Rozdział
9
Czuł
się surrealistycznie, jakby był w bajce. Siedział na zimniej cegle
i patrzył w górę, na nocne niebo. Tutaj, daleko od świateł
miasta, gwiazdy były znacznie jaśniejsze. Sebastian widział
dokładnie, jak pulsują. A może mu się wydawało. Od środka
rozgrzewał go przyjemnie zrobiony przez babcię Apacza ziołowy,
bardzo aromatyczny alkohol, który nalewała ich trójce do szklanek
z kilku litrowego, glinianego naczynia. Napitek miał silny aromat,
tak jak i przyrządzona przez staruszkę ryba, a do tego Sebastian
czuł jeszcze zapach nocnego, dzikiego lasu, który otulał go z
każdym mocniejszym podmuchem ciepłego, letniego wiatru.
Było
mu tak błogo. Tak dziwnie dobrze. Nie chciało mu się o niczym
myśleć. Musiał spędzić tu już kilka dobrych godzin, a przecież
na szóstą rano miał się pojawić w pizzerii na wielkim
sprzątaniu. Do wyznaczonej pory brakowało zapewne zaledwie kilku
godzin, ale on nawet nie przejmował się tym, aby spojrzeć na
zegarek. Było mu po prostu zbyt dobrze w stanie, w którym się
aktualnie znajdował. I nie chodziło wcale o alkohol, który z
resztą był ubogi w procenty.
Po
prostu było pięknie. Zaobserwował już kilka jeży, które głośno
fukały noskami, gdy zbliżały się do ich ogniska w poszukiwaniu
odpadków do zjedzenia. I kilka saren na brzegu lasu, których
okrągłe ślepia świeciły pośród mroku. Nie wiedział, skąd to
się brało, ale czuł coś podobnego do wzruszenia. Dla niego to
było dziwnie ważne i podniosłe. Natura zawsze tak na niego
działała, ale z nikim nigdy się tym nie podzielił. Bo niby z kim?
Grześ ani Aśka by go nie zrozumieli. Zresztą, to było przecież
głupie.
– To
pomóż babci zapakować się do łóżka – staruszka zwróciła
się do swojego wnuka, ale zaczęła sama podnosić się z krzesła,
nim Apacz zdążył jakikolwiek sposób zareagować.
Zaraz
jednak rudy chłopak dopadł do swojej babci i wsparł ją swoim
ramieniem. Kobieta musiała mieć jakieś problemy z plecami, bo
nawet gdy stała, nie prostowała ich całkowicie. Była lekko
zgarbiona.
– Na
mnie, starą, już pora – zwróciła się z uśmiechem do
Sebastiana. – Zaczekaj na mojego nicponia, to cię odprowadzi do
domu. Nie idź sam nocą przez las, bo możesz nie ustrzec się złych
duchów. One wiedzą, kiedy ktoś pierwszy raz przez ich dom się
przedziera.
Sebastian
uśmiechnął się pod nosem, uznając to za żart. Mina kobiety,
pogodna i przyjazna, ale przy tym poważna, jednak się nie zmieniła.
Nim dała odprowadzić się do starego domu z cegły, sięgnęła
swoją pomarszczoną dłonią blond włosów Sebastiana i pogłaskała
go po nich z czułością. Chłopak przyjął ten gest zaskoczony.
Był jednak bardzo miły.
Gdy
został przy ognisku sam, znów zadarł głowę w górę, by
popatrzeć na pulsujące gwiazdy. Wiatr, który niósł znad
pobliskiego jeziora zapach dzikiej mięty, bawił się złotymi
pasmami jego włosów. Nie ścinał ich od dłuższego czasu, więc
sięgały mu już łopatek. Na jego pełne usta wpłynął łagodny
uśmiech. Czuł się odprężony, tu, pośrodku lasu, daleko od
wszystkiego. Zastanawiał się tylko, jak powinien spędzić kolejne
kilka godzin. Na pójście spać było już za późno.
I
rzeczywiście czekał na Apacza. Nie znajdował dla tego racjonalnego
wytłumaczenia, ale siedział na tej zimnej cegle i czekał. Po
dłuższej chwili rudy chłopak wyszedł z domu, na ganku którego
suszyły się różne zioła zebrane w bukiety i poprzywiązywane do
drewnianych barierek.
– Już
prawie nów – zauważył Apacz, również zadzierając głowę i
patrząc na nocne niebo.
Mówił
to tak, jakby miało to wielkie znaczenie. Sebastian zwykle nawet nie
zwracał uwagi na to, w jakiej fazie akurat znajduje się księżyc.
– Taa…
– rzucił oszczędnie, przyglądając się ukradkiem ciału
chłopaka, który nie miał na sobie górnej części garderoby.
Grześ
dużo czasu poświęcał na treningi. Monter zapewne także miał
karnet na siłownię, ale żaden z nich nie był zbudowany tak
harmonijnie. Sebastianowi Apacz kojarzył się z jakimś prymitywnym
człowiekiem z lasu. Faceci pracujący nad swoją sylwetką na
siłowni często skupiali się szczególnie na ramionach i klacie, a
zapominali o nogach, co w końcu dawało dość groteskowy efekt, ja
jakiegoś bociana albo czapli. Apacz za to przywodził na myśl pumę.
Jego mięśnie były wyraziste i dobrze upakowane pod spaloną przez
słońce skórą. Biła od niego jakaś zwierzęcość, bardzo
magnetyczna. W końcu mieszkał w pieprzonym lesie, w chałupie bez
prądu.
Sebastian
porzucił te idiotyczne myśli i rozejrzał się trochę zagubiony
wokół siebie. Z każdej strony otaczał ich las. Nie zamierzał
przyznawać się do tego na głos, ale nawet nie za bardzo wiedział,
w którą stronę powinien się udać, aby wyjść na ścieżkę
prowadzącą na jego osiedle. Na szczęście Apacz zeskoczył
sprawnym, kocim ruchem z ganku, który oświetlała podwieszona,
prymitywna lampa i wyciągnął z kieszeni dżinsów małą latarkę
na baterię.
– Chodź,
Doktorowy.
Nie
oglądając się na niego, ruszył pierwszy między drzewa. Sebastian
podążył jego tropem. W lesie ogarnęło go wrażenie, że jest
pilnie obserwowany przez wiele par oczu należących do stworzeń
ukrytych w zaroślach. Słyszał jakieś szmery wokół siebie, ale
nie potrafił zlokalizować ich źródła. Parę razy potknął się
o wystające korzenie. Za którymś razem prawie nie wpadł przy tym
na Apacza, bo ten zatrzymał się i odwrócił do niego. Wyciągnął
w kierunku Sebastiana wolną rękę. Blondyn zawahał się chwilę,
ale w końcu przyjął pomocną dłoń. Od razu poczuł, że Apacz
miał bardzo spracowaną, twardą skórę, nawet bardziej od Montera.
I bardzo pewny, mocny chwyt. Spostrzegł też, że chłopakowi chyba
nie było nawet potrzebne to marne światło rzucane przez latarkę.
Może przedzierał się tędy już wiele razy… albo miał jakiś
zwierzęcy instynkt, parsknął w myślach Sebastian, dając się
prowadzić.
Wyszli
na ścieżkę dokładnie w tym samym miejscu, w którym się
spotkali. Tak przynajmniej mu się wydawało. W oddali dostrzegł
oświetlone latarniami alejki przy rzece z przerzuconym przez niego
mostkiem, a dalej jego osiedle. W niektórych oknach nadal paliło
się światło pomimo później pory.
– Dzięki
– rzucił i wyszarpnął dłoń z uścisku, teraz, gdy tak stali,
czując się przez to speszony. – I nie podrzucaj mi więcej tych
myszy, okej?
– Że
niby ja? – zdziwił się Apacz, przekręcając głowę.
– Bo
niby nie ty? – odparł Sebastian, przedrzeźniając go i też wbił
w niego spojrzenie.
Stali
tak na środku ścieżki i gapili się na siebie bez powodu, a jego
nagle napadła głupia myśl, a mianowicie pytanie, co by się stało,
gdyby nagle zaczął uciekać. Apacz zacząłby go gonić, tego był
raczej pewien. Tylko co zrobiłby, kiedy już by go złapał?
Sebastian
pomyślał jeszcze o tym, że i tak musiałby za kilka godzin wstać
do roboty, więc właściwie nie opłacało mu się już iść spać,
po czym rzucił się do biegu. Nie wybrał jednak ścieżki
prowadzącej do osiedla, a rzucił się w wysoką trawę na łące.
Nawet nie zdążył wiele przebiec, a serce już waliło mu jak
szalone. Nie oglądał się za siebie, ale nie musiał tego robić,
żeby być pewnym, że jest goniony. I nie chodziło nawet o szelest
trawy za plecami. Po prostu to czuł i tłukło mu się od tego serce
w piersi tak, jakby miało zaraz z niej wyskoczyć.
W
końcu poczuł gorący oddech na swoim karku, a potem chwyt na
ramieniu. Mocne szarpnięcie miało go zatrzymać, ale skończyło
się na tym, że się zachwiał. Wylądował najpierw na kolanach, a
potem upadł, zdążając przed tym przekręcić się na plecy. Może
nie zarył dzięki temu twarzą o grunt, ale spotkanie z ziemią i
tak nie było bezbolesne. Przy uderzeniu z jego płuc gwałtownie
wyciśnięte zostało powietrze, do tego wylądował na nim Apacz,
jeszcze bardziej dociskając go do ziemi. Do tego poczuł na żebrach
uderzenie jego łokcia. Gdy tylko był zdolny zaczerpnąć powietrze,
zaczął się głośno śmiać. Czuł, jakby przez tą głupią
ucieczkę, zrzucił z barków kilkanaście kilogramów. Sam nie
widział, dlaczego tak właściwie to zrobił. Przysłowiowo, chyba
chciał poczuć wiatr we włosach.
Chwycił
Apacza za te rude kłaki nad śmiesznie szpiczastymi uszami i
odciągnął jego głowę od siebie, żeby móc spojrzeć na twarz
tego dzikusa. Ujrzał, jak falują mu nozdrza, gdy głośno wciągał
powietrze do nosa. I jakie miał rozszerzone źrenice. Sam też był
dokładnie obserwowany, aż czuł przez to ciarki na całym ciele.
– I
co byś teraz chciał? – zapytał.
Apacz
chyba sam nie wiedział. Nic nie odpowiedział, jedynie uśmiechnął
się w dość niepokojący, ale też w dziwnie ekscytujący sposób,
odsłaniając przy tym górne zęby. Sebastian poczuł, jak dreszcz
przemyka przez jego ciało. Zaczynał się w gardle, a kończył w
brzuchu, gdzieś pod pępkiem. Apacz chyba nie wiedział, więc
postanowił mu trochę podpowiedzieć.
Te
rude kudły miał naprawdę gęste. Przyciągnął go za nie do
siebie i pocałował. Z języczkiem.
– Nigdy
się nie całowałeś, co? – rzucił domyślnie, uśmiechając się
szeroko, gdy nie uzyskał spodziewanej reakcji.
Apacz,
którego rozbiegane, zielone oczy nie mogły skupić się na jednym
punkcie na twarzy Sebastiana, pokręcił przecząco głową. To z
jakiegoś powodu ucieszyło leżącego pod nim chłopaka.
– To
zrób tak – powiedział Sebastian, po czym sam zaprezentował, co
miał na myśli.
Wyciągnął
język i docisnął go do dolnych zębów palcem. Gdy Apacz zrobił
to samo, uniósł brwi rozbawiony. Chwycił go za ten nienaturalnie
długi język i pociągnął. Ślinę z placów wytarł o jego
zaczerwieniony policzek.
– Masz
predyspozycje – rzucił, śmiejąc się.
Po
czym chwycił go za podbródek i lekko przekręcił jego głowę. Ich
usta znów się złączyły. Apacz, znacznie śmielszy niż
poprzednio, odkrywał nowy świat, a Sebastian dawał mu się bawić,
od czasu do czasu tylko go nakierowując. W pewnym momencie wysunął
nogę spod jego ciało i oplótł go nią.
Apacz
nic nie wiedział. Nigdy nie miał kontaktu ani z facetem, ani z
kobietą. To podobało się Sebastianowi. Monter zaliczał wszystko,
co mu zechciało nasunąć się na chuja, z nim włącznie. Po prostu
odcinał kolejne kupony. Zaś dla tego rudego zwierzaka był
wyjątkowy. Czuł się przez to w jakiś sposób połechtany.
Wywyższony.
– Okej
– wysapał, gdy już nie mógł złapać tchu i go od siebie
oderwał. Małą, zaciętą pijawkę.
Uniósł
się do siadu i starł ślinę z podbródka. Ściągnął przez głowę
podkoszulek i rzucił go gdzieś w trawę. Czekał. To rude monstrum
rozbieganym wzrokiem zmierzyło go całego. Było już ciemno, więc
nie mógł za wiele widzieć. Po chwili Sebastian poczuł muśnięcie,
a potem dotyk dłoni na żebrach. Bardzo niepewny. Obawiał się, że
Apacz nie będzie umiał się kontrolować. Że właśnie robi coś
bardzo głupiego, co się dla niego bardzo źle skończy. Trochę go
to kręciło, jednak chyba inaczej miało się to rozegrać. Apacz
odkrywał właśnie nieznane i zachowywał się przy tym jak dziecko
w piaskownicy pewnej zabawek.
Przesunął
dłonie na brzuch Sebastiana i docisnął jego mięśnie. Blondyn
sapnął głośniej, zapierając się na rękach i przyglądając się
poczynaniom Apacza, który właśnie skupił się na jego pępku.
Zawsze miał to miejsce szczególnie czułe, więc spiął mięśnie
w tym miejscu, gdy chłopak zaczął badać z zapałem jego guzełek.
Dotykał go i masował. Cóż, mógł budzić zainteresowanie.
– Wiem,
że nie jest za piękny – rzucił rozbawiony Sebastian. Miał
wypukły pępek, nie lubił go. – Położna się nie popisała.
– Hmm…
Skrzywił
się, gdy palce Apacza zahaczyły o jego bliznę, pamiątkę po
wypadku na rowerze sprzed lat. Skóra tam była szczególnie czuła.
Nie lubił tego drażniącego uczucia, gdy coś o nią zahaczało.
– Zostaw
– polecił, trochę jak do psa. – Irytuje mnie to.
Zaaferowany
Apacz uniósł na chwilę spojrzenie zielonych oczu na jego twarz.
Chwycił go za barki i nakłonił do ponownego położenia się na
trawie. Sam nachylił się na jego brzuchem. Po chwili Sebastian
poczuł delikatne skubnięcie zębami na swoim zdeformowanym pępku.
Długi, ciepły i lepki od śliny język próbował wwiercić się
gdzieś głębiej. Sebastian zachichotał, bo na myśl przyszła mu
jakaś flądra albo inna wijąca się ryba, ale zaraz jęknął,
czując przyjemną sensację rozchodzącą się pod skórą. Na ślepo
sięgnął do rudych, rozpuszczonych włosów Apacza. Pociągnął go
za nie i zahaczył palcami o szpiczaste ucho.
– Nie
rób, mówiłem! – syknął, gdy Apacz przeniósł się z
pocałunkami na tę cholerną bliznę. – Mówię, żebyś… Och, a
zresztą, rób, co chcesz…
To
nadal było irytujące uczucie, ale gdy Apacz zaczął lekko
podszczypywać wypukłą, zabliźnioną skórę zębami, zrobiło się
irytująco przyjemne. Tak samo Sebastian miał z włosami. Jego skóra
na głowie była bardzo czuła, może przez to, że miał taką gęsto
czuprynę, dlatego tak nienawidził, a jednocześnie kochał, gdy
ktoś ciągnął go za włosy. Nigdy nie powiedział tego Grzesiowi,
bo nie widział powodu. Nie zamierzał też Apaczowi, ale z innego
powodu. Miał nadzieję, że ten sam to odkryje.
Teraz
po prostu sam chwycił się na włosy przy czole i zacisnął oczy.
Postanowił pozwolić rudemu dzikusowi robić, na co ten miał
ochotę, bo było to bardzo przyjemne. Miał nadzieję, że ten
wkrótce dojdzie do jego sutków, które już od dłuższej chwili
były sztywne. To bzdura, że nie są do niczego potrzebne mężczyzną,
pomyślał, skoro potrafią dać tyle przyjemności.
Miło
było być miętolonym z takim zapałem świeżaka, leżąc pośród
trawy, pod rozgwieżdżonym niebem. To było takie inne od
mechanicznego seksu z Grzesiem i pełnym gniewu numerkiem z Monterem.
Wreszcie nikt nie chciał być przez niego przelecianym, ani go
przelecieć.
Zanim
dotarł do okolonych jasnymi włoskami sutków Sebastiana, Apacz
wykreślił mokrą ścieżkę wzdłuż jego mostka, która pewnie
zostawi po sobie czerwony ślad i zbadał dokładnie palcami
zagłębienia między jego żebrami.
– Tak…
– sapnął nieprzytomnie Sebastian, miętoląc w dłoniach rude,
skołtunione włosy Apacza, gdy ten podgryzał jego sutek. – Boże,
tak.
Jeśli
tak wyglądały erotyczne masaże, to mógłby wykupić sobie u niego
karnet. Syknął przez mocniejsze ugryzienie, które poczuł, gdy
chwycił między palce oba ze spiczastych uszu Apacza i wykręcił
małżowiny.
– Och,
ja chyba też odkryłem twój czuły punkt – rzucił rozbawiony, po
czym nakłonił chłopaka, żeby odessał się od jego
zmaltretowanego sutka i przyciągnął do kolejnego pocałunku.
Zanurkował
przy tym dłonią wzdłuż jego ciała, do rozporka spodni. Poczuł
spore uwypuklenie.
– Ściągnij
spodnie – polecił i sam podniósł się do siadu, by zrobić to
samo.
Fiuty
rzeczywiście nie są proporcjonalne do wzrostu, pomyślał, gdy już
obaj byli zupełnie nadzy. Apacz, chociaż zapewne był to jego
pierwszy raz, nie krępował się. Siedział z rozłożony nogami i z
lekko rozwartymi wargami, które błyszczały od śliny, patrzył na
Sebastiana. Sięgnął do swojego nabrzmiałego penisa, ale jego dłoń
została odtrącona. Czerniecki zbliżył się do niego i przyciągnął
jego głowę do swojej szyi.
– Ty
zajmij się tym – polecił – a ja zajmę się tamtym.
– Spoko.
– Już
myślałem, że straciłeś głos. – Zaśmiał się.
– Nie,
tylko słowa nie są tu chyba potrzebne. Co nie, Doktorowy?
– No
– rzucił, czując już pocałunek na szyi.
Apacz
miał tam gęste futerko, także rude jak na reszcie ciała. Nigdy
nie był w sytuacji intymnie i nigdy się tam nie depilował.
Sebastian sięgnął do jego jąder, zbadał je w dłoni. Chciał
poczuć ich ciepło, strukturę. Apacz na każdy najmniejszy dotyk
reagował bardzo żywiołowo. Warczał tuż przy cuchu Sebastiana i
mocniej znęcał się nad skórą jego szyi. Ssał ją i lizał z
wielkim zapałem, prawie jakby chciał wyssać z niej smak.
– Tak
rób – pochwalił blondyn, przechylając głowę i zaciskając
oczy. Już nawet nie komentował tej dłoni na jego karku. Apacz
nawijał jego włosy na palec. To było boskie uczucie.
Sam
chwycił u nasady penis chłopaka i przesunął palce w górę, aby
go podrażnić. Obtoczył jego główkę i premedytacją podrażnił
paznokciem otworek na szczycie, lekko go w nią wsuwając. Poczuł
mocniejsze ugryzienie na szyi, któremu towarzyszyło warkotliwe
mruknięcie i coś ciepłego na palcach. Wsunął je do ust i zalizał
preejakulat.
– To
chyba nie wszystko, co? – rzucił, uśmiechając się szeroko.
Prawie
ugryzł się przez to w język, bo nagle tempo znacznie się
zmieniło. Nie zdążył jeszcze ogarnąć, co się dzieje, a nos już
miał w trawie. Apacz dopadł do niego niczym pies, sapiąc mu głośno
tuż nad uchem. Sebastian poczuł, jak paznokcie wbijają mu się w
pośladek. I jak po jego owłosionym rowku przesuwa się śliski,
sztywny penis.
– Wiesz,
jak to się nazywa? – syknął o dziwo nieprzestraszony. Apacz po
prostu działał kierowany czystym instynktem jak pies, nie miał
jednak złych zamiarów. – Przynajmniej molestowanie.
– Nieprawda.
Nie wtedy, gdy druga osoba też chce. A ty chcesz – odparł Apacz i
sięgnął do penisa Sebastiana w pełnym zwodzie. Ścisnął go
mocno.
– O
kurwa… – sapnął Czerniecki. Może i by chciał, ale nie było
do tego warunków. Zacisnął mocniej pośladki, zagryzając przy tym
dolną wargę, przez pulsujące tam ciepło, które poczuł jeszcze
dosadniej. Tak, z całą pewnością by chciał. – To tak nie
działa. Nie jestem laską. A nawet, jakbym był, to też nie zawsze
tak działa.
Zastanowił
się chwilę, ale porzucił myśl, że to wielki błąd. Podniósł
się bardziej na łokciach i wypiął w jego stronę.
– Tylko
nie przesadź – rzucił jeszcze.
Zacisnął
oczy i wsunął sobie palce do ust, gdy poczuł jak szeroka główka
penisa dociska się do jego lekko rozchylonej dziurki. Czuł, jak
Apacz po chwili odsunął lekko biodra i powtórzył ruch. I znowu, i
znowu. Przyległ do jego pleców, zagryzł zęby na jego karku.
Wyobraźnia Sebastiana szalała, gdy tak się pod nim wiercił,
starając się dać mu jak najwięcej przyjemności. Łapał
nabrzmiałego penisa Apacza między pośladkami, a ten uciekał, by
po chwili wrócić w drażniącym zmysły rytmie. Dzikim, chaotycznym
i zwierzęcym.
Sebastian
w pewnym momencie przekręcił się trochę na bok, lądując z
policzkiem dociśniętym do trawy i sięgnął do swojego penisa.
Zaczął sobie trzepać. Najpierw w taki samym tempie, w jakim kutas
rudzielca smyrał go po jądrach, a później wszystko stało się po
prostu chaotyczne.
Apacz
doszedł pierwszy z głośnym warknięciem.
– Och!
– sapnął, jakby zaskoczony intensywnością doznania i opadł na
spocone ciało Sebastiana, który także po chwili skończył,
spuszczając się na trawę.
A
potem tak leżeli na boku, sklejeni ze sobą, dysząc głośno.
Sebastian czuł spocone czoło Apacza między łopatkami. I jego
gorącego penisa przy ospermionych pośladkach. I jego dłoń na
klatce piersiowej. Pomyślał o tym, że miło byłoby tu po prostu
zasnąć.
Apacz
uśmiechnął się, gdy dojrzał kątek oka ćmę, która usiadła na
ramieniu Sebastiana i zaczęła swoją ssawką zlizywać pot z jego
skóry. Mocniej przygarnął go ramieniem i wsunął pokryty piegami
nos między jego włosy. Uśmiechnął się szeroko. Teraz pachniał
nim.
Rozdział
10
Czuł
jaskółczy niepokój… albo coś w tym stylu. Na pewno niepokój,
tylko to, czy był jaskółczy, stało pod znakiem zapytania. Nie
miał pojęcia, co znaczyło to określenie. Pamiętał je chyba z
jakiejś lektury.
Stał
teraz za ladą w pizzerii wujka i tak sobie myślał, wycierając
szmatką po raz setny to samo miejsce. A myślał o Monterze, z
którym nie miał żadnego kontaktu od tamtego koncertu. Z tego
powinien się akurat cieszyć, nic dobrego mu nie przyszło z tej
relacji, ale jednak tak nie było. Kiedy stał się niewygodny,
został po prostu odrzucony, jak zepsuty wagon odpięty od składu
pociągu. To było frustrujące.
Sebastian
uśmiechnął się do siebie pod nosem. Nie miał pojęcia, skąd
przychodziły mu dzisiaj do głowy takie dziwne porównania.
Człowiek
już tak ma, że w miarę jedzenia rośnie jego apetyt. Sebastian z
początku był zachwycony tym, że Monter zwrócił na niego uwagę i
tym, że był gotowy zaryzykować swój udawany związek z córka
właściciela kilku zakładów mechanicznych dla kilku chwil uniesień
z nim. Jednak to z jaką łatwością został odrzucony, było
upokarzające. Jakby nie miał żadnej wartości. Aż coś go w
środku skręcało, a do tego czuł się jak… No właśnie tak…
Uniósł
jedną brew i spojrzał na poszarzałą szmatkę, którą ściskał w
dłoni. Dokładnie tak.
Była
jeszcze druga sprawa. Ostatnio Apacza widział tydzień temu. Gdy
tylko wrócił tamtej nocy do domu i ochłonął, nieomal zaczął
panikować. Myślał o tym, że zrobił coś bardzo, bardzo głupiego.
I że rankiem następnego dnia znajdzie na wycieraczce cały tuzin
myszy, a rudy dzikus z lasu nie będzie go odstępował na krok.
Tymczasem nie stało się nic. Apacza w ogóle nie było widać na
horyzoncie. Ni słychu, ni widu. Sebastian przez pierwsze dwa dni
czuł ulgę, w końcu jego błąd zdawał się nie mieć żadnych
konsekwencji, ale potem przerodziło się to w coś na kształt
zawodu. Przedłużał nawet swoje codzienne spacery z Bohunem po
łące. Szukał wzrokiem tej zmierzwionej, tygrysiej czupryny między
zaroślami. Nic. Zero.
Po
skończonej zmianie w pizzerii poszedł do domu, aby wziąć krótki
prysznic i zmienić ciuchy, a potem wybrał się do centrum
handlowego. Chciał odświeżyć garderobę i skoczyć do Empiku. Gdy
przechodził szerokim korytarzem centrum, kątem oka zerkając na
wystawy w mijanych przez niego sklepach, nie mógł pozbyć się
uczucia, że jest obserwowany. Kilka razy przystanął i się
obejrzał za siebie, maskując to chęcią sprawdzenia czegoś na
telefonie, ale widział jedynie innych klientów całkowicie
niezainteresowanych jego osobą. W końcu dał sobie spokój i wszedł
do sklepu po kilka podkoszulków i może jakiś pasek. Całkiem
zadowolony z zakupów, z papierową siatką w jednej dłoni i mrożoną
kawą w drugiej, zjechał ruchomymi schodami na parter centrum
handlowego i udał się do Empiku, wprost do działu z czasopismami
dla facetów, ale nie interesowały go samochody, na które nie było
go zresztą stać, a gry. Tak, był lamerem. Niekiedy lubił zawalić
noc, grając w Fortnite, czy inne pierdoły.
Między
drewnianymi rzędami półek wypełnionymi kolorowymi gazetkami,
osłonięty przed spojrzeniami, powinien czuć się bezpiecznie
niczym jeleń w gęstym lesie, czy coś, ale czuł zgoła coś
zupełnie innego. Po prostu wiedział, że jest obserwowany, właśnie
jak ten jeleń czy inna sarna przez wilka czy jakiegoś rysia…
Obojętne. Aż krótkie włoski na karku stanęły mu dęba. Nie
wytrzymał i odwrócił się gwałtownie.
Był
tam. Gdyby nie te rude włosy, teraz ujarzmione w kucyku, może by go
nawet nie rozpoznał. Apacz stał u progu sklepu ubrany w mundur
ochroniarza, czyli czarne spodnie i białą koszulę z krawatem. Przy
pasku miał krótkofalówkę, czy coś w tym stylu. Stał tam i tymi
zielonymi ślepiami gapił się na Sebastiana, a kiedy ich spojrzenia
się spotkały, cofnął się o krok. Przez chwilę chyba miał nawet
zamiar uciec. To zdziwiło Czernieckiego, coś takiego nie leżało w
naturze Apacza. Chłopak jednak został, stał parę kroków od
niego, wyraźnie nie mając pojęcia, jak się zachować.
Sebastian
podszedł do niego pierwszy.
– Dawno
się nie widzieliśmy – rzucił neutralnym tonem.
– No…
I
to wszystko? – pomyślał Sebastian, czując narastającą
frustrację. Jednak zaraz mu przeszło, bo Apacz wyraźnie się
rumienił. To było strasznie widoczne na jego jasnej z natury cerze
z piegami, choć teraz spalonej lekko letnim słońcem. Najnormalniej
w świecie się peszył.
– Miałem
dwie zmiany w robocie – wytłumaczył się zaraz. – Tutaj i
jeszcze drugą w szpitalu…
– Okej.
– Sebastian uśmiechnął się, widząc tą wręcz uroczą panikę.
Ta mina zagubionego szczeniaczka momentalnie go rozbroiła. Przecież
był jego pierwszym facetem. Aż mu się przypomniały te krępujące
schadzki z Grzesiem w liceum w pokoju chłopaka, gdy matka była w
pracy.
– Chcesz
przyjść dzisiaj na pierogi? – spytał nagle Apacz.
– Słucham?
– Babcia
robi dzisiaj pierogi ruskie, a kończę zmianę za jakieś pół
godziny, o osiemnastej.
Sebastian
pokiwał głową na znak, że się zgadza. Chłopak był
nieprzewidywalny. Cały czas zbijał go z tropu. Jednak Sebastian
lubił pierogi, babcię Apacza też i gryzła go ciekawość.
– Czemu
by nie? – rzucił. – Tylko Bohuna bym po drodze z domu zabrał na
spacer, okej?
– Pewnie.
Bohun
zwykle nie interesował się znajomymi swojego pana. Gdy wybierali
się z dodatkową osobą na spacer, trzymał się na dystans, a
patyki przynosił tylko Sebastianowi, nawet jeśli nie zostały
rzucone przez niego. Teraz zaś, gdy szli leśną ścieżką razem z
Apaczem, wydawał się jeszcze bardziej zachowawczy. Zamiast kręcić
się między nogami, szedł parę metrów przed nimi. Zatrzymywał
się co chwilę, patrzył na nich, po czym płoszył się i szedł
dalej. Sebastian zdziwiony takim zachowaniem swojego pupila, zerkał
na idącego obok chłopaka, na jego zielone, lekko przymrużone oczy
i na niemal nieuchwytny uśmiech. Rozumiał Bohuna, też czuł tą
dziwną atmosferę otaczającą to dziwaczne stworzenie z lasu. Aż
go ściskało w klatce piersiowej, jakby stał w oko w oko z wilkiem,
hipnotyzującym dzikim stworzeniem, którego bardzo chcesz dotknąć,
ale przed oczami masz scenę, jak rzuca ci się do gardła i je
rozszarpuje.
‒ Doktorowy,
gdzie tam leziesz?
Sebastian
zatrzymał się w miejscu zdezorientowany. Apacz stał kilka metrów
za nim, na brzegu ścieżki. Teraz musieli skręcić w las, żeby
trafić do tego ukrytego pośród niczego domu, aby zjeść pierogi.
‒ Zamyśliłem
się ‒ odparł Sebastian, chociaż była to tylko częściowo
prawda. ‒ Sorry.
Nie
trafiłby tam sam po raz drugi. Dotąd wydawało mu się, że dobrze
zna podmiejski las, ale, jak się okazało, orientował się w
jedynie często uczęszczanych przez mieszkańców osiedla ścieżkach.
‒ I
nie możesz mi mówić po imieniu? ‒ zaproponował, podążając
już za Apaczem. Gwizdnął jeszcze na Bohuna.
‒ Ty
też mi nie mówisz ‒ zauważył trzeźwo chłopak.
‒ Bo
nie wiem, jak masz na imię ‒ parsknął Sebastian, dopiero teraz
sobie to uświadamiając.
Czuł,
jak liście gęsto porastających las paproci łaskoczą go po nagich
łydkach. Las robił się co raz gęstszy, więc musiał osłaniać
twarz przed gałęziami. Za późno spostrzegł jednak co innego.
Poczuł na twarzy, brwiach i rzęsach coś niezwykle delikatnego, ale
jednak niesamowicie drażniącego zmysły.
Apacz
odwrócił się do niego i uśmiechnął szeroko, widząc Sebastiana
walczącego bezskutecznie z migoczącą w świetle, oprószoną
kroplami pajęczyną, która przykleiła się do jego jasnych włosów.
‒ Na
imię mam Nadbor ‒ powiedział, zbliżając się do Sebastiana.
Uniósł
powoli dłoń i sięgnął do rozpuszczonych włosów chłopaka,
który schylił głowę. Chwycił w palce delikatne nici i zaczął
je powoli ściągać. Robił przy tym minę, przez którą Sebastian
musiał się uśmiechnąć. Te lekko rozwarte, spękane usta i
rozszerzone oczy. Dobrze było poczuć się wyjątkowym. Przymknął
powieki, gdy poczuł, jak pajęczyna odkleja się od jego rzęs.
‒ Gotowe…
‒ Usłyszał. ‒ Doktorowy.
‒ Miałeś
przestać mnie tak nazywać ‒ przypomniał, nie mogąc powstrzymać
cisnącego mu się na usta uśmiechu.
Otworzył
oczy i zaczesał spadające mu na twarz włosy do tyłu. To był
doskonały moment, sam by go wykorzystał, ale nic więcej się nie
wydarzyło.
‒ Nie
będę cię wołał po imieniu, ani Seba ‒ odparł Apacz,
pozwalając wiatrowi porwać pajęczynę trzymaną przez niego między
palcami.
‒ A
to czemu?
‒ Bo
oni cię tak wołają.
Oni?
‒ zdziwił się Sebastian, unosząc przy tym brew. Ach, no tak.
‒ Niech
będzie. ‒ Uśmiechnął się. ‒ Nadborze. Co to w ogóle znaczy?
‒ Najlepszy
w walce.
‒ No
jasne.
Trochę
czasu zajęło im jeszcze przedzieranie się przez coraz gęstsze
zarośla. Co chwilę między gałęziami drzew przelatywały jakieś
ptaki. Sebastian słyszał trzepot ich skrzydłem, ale nie mógł ich
dostrzec, były zbyt nieuchwytne. Wiedział, że czaiło się tu
wiele życia. Siedziało gdzieś w ukryciu i ich obserwowało. Bohun
szedł tuż obok nich, spokorniały.
W
końcu znaleźli się na małej polanie, na której środku stał
niepozorny, trochę skrzywiony ceglany dom. Tym razem babcia Apacza
nie czekała na zewnątrz. Weszli do środka. Sebastian musiał
chwycić Bohuna za obrożę i zmusić go do przekroczenia progu. Pies
zdębiał, gdy ujrzał zgarbioną staruszkę siedzącą na krześle.
Zwiesił łeb i do niej podszedł. Dał się pogłaskać po głowie,
a potem położył się pod stołem, na którym babcia Apacza miała
rozłożone gałązki suszonych ziół, które właśnie wiązała w
pęki.
‒ Och,
miałam się na ciebie złościć, bo się spóźniasz, ale nie będę
‒ rzuciła rozpromieniona ‒ bo znów przyprowadziłeś tego
przystojnego młodzieńca.
Sebastian
wciąż jeszcze zaskoczony nietypowym zachowaniem Bohuna aż się
speszył.
‒ Prawda,
że przystojny?! ‒ podłapał Apacz, śmiejąc się. Spojrzał na
Sebastiana. Morda aż mu się śmiała.
‒ Tak,
tak. A teraz do roboty.
Apacz
szturchnął Sebastiana w ramię, aby poszedł za nim w głąb domu.
W części kuchennej stał kolejny stół, a tam kilka ceramicznych
misek. Takich, jakich nie można kupić w supermarkecie. Była tam
też ręcz, odlewana z metalu maszynkę do mielenia, chyba
pamiętająca jeszcze poprzedni ustrój.
‒ To
sobie mamy sami zrobić te pierogi? ‒ zdziwił się Sebastian,
widząc ugotowane, ale nie zmielone ziemniaki, kostkę białego sera
i usmażoną, doprawioną cebulkę.
‒ No
przecież żarcia wróżki nie wyczarują, co nie? Doktorowy. Zakasaj
rękawki.
‒ Mam
krótkie.
‒ Dobre!
Apacz
mielił, a Sebastian wałkował czekające w misce pod ścierką
ciasto. Nigdy wcześniej nie robił pierogów. Uwielbiał je, ale
rzadko pomagał matce w gotowaniu obiadu. Zawsze miał ciekawsze
rzeczy do roboty, jak gry albo spotkania z Grzesiem. Jak teraz o tym
pomyślał, to one też nie były porywające.
‒ No
cholera! ‒ prychnął, gdy Apacz obsypał jego głowę mąką.
W
odwecie zrobił to samo. Po chwili wyglądali, jakby zaczęli siwieć.
Bohun spod stołu odpowiedział szczeknięciem na ich śmiech.
‒ Głodny
jestem! ‒ przypomniał sobie Apacz i wrócił do mielenia.
Potrząsnął głową, aby zrzucić część mąki z rudych włosów.
Ta opadła, powoli unosząc się w powietrzu, prawie jak pierwszy
śnieg.
Później
Sebastian wykrawał kółka kubkiem i uczył się pod okiem Apacza i
jego babci, jak właściwie lepić pierogi. Nie spodziewał się, że
tyle w tym filozofii. Krawędzie musiały być odpowiednio zagięte,
żeby pieróg był ładny. No i ciasto trzeba było obowiązkowo
ścisnąć dwa razy, raz idąc od lewej do prawej, i drugi raz
odwrotnie. Wszystko po to, żeby się nie rozkleiły podczas
gotowania.
W
końcu wszystko było gotowe. Parujące pierogi podali w misce, do
kubków nalali świeżego kapotu z malin i jeżyn i zasiedli przy
stole. Sebastian po starszej pani spodziewał się jakiejś modlitwy
przed posiłkiem, ale nic takiego się nie wydarzyło. Atmosfera była
naprawdę przyjemna. Rozmawiali między innymi o dzikach, które
pozwalały sobie na co raz więcej. Nocami zapuszczały się na
osiedle i dobierały się do kontenerów ze śmieciami. Czasami aż
budziły Sebastiana. Starsza pani stwierdziła, że przydałoby się
coś z nimi zrobić, a potem popatrzyła na swojego wnuka, który
pokiwał głową.
W
prezencie od babci Apacza dostał jakieś własnoręcznie zrobione
przez nią mazidło z naturalnych składników, które miało mu
pomóc na pryszcze, których miał kilka na czole i w okolicach nosa.
Podziękował serdecznie, a potem wyszli z Apaczem. Wtedy
Sebastianowi przyszło do głowy kolejne pytanie na jego temat,
mianowicie gdzie są jego rodzice? Czemu mieszka z babcią w środku
lasu.
Właśnie
las. Gdy Sebastian wyszedł z domu i znalazł się na polanie,
poczuł, jakby stał na jakiejś granicy. Zmrok zapadł już jakiś
czas temu i jedynym źródłem światła oprócz gwiazd były lampy w
domu. Ledwie widział zarysy drzew. Nawet nie wiedział, w którą
stronę powinien iść. To była granica, tu kończył się świat,
który znał, zawsze skąpany w świetle, nawet w nocy.
‒ Hej.
‒ Apacz stanął obok niego z włączoną latarką w dłoni. ‒
Dalej masz tę mąkę na łbie.
‒ I
czyja to niby wina? Spokojnie, wezmę prysznic i znów będę piękny.
‒ Zawsze
jesteś ‒ rzucił chłopak, a Sebastiana aż zatkało. ‒ A może
chciałbyś teraz oczyścić ciało?
Sebastian
zagapił się na niego, ale potem na jego ustach pojawił się wręcz
lisi uśmiech.
‒ To
propozycja? ‒ spytał.
Apacz
odpowiedział takim samym uśmiechem. Przez te rude kłaki nawet
bardziej przypominał lisa.
‒ No
‒ odparł.
Czyli
jednak! ‒ ucieszył się Sebastian. Te podchody i okrążanie
ofiary były całkiem ekscytujące. I jeszcze dostał pierogi! Same
plusy.
Apacz
splótł ich place i poprowadził go w las. Bohun niechętnie ruszył
za nimi.
‒ Gdzie
idziemy? ‒ spytał Sebastian.
‒ Nad
ukryte w lesie jeziorko.
Sebastian
nie miał pojęcia, że w okolicy jest jakieś. Znał tylko miejskie
kąpielisko.
‒ Będziemy
się kochać? ‒ spytał wręcz figlarnie. Chciał podpuścić
swojego leśnego prawiczka.
‒ Tak
‒ odparł bez zająknięcia Apacz ‒ ale najpierw cię umyję.
‒ Fiu,
fiu! ‒ zagwizdał blondyn i zachichotał. ‒ Co za obsługa!
Pomyśleć,
że jeszcze niedawno bał się tego chłopaka. Teraz zaś czuł
dziwną lekkość w środku, dając mu się prowadzić w głąb lasu,
który nawet w nocy tętnił życiem. Sebastian nie mógł tego
zobaczyć, ale to słyszał. Nie byli tu sami.
‒ Bo
jesteś mój.
Rozdział
11
Wszystko
pękło jak bańka mydlana.
Sebastian
wrócił do domu nad ranem. Jego włosy były skołtunione i wciąż
jeszcze trochę mokre, podobnie jak ubrania. Skórę zdobiły mu
przylepione pędy rzęsy wodnej, a twarz szeroki uśmiech. Wyglądał
trochę jak naćpany leśny duszek. Do czasu.
W
progu mieszkania powitała go matka. Jej mina nie zachęcała do
wejścia do środka. I jeszcze te dłonie oparte na biodrach. Nie
zapowiadało się dobrze.
‒ Gdzie
byłeś? ‒ spytała, ignorując nawet tradycyjne „dzień dobry”.
‒ No
przecież pisałem ci wiadomość, że nie wrócę na noc.
‒ I
widzę, że dobrze się bawiłeś. No to bardzo mi przykro.
‒ Słucham?
‒ zdziwił się Sebastian.
Jego
mama wyszła na korytarz i zeszła kilka schodków w dół. Wskazała
palcem na ścianę. Sebastian puścił smycz, co Bohun wykorzystał,
aby wślizgnąć się przez uchylone drzwi do mieszkania. Jego pan
nawet za nim nie spojrzał, pochłonięty czymś zupełnie innym.
Dolna połowa ścian klatki schodowej, której przydałby się
remont, była pomalowana farbą olejną w paskudnym beżowo-sraczkowym
kolorze. W miejscu, które wskazywała matka Sebastiana, ktoś
nabazgrał wodoodpornym flamastrem krzywe „Monter to ciota, a
Czerniecki to jego szmata”.
‒ O,
kurwa ‒ wyrwało się Sebastianowi, gdy rozczytał napis, zaraz
jednak się zreflektował: ‒ Przepraszam.
‒ Przy
takim czymś jedna „kurwa” to nawet za mało ‒ odpowiedziała
jego mama. ‒ Sebastian, tego jest więcej. Na każdym piętrze
właściwie. Wiesz, kto to mógł zrobić?
‒ Nie,
nie bardzo. I co teraz? ‒ zapytał głupio. Był w totalnym szoku.
Jeszcze
kilka dni temu jego głównym podejrzanym byłby nie kto inny, jak
prześladujący go dziwoląg z lasu. Ostatnią noc spędził jednak w
towarzystwie Apacza, a nawet odebrał mu dziewictwo. W lesie, na
prześcieradle z paproci, po kąpieli w jeziorze porośniętym rzęsą
wodną. No i Apacz nie zrobiłby mu takiego świństwa, teraz już to
wiedział.
‒ Cóż,
zmywacz do paznokci powinien sobie dać z tym radę – rzuciła mama
Sebastiana, wzdychając ciężko. Nawet nie pytała o to, kim
właściwie jest owy Monter.
‒ Super.
Po prostu super.
Zajebiście
wręcz.
Z
rolką ręczników kuchennych pod pachą przystąpił do pracy tak,
jak stał. Wciąż brudny, niewyspany i głodny. Flamaster schodził,
ale z trudem. Farba olejna też schodziła, więc na ścianie
zostawały plamy. Sebastian inaczej planował ten poranek, wracając
z lasu. Po pierwsze, zamierzał wziąć kąpiel, podczas której
rozpamiętywałby najlepszy orgazm w życiu. Później zjadłby
śniadanie, napił się przy tym herbatki i poszedł spać. Taki
właśnie miał zajebisty plan, ale właśnie ścierał za pomocą
zmywacza do paznokci swojej matki słowo „ciota” ze ściany.
‒ Ja
pierdolę ‒ mruknął.
Na
razie nawet nie miał siły ani ochoty zastanawiać się nad tym, kto
to zrobił i w jakim celu. Przy którymś z kolei napisie wpadł w
rutynę nie wymagającą zaangażowania umysłowego, więc jego myśli
poszybowały w zupełnie innym kierunku.
Apacz
wczoraj zaprowadził go nad ukryte w środku lasu małe jezioro. To
chyba było wypełnione wodą zapadlisko. Strome brzegi spinały
niczym szponami korzenie starych, potężnych drzew, które nachylały
się ku jego środkowi. Woda była przyjemnie nagrzana, w nocy
oddawała ciepło zgromadzone w ciągu słonecznego dnia. W jeziorku
jednak nie dało się przejrzeć, bo całe porastała rzęsa wodna.
Rudy
chłopak z lasu nie był skażony pornosami, nie miał żadnych
wyobrażeń oprócz swoich własnych. Wszystko musiał odkryć sam.
Pomógł Sebastianowi ściągnąć podkoszulek przez głowę, a potem
do niego dopadł. Pocałował go w podbródek, bo do tego miejsca
sięgał, gdy blondyn się nie pochylał. Później skupił się na
jego mostku. Chwycił skórę między zęby, z wielkim wyczuciem,
jednak Sebastian aż poczuł dreszcze. Może przez to, że było tak
strasznie ciemno, tam, w środku lasu. Stali koło siebie, a i tak
ledwo się widzieli. Apacz dotykał go dłońmi, najpierw plecy, a
potem wyznaczał ścieżki na jego klatce piersiowej i brzuchu. Badał
każde zagłębienie mięśni, wędrował wzdłuż nich palcami.
Ciągnął za drobne, kręcone włoski w tamtych miejscach. Jednak to
sutki spodobały mu się najbardziej. A Sebastian tylko czuł i
słyszał. Słyszał te pieprzone, cykające świerszcze albo mu się
wydawało. Chichotał jak dziecko. Podobało mu się.
Pociągnął
Apacza ze sobą na ziemię, bo czuł, że długo już nie ustoi na
nogach. Chłopak teraz nachylał się nad nim. Sebastian czuł na
policzkach i nosie jego długie włosy. Chwycił jedno pasmo wargami
i pociągnął zaczepnie. Wymacał krawędź koszulki Apacza i
podwinął ją. Chłopak posłusznie dał się rozebrać, jednak
zaraz znów dopadł do niego. Pocałował go w miejsce na środku
klatki piersiowej, a potem powędrował gorącym, mokrym językiem po
jego skórze, znów do sutka. Dobrze rozczytywał reakcje Sebastiana.
– Łoł.
Nie tak szybko kowboju – powstrzymał go Sebastian, czując coraz
większy ucisk między nogami. – Zaraz będziesz robił, na co
tylko masz ochotę, ale jeszcze spodnie, okej?
– Okej
– sapnął Apacz, a blondyn zaraz poczuł delikatny pocałunek na
ustach.
Uśmiechnął
się.
– Chyba
od tego powinniśmy zacząć – zauważył z rozbawieniem.
Teraz
to on postanowił coś zrobić. Uniósł się do siadu i sięgnął
do guzika spodni Apacza. Nie omieszkał sprawdzić, czy ten był
podniecony. Był. Stuknął swoim czołem o jego, znów chichocząc
jak dziecko. Ucałował jego usta, a gdy się rozwarły, pogłębił
pieszczotę. Kiedy Apacz złapał już rytm, Sebastian poczuł dłonie
wślizgujące się pod materiał jego dżinsów na tyłku. Chłopak
najpierw ścisnął jego pośladki, a potem wbił w niej paznokcie.
Dzikie zwierze z lasu.
Rozebrali
się całkiem. Spodnie i bielizna wylądowały gdzieś w paprociach.
Apacz sięgnął do pobudzonego penisa Sebastiana. Objął go dłonią,
badał powoli. Drażnił i wyczekiwał choćby najdrobniejszej
reakcji. Na wszystkie reagował zachwyconymi sapnięciami. Sięgnął
dalej, do napiętych jąder. Zbadał je i zważył. Każde z osobna,
muskając skórę opuszkami placów, prawie jakby grał na pianinie.
Sebastian cierpliwie dawał robić z siebie manekina badawczego,
zagryzając przy tym dolną wargę. Czuł się jak na torturach.
Marzył o tym, żeby wreszcie Apacz objął mocno jego fiuta i po
prostu mu strzepał, ale jednocześnie nie chciał, żeby ta
pieszczota się skończyła. Czuł w okolicach krocza, jakby wbijano
tam tysiąc szpilek. Za mało, ale jednocześnie w sam raz.
Zaraz
jednak dłoń Apacza powędrowała jeszcze dalej. Była przy tym
jeszcze mniej pewna. Sebastian uniósł się trochę i przysunął do
chłopaka, niemal na nim siadając, żeby ułatwić mu dostęp.
– No
dalej – zachęcił Apacza, szepcząc mu do szpiczastego ucha. –
Przecież wiesz. Chcesz, prawda? Bo ja chcę.
– Chcę.
– Usłyszał w odpowiedzi.
– Cudownie
– odmruknął, po czym wsadził końcuszek języka do ucha Apacza.
Naprawdę było cudownie. Gdyby to był Monter, już byłoby po
wszystkim. Gdyby to był Grześ, nie byłoby niczego, bo robaki i
kleszcze.
Wreszcie
to poczuł. To na co czekał. Nie spinał się, zapraszał. Nie
zawsze miał ochotę na bycie pasywem, ale teraz chciał, bardzo. Bo
przecież to musiał być on. Nie wytrzymałby, gdyby to był ktoś
inny.
Apacz
zrobił palcem kółko wokół lekko rozwartej dziurki. Skóra tam
była inna, pomarszczona. Czuł też włoski, sztywniejsze niż te na
klatce piersiowej Sebastiana. Na uczucie ciasnoty, która ścisnęła
tylko jeden jego palec, prawie wybuchnął. Och, już chciał. Miał
ten obraz przed oczami. Jedną dłonią będzie trzymał Doktorowego
za włosy, a palce drugiej splecie z jego palcami. I oboje będą
pachnieć miętą.
Zaprowadził
Sebastiana do jeziora, o którym blondyn zupełnie zapomniał. Gdy
razem zanurzali się w wodzie, Czernieckiemu przypomniały się
jakieś głupawe piosenki o pierwszych razach i miłości na świeżym
powietrzu. Kora była w tym dobra, cykady na Cykladach. No i jeszcze
niezapomniane dmuchawce, latawce i wiatr, ale tylko w oryginale.
Potem nie myślał już o niczym innym. I czuł miętę.
Obmyli
się wzajemnie, każdy zakątek ciała. Ich włosy kleiły się teraz
do nagich ciał. Sebastian widział się wśród paproci. Z szeroko
rozrzuconymi rękami i nogami. Takiego obnażonego i zapraszającego.
Niewinnie sprośnego.
I
tak właśnie było. Nic nawet nie mówili. Apacz położył się na
nim. Wsunął dłoń w jego mokre włosy, zaciskając mocno palce, a
penisa wsunął w niego. Sebastian doszedł jeszcze, gdy członek
przesuwał się w jego wnętrzu, ale on sam nawet nie zmiękł. Pod
zaciśniętymi powiekami, rozbłysło mu tylko tysiąc gwiazd. Apacz
z posłusznego kundelka ze schroniska przemienił się w wilka. Nie
baczył nawet na stęknięcia bólu Sebastiana, ale to dobrze. Niech
bierze, niech go pożąda. Właśnie jego.
Zaraz
Sebastian znowu zobaczył gwiazdy, chociaż oczy wciąż trzymał
zamknięte. A później tak leżeli, w tych paprociach.
A
teraz był tu. Dusiła go frustracja i zapach zmywacza do paznokci.
Do tego jego komórka zaczęła dzwonić. Nie zdziwił się
specjalnie, gdy zobaczył na wyświetlaczu, kto to. Odebrał po
chwili wahania. Miał wielką ochotę go po prostu olać.
– Zajebię
cię, słyszysz?! – Usłyszał pijany, wściekły głos Montera. –
Ciebie i tą twoją sukę! Tylko czekaj!
I
to było wszystko. Nawet nie zdążył nic odpowiedzieć, a rozmowa
już się skończyła.
– Jaką
sukę? – zastanowił się na głos.
Najpierw
pomyślał o Bohunie, który, co prawda, suką nie był, ale jego
matka już tak. Jednak co pies miałby do całej sprawy? I wtedy
Sebastian zaczął na poważnie zastanawiać się nad tym, kto zrobił
te napisy i skąd w ogóle wiedział o nim i Monterze. Suka. Spojrzał
w górę, ale nie szukał pomocy u sił wyższych. Aśka mieszkała
nad nim. I wszystko mu mówiło, że to ona był suką.
Aśka
była zaskoczona jego widokiem po otworzeniu drzwi. Później na jej
ładnej twarzy pojawiło się coś, co momentalnie zniknęło, bo
spróbowała to ukryć, ale Sebastian to dostrzegł. Winę.
– No,
hej – rzuciła. – Ciekawie wyglądasz. Ruchałeś się z jakimś
syrenem?
– Powiedziałbym
ci, ale chyba wiesz... Mam obawy, że nie zostałoby to tylko między
nami. Nowe panele – zauważył, wchodząc do przedpokoju. Całe to
mieszkanie wyglądało, jak wydarte z gazetki Ikei. Matka Aśki
podążała za najnowszymi trendami, bo było ją na to stać.
– Wczoraj
montowali – odparła dziewczyna, chyba tylko po to, aby odwlec tę
rozmowę.
– Fajne.
Zrobisz mi kanapkę? I herbatę? Nie jadłem nic od wczoraj.
– Hej,
patriarchat się skończył!
Sebastian
popatrzył na nią tak, że od razu weszła do kuchni. On zaś udał
się do jej pokoju, usiadł na łóżku z kwiatową narzutą. Gdy
czekał, wyjrzał przez okno, jego spojrzenie padło wprost na
stojący naprzeciwko wieżowiec. Odnawiany w tamtym roku, z nową
elewacją, paskudnie żółtą. Pomiędzy ósmym i siódmym piętrem
widniał wielki napis zrobiony sprejem.
„Monter
to pedał”.
Sebastian
zacisnął wargi. Czyli było jeszcze gorzej, niż sądził.
– Kanapka.
– Aśka położyła talerz ze śniadaniem obok niego. Sama usiadła
na obrotowym krześle przy biurku. – Z łososiem.
– Super.
– Herbata
z cukrem, jak lubisz – dodała, wskazując na kubek stojący na
różowej podkładce na biurku.
– I
tyle potrzeba mi do szczęścia – parsknął Sebastian, przeżuwając
pierwszy kęs. – To mów.
– Wiesz,
że jestem aktywna w mediach społecznościowych? – zaczęła Aśka.
– Mam kanał na YouTubie. Oglądasz?
Sebastian
pokręcił głową.
– Jakieś
pierdoły o makijażach i farbowaniu włosów.
– No.
Głównie oglądają mnie nastolatki. Zaczęły mnie pytać o różne
rzeczy, o które wstydziły zapytać się rodziców. Typu „Czy jak
wsadzę sobie tampon, to czy stracę dziewictwo?” – Zaśmiała
się słabo. – No i pytali mnie też o te sprawy. Takie twoje.
Opowiadałam im o tobie w liceum.
– O
mnie?!
– Nie
podawałam im twojego imienia, czy coś. Używałam pseudonimu.
Opowiadałam o moim koledze i jego chłopaku. Jednak nie było to
zbyt popularne, twój jałowy związek z Grzesiem nie sprawił, że
trafiłam na szczyt rankingu YouTube'a. Co innego, gdy pojawił się
Monter. Niczego nieświadoma dziewczyna, numerki w lesie…
– Ja
pierdolę, Aśka! – wybuchnął Sebastian. – Mówiłem ci to, bo
jesteś moją przyjaciółką. I co, jak kręciłaś filmiki o tym,
jak mnie ruchał, to używałaś jego ksywki? Nazywałaś go
Monterem?! W Internecie?
– Nie!
Ciebie nazywałam Kurtem po Cobainie, a jego Spawaczem. Tylko że
pierwsze filmiki zaczęłam wrzucać jeszcze w liceum. No i w naszej
budzie mój kanał nadal jest szczególnie popularny. Napisała do
mnie jedna dziewczyna, co teraz chodzi do naszego liceum, że ona
wie, o kim kręcę. Że Spawacz to tak naprawdę Monter. I że powie
siostrze.
Sebastian
spojrzał na nią zbity z tropu.
– Siostrze?
– Natalii.
– Natalii?
Aśka
uśmiechnęła się krzywo. Napiła się herbaty, którą zrobiła
dla Sebastiana.
– Ja
też miałam problem z przypomnieniem sobie jej imienia. Pewnie
Monter też tak ma. Natalia to jego dziewczyna, ta z bogatym starym.
– A,
no tak – mruknął Sebastian. Ona jednak była tylko jednym z
problemów, może nawet tym najmniej znaczącym.
– To
jego dziewczyna – powtórzyła Aśka, nie dostając od Sebastiana
spodziewanej reakcji. Czuła się fatalnie. Już wolałaby opierdol,
który oczyściłby atmosferę między nimi. – Wiem, że
spieprzyłam.
– Spieprzyłaś
– potwierdził Sebastian – ale to teraz nasz najmniejszy problem.
On do mnie dzwonił. Groził mnie i tobie. Jest naprawdę wkurwiony,
a ja nie znam go na tyle, żeby wiedzieć, do czego jest zdolny.
– Ale
przecież i tak wszyscy wiedzą, że jest gejem.
Sebastian
popatrzył na nią, jak na idiotkę. Kanapkę już skończył,
smakowała mu. Podszedł do Aśki po swoją herbatę. Uśmiechnął
się lekko, widząc z bliska jej minę szczeniaczka, który nabroił.
Właściwie nie miał do niej aż takiego żalu. Nie zrobiła nic
złego, wydałoby się prędzej, czy później, a Monterowi się
należało. W sumie, to było nawet zabawne.
– Jacy
wszyscy? – zapytał. – Mona i Glaca na pewno, ale nieoficjalnie.
Ten temat wśród nich nie istnieje. Monter ma szerszy krąg
znajomych, właściwie im przewodzi. Czy powinien powiedzieć
„przewodził”? Napakowany testosteronem lider zespołu z gitarą,
ruchający po kątach klubów napalone laski. Jeżdżący motocyklem
i zaliczający wszystkie koncerty razem ze swoim wiernym komandem
odzianych w skóry, nachlanych, długowłosych gości, którym
przydałaby się kąpiel. Taki miał image. A teraz został tym…
Aśka
popatrzyła na to, co wskazywał jej Sebastian. Na wielki napis.
– Stracił
nie tylko zakład mechaniczny starego swojej dziewczyny. Teraz w
oczach jest tym samym, co taki Grześ. Wiesz, że on bał się wracać
po zmierzchu do domu? Kumple Montera często w zimie przesiadywali na
klatce w jego bloku, bo chyba jeden z nich tam mieszkał, popijali
piwo i chronili się przed zimnem. Nie dawali Grzesiowi przejść,
póki nie oddał mi kasy. Rzucili też przy tym kilkoma „pedałami”.
Może nawet Monter kilka razy też brał w tym udział. Grześ w
końcu zaczął wchodzić drugą klatką, jechał na samą górę,
przechodził korytarzem na ostatnim piętrze do swojej klatki i
schodził w dół. Tylko po to, aby dostać się do własnego
mieszkania. Teraz czaisz?
***
Długowłosy
chłopak jęknął sfrustrowany, naciągając w pośpiechu spodnie na
nagi tyłek. Walenie do drzwi zrobiło się jeszcze głośniejsze.
– No
moment – powiedział, ale tak cicho, że narwaniec na korytarzu nie
miał prawa go usłyszeć.
Jeszcze
chwila i wujek się obudzi. Wyszedł ze swojego malutkiego pokoju w
kawalerce na przedpokój. W tym samym momencie siwa głowa wychyliła
się z salonu.
– Wujku,
idź do siebie – poprosił Mona. – Ja otworzę. Zaraz będzie
„Jeden z dziesięciu”. I przygłośnij sobie na pilocie, bo znowu
nie będziesz słyszał pytań.
Na
szczęście wujek posłuchał jego rady. Mona przełknął jeszcze
ślinę, nim otworzył drzwi. Nie miał pojęcia, jaką minę
powinien przybrać. W środku aż rozsadzała go radość. Znowu był
tylko jego.
Aż
cofnął się o krok, gdy złapał spojrzenie przekrwionych oczu
Montera. Ten był pijany, bardzo. Może nawet coś więcej. I był
wściekły.
– Obudziłeś
mojego wujka.
– Zamknij
się! – warknął Monter i wprosił się do środka. Popchnął
Monę do jego malutkiego, zagraconego pokoju.
Chwiał
się. Musiał podeprzeć się ściany, aby nie upaść.
– I
czego się tak lipisz?! – spytał czekającego na jego kolejny ruch
Monę. – To wszystko przez takich jak wy. Gdyby was nie było… –
bełkotał.
– Jak
my? – powtórzył długowłosy chłopak.
– Dopraszacie
się jak jakieś kurwy. Sami tego chcecie – wybełkotał Monter i
chwycił się za krocze. – Chcesz tego, suko? Oczywiście, że
chcesz.
Mona
nawet nie zamierzał zaprzeczać. Zsunął z siebie spodnie. Nie
musiał ich rozpinać, bo były o kilka rozmiarów za duże. Nie miał
pod spodem bielizny. Stał teraz przed nim nagi. Na wklęsłym
brzuchu miał rozległego, blednącego siniaka.
– Kto
ci to zrobił? – spytał Monter, podchodząc.
Ty
– odparł mu w myślach Mona – tylko byłeś wtedy jeszcze
bardziej najebany niż teraz i nie pamiętasz. Po czym uklęknął na
podłodze i zaczął rozpinać mu spodnie. W przeciwieństwie do tego
całego, pięknego Czernieckiego, on był znacznie bardziej
przeciętną suką, ale też znacznie bardziej wierną. Czekał
cierpliwie, a jego pan zawsze wracał.
Jęknął,
gdy poczuł szarpnięcie za włosy. Nie był aż tak naiwny, żeby
szukać w tym jakiejkolwiek namiętności.
Tak.
Wrócił. I on się teraz postara, aby został już na zawsze.
Rozdział
12
Sebastian
był zirytowany. Od samego rana aż do teraz, czyli późnego
popołudnia. Tylko powód jego frustracji uległ zmianie. Rano było
to materiałoznawstwo, nad którym znowu siedział, przygotowując
się już na wrześniową sesję poprawkową. Teraz zaś kserówki,
nad którymi wisiał, leżąc na brzuchu na łóżku, zostały
rzucone na biurko. To Aśka nawet bez pytania zrobiła sobie miejsce
obok niego na niebieskim tapczanie przykrytym kocem. Już w dwójkę
w tym malutkim pokoiku było strasznie ciasno, a miał jeszcze
jednego gościa. Na jego obrotowym krześle siedział Grześ. Zgadał
się z Aśką, mimo że ta dwójka nigdy za sobą szczególnie nie
przepadała i teraz oboje się u niego pojawili bez zapowiedzi.
– Napis
wciąż tam jest – rzuciła Aśka, która ulokowała swój drobny
tyłek między łydkami Sebastiana i wyglądała przez okno.
– I
pewnie długo będzie – odparł Sebastian nieszczególnie przejęty.
– Spółdzielnia raczej nie będzie chciała pokryć kosztów
zamalowania tego.
Zmył
wszystkie bazgroły z całej klatki schodowej w swoim bloku. Okazało
się, że nie było ich nigdzie indziej. Zaś ten wielki napis na
sąsiednim bloku mógł tam sobie być, ile tylko chciał. Sebastian
w końcu nie był tam wymieniony. Nie jego problem w takim razie,
uznał.
– Ale
ciekawe kto go zrobił? – wtrącił Grześ.
– Jest
między piętrami, więc zakładam, że ktoś wychylił się z
górnego okna i nabazgrał go do góry nogami, dlatego taki koślawy
– zgadywał Sebastian. – Może mieszka tam jakiś szczególnie
nieprzychylny Monterowi i jego odchyłom.
– „Nieprzychylny
odchyłom”, dobre! – pochwaliła Aśka.
– No
właśnie niedobre! – oburzył się Grześ. – Jak możesz być
gejem, a jednocześnie być takim anty?
Sebastian
przewrócił oczami. Nie, nawet teraz nie uważał, że zerwanie z
tym chłopakiem to był błąd. Nie czuł żalu. I nie był anty, ale
nie był też pro. Po prostu było mu wszystko jedno. Chciał sobie
po prostu żyć. Chyba nie wymagał tak wiele? Gdy oglądał w
telewizji burdy na paradach równości, nie był po żadnej stronie.
– Nie
jestem anty, ani nie jestem pro – odparł, wypowiadając na głos
swoje myśli. – To był po prostu żart. Przestań tak spinać dupę
o wszystko. Właśnie przez to są później takie akcje. Przez
ludzi, którzy stoją albo po jednej albo po drugiej stronie barykady
i tylko się napuszczają na siebie wzajemnie. Dlaczego każdy nie
może po prostu kochać z kim mu się podoba, czy tam ruchać? Niech
se każdy robi, co chce, jeśli tylko nie krzywdzi tym innych, a
reszcie nic do tego. Po co robić z tego jakąś filozofię?
– No
o tym przecież od zawsze mówię!
Sebastian
znowu tylko przewrócił oczami. Jak grochem o ścianę.
– Ale
tak w ogóle, to po co tu przyleźliście? – spytał, zmieniając
temat. Nie miał ochoty na kolejny wykład o równouprawnieniu.
On
się tam zawsze czuł „równoprawny”, dopóki Grześ go nie
uświadomił, że jednak nie, bo należy do mniejszości. I Aśka też
była dyskryminowana, tylko że ze względu na płeć. Podobno.
Właśnie
ten moment wybrał Bohun, aby też dołączyć do stada. Wepchnął
się do pokoju, pokonując harmonijkowe drzwi, wyminął siedzącego
na krześle Grzesia, który lekko się skrzywił, gdy poczuł jego
futro na łydce, i wskoczył na łóżko. Aśka poczochrała go po
miękkim futrze na szyi, co przyjął z zadowoleniem. Później
wepchnął się głębiej, aby położyć się wzdłuż ciała
Sebastiana. Chyba też chciał go pocieszyć.
– No…
żeby pomyśleć co dalej – odpowiedziała dziewczyna na wcześniej
zadane pytanie.
– Z
czym?
– To
chyba się tak nie skończy, nie? Sam mówiłeś, że Monter ci
groził. Nie wiadomo też, kto w ogóle zrobił te napisy. Może to
tylko początek. Nie wiesz, jak to się rozwinie. Może być
niebezpiecznie nawet.
– Że
ktoś mi będzie chciał wpieprzyć pod śmietnikiem, jak będę
wieczorem wyrzucać śmieci do kontenera? – ironizował Sebastian.
– Nie martwcie się, umiem się obronić.
– Śmieszy
cię to? – spytał znowu Grześ. – Te głupoty na ścianach to
już była mowa nienawiści. Niemożna tak tego zostawić.
– „Mowa
nienawiści”? Zapisałeś się do jakiejś organizacji, czy coś?
Gadasz jak jakiś nawiedzony aktywista z TVNu. Daj se już siana –
zgasił go blondyn. – Oboje robicie z igły widły. Pewnie
rozjedzie się po kościach, a w październiku i tak wracam na
studia. Nawet jakby miało wykroić się coś grubszego, to i tak
zawsze mogę przeprowadzić się do akademika.
Na
to ostanie akurat nie miał ochoty. I tak wracałby co weekend,
chociażby po to, żeby pobyć z Bohunem i zabrać go na spacer. Do
tego, kto robiłby mu tam pierogi? Czy raczej, z kim by je robił?
Żaden
z jego gości nie zdążył odpowiedzieć.
– Doktorowy!
– Co
to? – spytała zaskoczona Aśka, gdy usłyszeli dochodzące z
podwórka głośne wołanie. Wyglądnęła przez okno. – To ten
rudy kolega Montera.
– Apacz?
– zdziwił się Sebastian. Usiadł, żeby też zobaczyć, kto drze
mordę pod jego blokiem. To rzeczywiście był Apacz. – Świr –
skomentował rozbawiony.
– Doktorowy,
chodź!
Tak
też Sebastian postanowił zrobić. Zostawił swoich znajomych bez
słowa wytłumaczenia. Ubrał tylko papucie przed wyjściem z domu.
Pokonał szybko schody i wyszedł przed blok. Koło drewnianej ławki
czekał na niego Apacz w swoim stroju ochroniarza. Wyglądał w nim
jak bardzo niegrzeczny chłopiec, któremu matka kazała ubrać
koszulę na rozpoczęcie roku szkolnego.
– Czego?
– spytał szczerzącego się chłopaka.
I
wtedy przyszła mu do głowy jedna rzecz. Apacz był kumplem Montera,
trzymali się przecież razem. Razem jeździli na koncerty, razem
chlali i razem imprezowali. Sebastian uniósł spojrzenie na ten
przeklęty napis, a potem popatrzył na Apacza. Nic nie mówił, bo
nie wiedział co. Czekał w napięciu.
– Hej,
idę teraz na zmianę do centrum handlowego – rzucił rudzielec –
a potem mam nockę na terenie starych zakładów fosforowych. Wiesz,
gdzie to jest? Na południe, za miastem. Można autobusem dojechać.
Przyszedłbyś?
Tego
Sebastian się nie spodziewał. Apacz nawet się nie zająknął o
Monterze, a przecież musiał wiedzieć. Nie był w końcu ślepy,
ani głuchy. Ani też tak głupi, jak się może na początku
wydawać. Tylko po co miałby zapraszać Sebastiana na noc na teren
nieczynnej od lat fabryki stojącej na odludziu? Jeśli to miała być
zasadzka, to stracił element zaskoczenia.
– Po
co? – zapytał Sebastian.
– Ty
to się nie umiesz bawić, Doktorowy – rzucił Apacz, jednocześnie
zerkając na ekran swojego telefonu. Takiego z klapką. – Bo akurat
ci powiem. Ale przyjdziesz, co? Gdzieś na dwudziestą trzecią,
dobra? Skończę wtedy obchód wokół zabudowań. Nic się tam
zwykle nie dzieje.
Sebastian
nie zdążył odpowiedzieć, bo rozdzwoniła się komórka chłopaka.
Miał „Kupalnockę”* ustawioną jako dzwonek. Blondyn nie mógł
się nie uśmiechnąć. Lubił takie klimaty.
– No
lezę – jęknął Apacz do słuchawki. – I gdzie ci się tak
śpieszy, co? Przecież i tak sam mieszkasz… Nie, nie nazwałem cię
teraz przegrywem.
Czyli
jednak ma telefon, pomyślał Sebastian, przysłuchując się
rozmowie chłopaka z jego zamiennikiem w pracy, jak sądził. Nie
jest aż takim dzikusem.
– To
przyjdziesz? – zapytał jeszcze raz Apacz, już zbierając się do
drogi. Podniósł z ławki plecak i zarzucił go na plecy. – Wiesz,
w dzień też zajebiście wyglądasz taki nieuczesany.
– Co?
– zdziwił się Sebastian i mimowolnie sięgnął do swoich
zmierzwionych, trochę skręconych blond włosów. Całe
przedpołudnie spędził kisząc się w łóżku i symulując naukę.
Nawet się dzisiaj nie golił.
Apacz
już zniknął za rogiem bloku. Zostawił Sebastiana samego w gaciach
dresowych na tyłku, gołą klatą, schodzonymi kapciami na stopach i
tysiącem pytań w głowie.
– Co
za świr – mruknął do siebie blondyn, śmiejąc się lekko, a
potem wszedł do klatki.
Minutę
później był już w swoim pokoju. Zastał go dokładnie taki sam
widok, jak gdy go przed chwilą opuszczał. Aśka siedziała na
łóżku. Na sto procent widziała przez okno całą jego rozmowę z
Apaczem. Na szczęście nie mogła jej słyszeć.
– Co
ten chłopak ci powiedział? – niespodziewanie to Grześ zadał
pytanie. – To jakiś znajomy tego Montera, tak? Groził ci? Zawsze
możesz iść na policję…
– Jezu
– jęknął Sebastian – naprawdę daj se już spokój.
– No
ale co chciał? – naciskała Aśka.
O
jego ostatnich wyczynach z Apaczem na łonie natury nie miała
pojęcia. Sebastian nie wtajemniczył jej w nowy aspekt swojego życia
i bardzo się z tego cieszył. Był mądrym chłopcem, uczył się na
błędach.
– Zaprosił
mnie na imprezę – rzucił na odczepnego. – Chyba jeszcze nie
wie, w końcu mieszka w lesie.
– Chyba
tylko raz widziałam go kiedyś w klubie z Monterem. Dziwny typ –
stwierdziła dziewczyna. – Uważaj na niego.
Specjalna
delegacja pobyła u niego jeszcze jakieś pół godziny. W sumie nie
miał pojęcia, po co przyszli. Może po ludzku się o niego
martwili. Aśka na pewno miała wyrzuty sumienia. Zaś Grześ… jego
nie rozumiał. On by nie chciał widywać się z kimś, kto go rzucił
w tak chamski sposób. Ten temat jednak na krótko zaprzątnął mu
głowę. Miał inną zagadkę do rozwiązania.
Wiedział,
gdzie były te nieczynne zakłady chemiczne. Mijał zabudowania kilka
razy podczas dłuższych, zamiejskich wycieczek rowerowych. Nie miał
pojęcia, po co Apacz go tam zapraszał. Może to rzeczywiście była
podpucha. Może tam pojedzie, a z ciemności wyłoni się Monter i
jego ekipa z metalowymi kijami bejsbolowymi w dłoniach. I kto wie,
co mu tymi kijami zrobią. Może tylko pobiją, a może jeszcze
zgwałcą, jak się pedałowi należy.
Uśmiechnął
się krzywo do tej myśli. Apacz był zbyt prostolinijny, żeby bawić
się w jakieś zasadzki. Nie było łowcą, który zastawiał
zasadzki. On stawał ze zdobyczą twarzą w twarz. Tylko, dalej nie
miał pomysłu, o co miało chodzić. Sprawdził za to na telefonie
rozkład nocnych autobusów. Rzeczywiście dało się tam dojechać
tak późną porą. Za to z powrotem było gorzej. Gdyby rzeczywiście
się tam wybrał, musiałby siedzieć już tam do rana. Tylko po co?
Wygrała
ciekawość.
– Głupi
jesteś, Seba – rzucił do lustra po wypluciu pasty do zębów.
Postanowił
iść, bo to było zwyczajnie ekscytujące. I przecież robili razem
pierogi. To musiało coś znaczyć.
Przystanek
ograniczał się jedynie do metalowego słupka z przytroczoną
tabliczką z rozkładem jazdy autobusów, aż dwóch. Nie było tu
nawet wiaty, ani ławki. Sebastian wysiadł z autobusu na pobocze
wysypane żwirem. Drogę z obu stron otaczał las. Google powiedziało
mu, że musi iść kilkaset metrów prosto, a potem skręcić w
boczną uliczkę – ona powinna zaprowadzić go do fabryki. I tak
też się stało. Na metalowej, zamkniętej na kłódkę bramie
wisiała tabliczka zakazująca wstępu osobom nieupoważnionym, czyli
właśnie takim jak on.
Brama
naprawdę była zamknięta, a Apacza nie było nigdzie widać.
Sebastian przeszedł się wzdłuż wysokiego na ponad dwa metry,
ceglanego muru, ale nie dojrzał żadnego monitoringu. Postanowił
więc wspiąć się na metalową bramę i po prostu przeskoczyć na
drugą stronę.
Na
terenie fabryki było wiele niszczejących teraz budynków. W
pierwszym, jednopiętrowym, w kształcie litery L musiała znajdować
się kiedyś część administracyjna. Dalej były budynki
produkcyjne i laboratoria, a na końcu rozległego terenu majaczyły
ogromne silosy. Był to najbardziej charakterystyczny punkt, więc
tam postanowił udać się Sebastian.
Gdy
znalazł się już na miejscu, rozejrzał się w około. Był sam.
Nie pozostało mu nic innego, uznał, jak wciągnąć duży haust
powietrza do płuc i zawołać tego rudego demona z lasu, jeśli
rzeczywiście tu był. Nie zdążył wydać jednak z siebie żadnego
dźwięku, bo ktoś nagle zakrył dłonią jego usta i nos. Sebastian
zareagował instynktownie, najpierw z całej siły wbił ozutą w
trampka piętę w palce atakującego od tyłu mężczyzny, a potem
kopnął go w łydkę. Udało mu się wyszarpnąć. Odwrócił się w
jego stronę i wymierzył cios pięścią, wszystko robiąc
instynktownie, w ogóle przy tym nie myśląc. Mężczyzna w czarnej
czapce z daszkiem na głowie mógł jednak poszczycić się świetnym
refleksem i znacznie większym doświadczeniem w walce. Chwycił
Sebastiana za przedramię w stalowym uścisku i wykręcił mu rękę,
zmuszając do przyklęku.
– Boli!
– jęknął Czerniecki, strzelając gromami z oczu w stronę
stojącego nad nim Apacza. Przez tę czapkę nie rozpoznał go od
razu.
– Powinieneś
potrenować, Doktorowy. Dałeś się zaskoczyć.
Apacz
wyciągnął rękę i pomógł Sebastianowi się podnieść. Zamiast
białej koszuli ubrany był teraz w czarną bluzę z nadrukiem nazwy
firmy ochroniarskiej. Nie puścił dłoni Sebastiana, gdy stali już
naprzeciwko siebie.
– Więc
słyszałeś? – spytał blondyn. – Monter ci mówił?
– Nie
widziałem go od tamtego razu w lesie. Glaca mi dzisiaj napisał.
– Myślałem,
że jesteście przyjaciółmi.
– Czy
ja wiem? – Apacz wzruszył ramionami. – Wpadłem na nich po
przeprowadzce tutaj, no i jakoś się skumaliśmy. Nie wiem, czy
można to nazwać przyjaźnią. Pamiętnikami się nie wymienialiśmy.
A teraz chodź!
Wszystko
działo się tak szybko, że Sebastian nawet nie zdążył sobie
poukładać tego, co właśnie usłyszał. Ani zezłościć się na
atak sprzed chwili. Apacz prędko przechodził z jednego tematu do
drugiego, czy do kolejnej czynności. Skakał po nich jak żaba po
liściach lilii wodnej.
Teraz
wchodzili po wąskiej, metalowej drabince na szczyt jednego z
silosów. Jego dach był płaski, na środku znajdował się tylko
właz. Na górze czekał na nich rozłożony koc z położonym na nim
plecakiem Apacza i przenośną lampą na baterie.
– Co
to? – spytał Sebastian, poprawiając włosy, które spadły mu na
czoło, gdy wspinał się po drabince.
– Nasza
pierwsza randka!
Sebastian
zrobił wielkie oczy. Spodziewał się wszystkiego, nawet jakiejś
zasadzki, ale nie tego. Zaśmiał się ucieszony. Przy Apaczu dziwnie
często chichotał jak jakaś nastolatka. Tylko dlaczego w tak
ekscentrycznym miejscu, jak szczyt silosu? – spytał w myślach,
ale rozpościerający się stąd widok wszystko mu wytłumaczył.
Mieszkał w wieżowcu, ale z okna swojego pokoju w nocy widział
jedynie tonący w czerni las, a z balkonu okna bloku stojącego obok.
Teraz patrzył na las, przecinającą go, oświetloną drogę, a
dalej na majaczące miasto migoczące światłami we wszystkich
kolorach, od czerwieni po zieleń. Jeszcze dalej, jak za mgłą,
ledwie dojrzał zarysy gór. Nad nimi zaś rozpościerało się
granatowe niebo z milionem gwiazd.
– Cudnie.
– Prawda?
– podłapał Apacz. – Lubię mieć tutaj nocki, widzę stąd dom,
gdy nie ma chmur.
Usiedli
na kocu. Wyciągnął z termos z plecaka i podał go Sebastianowi. W
środku była ziołowa herbata słodzona miodem.
– Dom?
Jak to twój dom? Nie może go stąd przecież być widać –
zdziwił się Czerniecki.
– Och,
nie ten, w którym mieszkam teraz z babcią. Ten prawdziwy, w
Beskidach.
Apacz
odebrał od Sebastiana termos, przysuwając się do niego i całując
niespodziewanie w kącik ust.
– Bałem
się, że nie przyjdziesz – przyznał, uśmiechając się do niego.
Z plecaka wyciągnął pudełko z jedzeniem.
– Ale
jestem – odparł Sebastian, wciąż nie dowierzając w to, co
właśnie się działo. – Więc mieszkałeś w Beskidach? I czemu
się przeprowadziłeś tutaj? Wiesz, jakoś sobie wyobrażałem, że
mieszkasz z babcią w tej schowanej w lesie chałupie od zawsze i
rzucacie tam zaklęcia, gotujecie wywary w kotle i zmieniacie się w
nocy w wilki. – Zaśmiał się.
Apacz
zachichotał, mrużąc przy tym zielone oczy.
– Kto
wie? – rzucił, uśmiechając się jak chochlik. – Babcia
wychowała się w tamtym domu, ale później wyjechała w Beskidy i
wyszła za mojego dziadka, leśnika. On już nie żyje. Mój tata też
jest leśnikiem. Siostra mojej babci została tutaj, dwa lata temu
ciężko zachorowała, właściwie bez przerwy leży w szpitalu.
Babcia postanowiła więc przeprowadzić się tutaj z powrotem, aby
się nią opiekować. Ja skończyłem zawodówkę i przyjechałem
razem z nią, aby jej pomóc. To prawie dwa lata będzie, odkąd
mieszkamy w tamtym domu.
Sebastian
chłonął to wszystko, jedząc przy tym orzechową roladę, którą
podsunął mu Apacz, zapewne upieczoną przez jego babcię.
– Dwa
lata? I dopiero teraz się spotkaliśmy?
– No
nie do końca. Widziałem cię wiele razy w lesie, jak spacerowałeś
z Bohunem. Czasami jeszcze z tym krasnalem z brodą. Strasznie mi się
spodobałeś. Zawsze jak byłeś sam, szukałeś wzrokiem wiewiórek
na gałęziach i zbierałeś bukiety łąkowych kwiatów.
– Dawałem
je mamie – rzucił Sebastian, czując rosnące zażenowanie. To
była ta jego strona, której nigdy nikomu nie pokazywał. Nawet
Grzesiowi.
– Ja
mojej zrywałem jemiołę z drzew. – Zaśmiał się Apacz. –
Wiesz, zajebiście się ucieszyłem, gdy zobaczyłem cię w busie. I
jeszcze słuchałeś Kata. Przeznaczenie, normalnie! No a potem się
zajebiście wkurzyłem.
Monter,
no tak – pomyślał Sebastian, posępniejąc. Jego wielki błąd.
Trzeba być prawdziwym debilem, żeby dać się tak ponieść, z kimś
takim. Jednak nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło…
chyba.
– Będzie
dobrze, Doktorowy – zapewnił Apacz, najwyraźniej odgadując, co
dręczyło blondyna. – Już ja się tym zajmę.
– Ach,
tak? – podłapał Sebastian, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
Teraz
to on zbliżył się do Apacza i zainicjował ich pocałunek.
Znacznie głębszy niż poprzednie muśnięcie i smakujący
orzechami.
– Tak
– odparł chłopak, chwytając go za dłoń i ciągnąc go w górę.
Gdy już stali, zawołał głośno „Hej”, a jego głos wrócił
do nich kilkukrotnie, aż zgasł. – Mój dziadek mówił, że jeśli
wykrzyczysz w lesie lub jaskini swoje pragnienie i odbije się ono
echem, to znaczy, że dodarło do leśnych bożków i zostanie
spełnione.
– Tak
po prostu?
– No
nie, musisz w to włożyć własny wysiłek, ale las ci pomoże –
wytłumaczył Apacz. – No to, Doktorowy, czego byś chciał?
Co
dałoby mu szczęście? – pomyślał Sebastian. Poważne pytanie
jak na pierwszą randkę. Boże, nie miał pojęcia. Dobra praca?
Fajne mieszkanie blisko tej pracy? I co jeszcze?
– To
może ja zacznę – zaproponował Apacz, widząc markotniejącą
minę blondyna. Stanął w rozkroku i złożył dłonie w tubę przy
ustach. – Żeby babcia była jeszcze długo zdrowa! Żeby w
przyszłym roku więcej padało i było mniej pożarów lasów! Żeby
podatki były niższe! Mniej smogu! I żeby Metallika znowu
przyjechała do Polski! I żeby Doktorowy uśmiechał się do mnie
tak, jak wtedy, gdy robiliśmy pierogi! O, i żeby jeszcze chciał ze
mną iść nad jezioro! Bo było super!
Sebastian
z każdym wykrzyczanym na całe gardło słowem, czuł rosnące
zażenowanie. Każde słowo do nich wracało. Jeśli w okolicy
mieszkali jacyś ludzie, to musieli to usłyszeć. Apacz najwyraźniej
nie przejmował się takimi rzeczami. Był wolny. Robił to, co
akurat podpowiadało mu serce.
Sebastian
też postanowił tak spróbować.
– Żeby
Bohun jeszcze długo żył! Żeby rodzice się pogodzili! Żeby w
przyszłym roku więcej padało, ale nie tyle, żeby była powódź!
Żebym zdał materiałoznawstwo! I żeby jeszcze raz Apacz zaprosił
mnie do siebie na robienie pierogów! A potem, żeby jeszcze raz
zaprowadził mnie nad jezioro… A tam przeleciał, bo było super!
A
resztą będzie się przejmował później. Chyba że nie będzie mu
to dane.
*Kupalnocka
– utwór folkowego zespołu „Jar”. Kupalnocka to inna nazwa
Nocy Kupały.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńno i dziewiąty rozdział... ;)
cieszę się że przypominam Ci o dawnych opowiadań, no tak jak zawziełam się, że przeczytam i skonentuję to tak będzie ;)
bardzo goraco jednym słowem, najpierw natura a potem zbliżenie... zastanawiam się kto pojechal za nim do tej Szwecji (to byla Szwecja, prawda?) bo już wcześniej miał obsesję na jego punkcie, a teraz Sebastian obudził w nim instynkty i pragnienia...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agniesza
Nad opisami "natury" takiej i owakiej to ślęczałam najdłużej :D Sama bardzo lubię leśne wycieczki. Odpowiedź na pytanie oczywiście będzie na końcu opowiadania, bo inaczej byłoby nudno... Gratuluję zawziętości i pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział dziesiąty już...
o matko Apacz chyba jednak śledził to Sebastiana i to iimię rzywoluje mi takie dawne słowiańskie czasy... też mnie dziwi takie zachowanie Bohuna...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Hej!
UsuńWłaśnie tak miało być - słowiańsko :D. I trochę czarodziejsko. Bohun grzecznie schował się pod stołem... może babcia Apacza to wiedźma? ;)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi jednenasty rozdział...
wspaniały rozdział, oj Aśka coś ty narobiła... a jak zareaguje Apacz... no piękne Monter jeszcze do Mony poszedł...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No hejeczkaaa... Co za wytrwałość w tym czytaniu. Ja to cię podziwiam szczerze :D
UsuńPozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńno i dwunasty rozdział...
a dziękować, dziękować... myślałam że szybciej mi jednak pójdzie z czytaniem, ale gdybym przerzuciła się na inne aby być "bardziej na bieżąco" na przykład to ciągle bym myślała o tym i w końcu jednak dalej bym czytała tutaj... a po za tym to opowiadanie mi się podoba i czy myślałaś o jakimś shocie?
wspaniale, o matko rewelacja, tak to zaproszenie do tej fabryki bardzo podejrzane... a tutaj się okazało randką, Apacz bardzo mnie zaskakuje, z jednej strony jest taki prymitywny (może złe określenie, ale chodzi mi tutaj o to domek w środku lasu, brak prądu) i widać, że zwrócił na Sebastiana wcześniej uwagę... ale czemu nie wymienili się numerami telefonów...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Żeby myśleć o jakimś shocie, musiałabym przeczytać całe opowiadanie jeszcze raz, bo nie pamiętam wszystkich szczegółow i mogłabym walnąć jakąś głupią gafę. Po przerwie to strasznie żenujące xd Czego oni tam nie wpyrawiali... Ale może na Noc Kupały? :D Apcz ma niby telefon, ale nie jest typem, który myśli o takich rzeczach. Leci na spontanie bardziej. O FB może w ogóle niesłyszał, w końcu mieszka w lesie xd
UsuńPozdrawiam!