznadziejności. Wyczuł mężczyznę za sobą, nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Wiedział, że między jego głową, a lufą pistoletu Cesara Caligari jest kilka centymetrów. Drugi raz przecież nie mogło się to udać.

– Rzuć broń i kopnij ją od siebie.

Zastanowił się, co powinien zrobić. Miał małe szanse na to, żeby zdążyć odwrócić się i strzelić celnie jako pierwszy. Makaroniarz najwyraźniej nie chciał zabić go od razu, bo już by to zrobił, nie dając o sobie znać. Błąd i jakiś promyk nadziei dla niego. Rahzel postanowił więc wykonać polecenie. Nie czuł się przez to pokonany, czy kopnięty w jaja. Gdy pistolet z brzdękiem sunął po parkiecie, pomyślał o Andre. Powiedział mu kiedyś, że osiedlą się gdzieś na stałe i otworzą budę z jedzeniem. Nie dotrzymał słowa. Miał ochotę rozpierdolić cały świat. Dla niego. Dla siebie. Dla nich. Zawiódł. Po raz setny.

– Odwróć się. Powoli.

Zrobił to. Teraz musiał powstrzymywać mięśnie twarzy przed wygięciem ust w kpiącym uśmiechu. Świdrował więc tylko mężczyznę przed sobą wzrokiem swoich jasnych, zielonych oczu. Było w nich sporo żółci i sporo pogardy.

– Gdybyś nie zabił tego dziecka, wszystko byłoby dobrze – powiedział, nie mogąc się powstrzymać. Nie powinien go irytować.  – Dla ciebie i dla mnie.

Celował do niego cień człowieka, którego twarz i tak ledwie pamiętał. Nie była tego warta. Po oczach i skórze od razu rozpoznał ćpuna. Caligari broń trzymał jednak pewnie.

Cesare parsknął śmiechem. Nie miał pojęcia, dlaczego jeszcze nie zabił tego czarnucha.

– Gdybyś nie zapierdolił mi brata, wszystko byłoby dobrze, skurwielu – warknął w odpowiedzi, a jego głos był dziwnie wysoki. – Dla mnie byłoby. Ty skończyłbyś tak samo.

– Jeśli już zaczęliśmy wyliczać… To gdyby ten spasiony makaroniarz nie gwałcił w pierdlu dzieciaka, moje życie byłoby teraz jebaną bajką.

To był wystarczający impuls. Caligari strzelił i oczywiście, że trafił z takiej odległości. Rahzel upadł na plecy. Odebrało mu dech w piersi, a prawą część jego ciała poraził przeokropny ból. Na chwilę musiał stracić świadomość, bo nie wyłapał momentu, w którym Cesare znalazł się nad nim z bronią wycelowaną w jego głowę. Pomimo paraliżującego bólu, wykorzystując resztkę jasności umysłu sięgnął niesparaliżowaną ręką do noża w kieszeni bojówek. Wbił go w łydkę mężczyzny. Gdy ten się zachwiał, wykorzystał moment by go przewalić i przygnieść do podłogi. Miał przewagę siły, masy i trzeźwości. Wykorzystał ten ułamek sekundy szoku przeciwnika, by wyrwać mu broń i strzelić w głowę, ale w końcu  nie zrobił tego. I tak tu umrze. Już umierał. Odrzucił ją gdzieś daleko. Wbił mężczyźnie z całej siły kolano w brzuch, chwycił go za głowę i walnął nią o podłogę, a potem zaczął go dusić.  Zaciskał dłoń na jego krtani, jednocześnie wciskając mu kolano w podbrzusze. Wgniatał go w podłogę niczym karalucha. Oblewał go potem i krwią. Cesare próbował się wyrwać, ale nie mógł się równać z mężczyzną nad sobą. Nie było też w nim wystarczająco determinacji, chęci do życia.

– Powiem ci coś o tym gównie, twoim bracie – wypluł Rahzel prosto w jego twarz. – Był pierdolonym tchórzem, jebaną pizdą, tak samo jak ty. Nie potrafił mi nawet sam poderżnąć gardła. Wynajął do tego jakichś śmieci, a i tak nie dał mi rady, jebanemu czarnuchowi. Pierdolony gwałciciel, brat dzieciobójcy. Tyle jesteście warci, wasza wielka rodzina.

Nie miał już siły. Cios w szczękę zdołał go powalić. Nim wszystko zniknęło, na chwilę pod ciężkimi powiekami zobaczył twarz. Chciałby go przeprosić.

Cesare łapał łapczywie hausty powietrza. Splunął na podłogę, gdy trochę się opanował. Sięgnął do szyi, a potem nogi. Wciąż miał w nią wbity nóż. Dopiero teraz pojawiło się dwóch jego ludzi. Jeden zrobił mu opaskę uciskową i zadzwonił po lekarza.

Eva niespodziewanie pojawiła się na szczycie schodów. Na jej twarzy nie było wyrazu ulgi. Patrzyła na scenę poniżej z zaciśniętymi ustami, krew i ciało na podłodze nie wydało się jej jednak przerażać. Cesare wstał z pomocą swojego człowieka, wtedy ją dojrzał. Dotąd skutecznie ukrywał przed nią za parawanem tę najszkaradniejszą część rodziny Caligari.

– Eva, to niebezpieczne. Zaprowadź ją do pokoju – polecił jednemu ze swoich ludzi, nie zwracając się do niej.

***

Przez leki przeciwbólowe szumiało mu w głowie. Podążał wzrokiem za dłońmi Evy, która kończyła pakować gustowną walizkę i zaczęła ją dopinać.

– Niech mnie odwiozą na lotnisko – powiedziała, nie patrząc na niego.

– Wiem, że się przestraszyłaś, ale nie musisz wyjeżdżać – powiedział. W jego głosie można było wyczytać niemą prośbę.

Odwróciła się wreszcie. Miała pełny, jak zwykle perfekcyjny makijaż. Podeszła do niego, by chwycić jego bladą twarz w wypielęgnowane dłonie.

– Tak mi przykro – powiedziała.

Popatrzył na nią bez zrozumienia.

– Tyle lat czekałam, aż wreszcie mi to powiesz. Aż się od niego uwolnisz i uciekniemy, ale ty mnie nie wybrałeś.  Ja zostałam przy tobie, teraz też. Myślałam, że jesteś chory, bo on tak bardzo cię od siebie uzależnił, zrobił niezdolnym do życia bez niego, ale… nie… Boże, Cesare, jak mogłeś?

Podniósł na nią wzrok pełen przerażenia.

– Więc słyszałaś – powiedział, choć było to oczywiste.

Dotykała go tylko przez moment. Postawiła walizkę na podłodze i wysunęła rączkę. Wyciągnął rękę, by powstrzymać ją, gdy mijała go, idąc do drzwi. Nie dotknął jej jednak.

– Nie zadzwoniłeś po samochód.

– Brzydzisz się mną? – zapytał.

Eva wyszła, ciągnąc za sobą z gracją samolotową walizkę. Gdy zeszła na parter, krew wciąż była na podłodze. Nikt nie pomyślał o tym, by ją zmyć. Nie było ciała.

***

Andre siedział na masce samochodu i patrzył na zachód słońca. Pił colę zero przez słomkę. Co jakiś czas sięgał do papierowej torby po frytki lub burgera. Nawet nie wiedział, jak bardzo brakowało mu amerykańskiego jedzenia, zwykłego fast foodu. I tej cywilizacji, kultury, po prostu pewnego schematu według którego żyli tu ludzie. Czekał na gwiazdy. Chciał je zobaczyć, bo zapomniał o nich na długi czas.

Rahzel znów go zostawił. Był martwy albo po raz który postanowił go ratować przed sobą. Niebo w miejscu, gdzie stykało się z ziemio, przyjęło niesamowity, różowy kolor, przechodząc wyżej w fiolet. Był dość daleko od miasta, więc miał nadzieję, że uda mu się za chwilę zobaczyć jakieś gwiazdy. Wyczekiwał ich, patrząc w górę, aż oczy nie zaczęły go piec. Przetarł je. Może pojedzie na Zachodnie Wybrzeże, do L. A. Mógłby tam prowadzić foodtrucka, znał się na kuchni brazylijskiej i meksykańskiej. Wzdrygnął się, gdy usłyszał za sobą ryk silnika. Nie, dwa. W sekundzie pojawiło mu się w głowie kilka scenariuszy, a każdy czarniejszy od poprzedniego. W odległości, którą trudno było określić jako dużą albo małą, zaparkowały dwa leciwe pick-upy. Wyskoczyła z nich grupa młodych ludzi i ekspresowo zaczęła urządzać teren wokół siebie pod jakąś imprezę.

– Hej, przyjacielu, nie przeszkadzamy? – zapytała dziewczyna z rudym kokiem, chociaż nawet na niego nie zważali i przecząca odpowiedź Andre niczego by nie zmieniła.

– Nie, i tak już jest późno. – powiedział. – Miłej zabawy.

Wbijane w ziemię, przenośne lampy już go oślepiały. Zsunął się z maski i zaczął zbierać swoje rzeczy. Przypomniał sobie wówczas o broni, którą miał z tyłu za paskiem. Zanim zdążył wsiąść do samochodu, pojawiła się przed nim ta sama dziewczyna i chłopak z włosami pofarbowanymi na srebrno. Piegowata dziewczyna podała mu piwo.

– Na przeprosiny – powiedziała z uśmiechem.

– Eee, nie trzeba.

Pokolenie Z nie miało żadnego poczucia zagrożenia, pomyślał. Przecież mogę być nowym Zodiakiem. Popatrzył na etykietę. Nie znał tej marki, bardzo designerska. Piwo na pewno było jednym z tych kraftowych, cokolwiek to teraz znaczyło. Nie był pewien, wybiegł z obiegu.

– Przyjechałeś tu kontemplować nad złamanym sercem? – zapytał niespodziewanie chłopak.

– Powiedzmy.

Para odwróciła się z zamiarem wrócenia do grupy, zaraz jednak spojrzeli na niego i pomachali jak na psiaki, dając znak, by odłączyć. Andre chwilę się wahał, ale w końcu się zgodził. Musiał najpierw odłożyć rzeczy w samochodzie, łącznie z bronią.

***

Justin wymusił na rodzicach, żeby pozwolili mu wieczorem pomagać wujkowi w barze. Chciał na chwilę przestać czuć się jak dzieciak. Rodzice otoczyli go grubym, nieprzepuszczalnym płaszczykiem ochronnym. Wiedział i doceniał to, jak bardzo starają się mu pomóc zwalczyć traumę, zaopiekować i jak bardzo im jest to potrzebne po stracie córki, więc przyjmował wszystko z pokorą, ale chciał poczuć się użyteczny i samodzielny. Jego wujek prowadził bar, a dzisiaj szczególnie doskwierały mu braki w personelu, bo część stałej ekipy zatruła się salmonellą na wspólnym kempingu. Chciał też zająć się czymś naprawdę wymagającym, by nie mieć czasu myśleć o Rahzelu i Andre. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek spotka któregoś z nich. Miał nadzieję, że… Sam nie wiedział. Nie miał pojęcia, co miałoby tak naprawdę dać szczęście temu  mężczyźnie.

– Ej, jak już tu jesteś, to rób coś – rzucił surowo jego wujek, mężczyzna lekko po czterdziestce z zakręconym w górę wąsem i krótką bródką. Byli teraz na zapleczu baru. – Chwytaj za skrzynkę.

Sam podniósł pierwszą ze stosu zielonych skrzynek wypełnionych butelkami piwa i ruszył ciasnym korytarzem ku wejściu do baru.

– Sorry – rzucił zanim Justin i sam zajął się skrzynkami z Colą.

Pracował przez cały wieczór za barem. Rozlewał piwo, przyjmował zamówienia na przekąski i nabijał wszystko na kasę. Nie miał pojęcia o przygotowaniu drinków, tym zajmował się profesjonalny barman. Pomagał też na kuchni. Między barem, a oknem, gdzie kuchnia wydawała posiłki, było na tyle wąsko, że czasami kelnerki musiały otrzeć się o niego, by go minąć. To było miłe. Takie nowe. Były takie miękkie i pachnące. Zupełnie inne niż…

Wujek kazał mu zostać za barem i nie wychodzić na dwie, połączone sale, chociaż brakowało kelnerek. Uznał, że jest zbyt dużą łajzą albo poprosili go o to rodzice Justina. Obie opcje oczywiście mu się nie podobały. Z drugiego planu przypatrywał się więc ludziom. Samotnicy mający za kompankę do picia tylko butelkę byli tu w mniejszości. Ludzie przychodzili po prostu pogadać ze znajomymi, alkohol tylko dodatkowo rozluźniał. Inni przekrzykiwali się jak te małpy obrzucające się guanem, by wybrać lidera. Nie zważali na innych gości, śmiecili wokół siebie, klepali kelnerki po pośladkach. Sam kiedyś należał do tej drugiej grupy, ale jako nastolatek spędzał czas w innych miejscach, głównie szlajał się ze swoją paczką po mieście bez określonego celu. Wiedział, że to w końcu się wydarzy. Może nie bójka, ale chociaż jakaś sprzeczka, gdy procenty uderzą do głowy tych bardziej rozweselonych osobników. Ktoś źle spojrzy, źle odpowie na pytanie „Czy coś ci się nie podoba?”. Tak lub nie, każda odpowiedź jest zła.

Dźwięk tłuczonego szkła, a potem kilka podniesionych męskich głosów. Jego wujek, który właśnie robił sobie przerwę za barem, wstał ze zblazowaną miną i przerzucił ścierkę przez ramię, jakby zamierzał kogoś nią zdzielić. Justin ciekawsko śledził go wzrokiem, gdy szedł w głąb sali. Po chwili zobaczył, jak dwóch mężczyzn wytacza się z baru. Jeden prowadził drugiego, pozwalając opierać się na swoim ramieniu. Nie wyglądał na bardzo pijanego, raczej dostał po mordzie.

– Co się stało? – spytał Justin, gdy wrócił jego wujek.

– To co zawsze. Zachciało im się kozaczyć. – Mężczyzna zaczął polerować kufle. – Wiesz, Justin, możesz iść do domu. Dochodzi druga. Na pewno jesteś już zmęczony.

Nie patrzył na niego, gdy to mówił. Justin się zdziwił. Atmosfera między nimi nagle się zmieniła.

– Nie, spoko mogę jeszcze zostać – zapewnił.

– Największy ruch już minął. Bardzo mi dziś pomogłeś, ale już wystarczy. Twoi rodzice będą na mnie źli, jeśli przetrzymam cię tu za długo – rzucił niby luźno jego Wujek.

– Taa, rozumiem. – Chłopak ściągnął granatowy fartuch, który miał na sobie. – To dzięki za dzisiaj.

– Justin, to ja dziękuję. Jesteś świetnym chłopakiem.

Uśmiechnął się szczerze zaskoczony, gdy wujek mocno go przytulił. Po chwili wahania oddał uścisk.

– Zamówię ci taksówkę, okej?

***

Odprawił kierowcę. Wiedział, że po raz setny robi coś bardzo głupiego i niebezpiecznego w swoim życiu. Obszedł budynek i znalazł miejsce, skąd z ukrycia mógł obserwować wyjście na zapleczu. Po prostu wiedział, że coś jest nie tak. Minęło kilkadziesiąt minut napięcia, nim z baru tylnymi drzwiami wyszło trzech mężczyzn. Jeden mocno się zataczał i utykał na jedną nogę. Dwóch pozostałych próbowało mu pomóc. Wyszarpywał się im i odpychał. Zatoczył się i wpadł na kontener ze śmieciami. Gdy jeden z ochroniarzy próbował go  podnieść, wpadł w furię. Uderzył go w twarz z pięści. Krzyczał przy tym po włosku. Bardziej trzeźwi mężczyźni stali w pewnej odległości przy nim jeszcze przez chwilę, jakby niepewni, co zrobić, ale po chwili odeszli. Gdy został sam, znów kopnął kontener. Pijany, przewrócił się i został na ziemi bez ruchu przez dłuższą chwilą.

Justin przyglądał się wszystkiemu z gulą w gardle. To był on. On. W pierwszym odruchu chciał uciec. Coś go jednak powstrzymało. Chciało mu się wymiotować, krzyczeć, płakać. Może wszystko po trochu. Zdołał to w sobie zdusić. Wytarł w nerwowym geście o nogawkę przepoconą dłoń. Cesare Caligari podniósł się z trudem z ziemi. Kulejąc zaczął kierować się w stronę wyjścia z zaułku. To był moment, w którym Justin musiał podjąć decyzję.

To była szansa, która więcej się nie nadarzy. Może zaprzepaścić sobie tym resztę życia, ale jakie miałoby ono być? Mimo starań rodziców nie widział dla siebie perspektyw. Coś wiecznie trzymało go w miejscu, trzymało za szyję i dusiło. Może teraz uda mu się to pokonać. Poszedł za nim. Ukryty za kontenerem na gruz po rozbiórce balkonu, wyszedł najpierw na zaplecze, a potem udał się w ten samą wąską uliczkę. Caligari już tam nie było. Wyszedł na aleję, na której było kilku nocnych przechodniów. Rozejrzał się panicznie. Może Caligari wsiadł do samochodu. Dojrzał go jednak po drugiej stronie ulicy. Poczekał, aż ta będzie pusta. Nie chciał żadnych świadków. Caligari wszedł w kolejną boczną uliczkę, może obrał za cel następny bar. Zataczał się, niemal wpadł na jeden z samochodów. Odgrażał mu się, klnąc nieskładnie. Justin podążył za nim dopiero, gdy na alei było pusto.

Znalazł go siedzącego pod ścianą z opuszczoną głową. W uliczce było ciemno. Dosięgały tu tylko oddalone światła z alei. Usłyszał przemykającego mu pod nogami szczura. Caligari musiał nie zdawać sobie sprawy z jego obecności, bo nie zareagował w żaden sposób na zbliżającego się ku niemu mężczyznę. Opierał się o ścianę plecami, siedział nisko z opuszczoną głową. Może nawet zasnął. Mógłby po prostu umrzeć. Czyż to nie był idealny moment?

Justin oglądnął się za siebie. Pustka. Sięgnął do kieszeni bluzy po składany nóż, który zawsze miał przy sobie. Był to kolejny przejaw jego naiwności, ale czuł się z nim bezpieczniej. Stanął przy Caligari, nie twarzą twarz. Przyglądając mu się z boku, pocierał kciukiem o powoli nagrzewające się od jego skóry ostrze. Nie miał pojęcia, jak powinien to zrobić. Gdzie uderzyć, żeby zadać śmiertelny cios. Z każdą chwilą jego determinacja słabła. Zwariował. Głupie pytania przychodziły mu do głowy. A co jeśli natrafi na kość i ostrze nie przebije ciała? Czy zdoła to zrobić jeszcze raz? Nie był mordercą. Był tylko chłopcem. Oszalałym.

– To ty? – Usłyszał. – Nawet po pijaku mi się śnisz? Nie przeproszę… Nie będę błagał o wybacze… nie. Zdychajcie wszyscy.

Caligari jęknął zaskoczony. Może wciąż myślał, że to sen. Chwycił się za pierś z nożem wbitym aż po trzonek, a potem zastygł. Jego głowa opadła. Justin odskoczył do tyłu. Rozejrzał się panicznie. Raczej nikt go nie zobaczył. Nie miał pojęcia, co teraz zrobić. Nawet nie był pewien, czy Caligari nie żyje. Nie mógł zostawić noża, były na nim jego odciski. Był zbyt przerażony, by podejść do mężczyzny. Nie dałby rady chwycić za nóż i wyszarpnąć go z ciała. Oblewał go zimny pot na myśl o tym, jaki opór stawiałoby ciało.

Drżącą dłonią sięgnął do kieszeni i wybrał numer jedynego człowieka, który mógł mu teraz pomóc.

– Andre?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz