środa, 20 kwietnia 2022

Rahzel - ROZDZIAŁ 26 - Klaun

Mógł podzielić swoje życie na trzy etapy. Pierwszy z nich zmarnował. Miał dom, zamożnych, wykształconych rodziców. Chcieli dla niego tego samego, więc ich znienawidził. Kazali mu się starać, a on chciał się bawić. Jest wiele piosenek o tym, że człowiek zrozumie, ile miał, dopiero gdy wszystko straci. Ich autorzy sięgnęli do samego sedna. Mieli rację. Czuł się, jakby po czubek głowy zanurzony go w lodowatych wodach oceanu, a potem przyszedł upał. Na jego wychudzonym, zmęczonym ciele pojawiły się kwiaty. Coś zakwitło również w jego sercu. I znów był chroniony. Teraz był ten trzeci. Rahzel poświęcił dla niego najwięcej. Czuł, że nie odwdzięcza mu się właściwie. Mimo wszystko nie był szczęśliwy tak, jak wtedy w Brazylii, gdy całe dnie spędzał na malowaniu flamingów na ścianach opustoszałych ruder.

Meksyk go dobijał. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nie miał, co robić. Już rozumiał dlaczego żony miliarderów, które nigdy nie musiały zapracować na swoje klejnoty, są nieszczęśliwe. Pełnią jedynie rolę ozdoby, kwiatu u kożucha. Rahzel porzucił dla niego całe swoje życie, środowisko, to kim był, jakkolwiek straszne to nie było. Nie odwdzięczał mu się właściwie. Kochał go bardziej niż Santoro. On był dla niego bardziej jak mentor, opiekun. Dlatego bycie z nim było takie łatwe, mógł dalej być przy nim dzieckiem. Pozwolił sobie na bycie ślepym, na to kim naprawdę był ten człowiek. Oddzielał romantycznego malarza ścian brazylijskich slamsów od szefa mafii. Mafii, która zmuszała dwunastoletnich chłopców do pociągania za spusty pistoletów, a dwunastoletnie dziewczynki do podciągania swoich sukienek. Udawał, że to go nie dotyczy. To nie była jego sprawa. Potrafiła to sobie wmówić i z tym żyć. Jego pojawienie się w żaden sposób nie wpłynęło na życie Santoro. Był dla niego pocieszną zabawką. Białym, ładnym chłopcem ślepo mu oddanym. I dlatego to było takie proste, a ułuda szczęścia była taka przyjemna.

On miał na żebrach wytatuowane przez Santoro kwiaty, a Rahzel na plecach wyskakującego z oceanu rekina, który pragnął krwi. Jak ogień i woda. Trudno było znaleźć rzecz, która by ich łączyła. On sam nie mógł tego zrobić. Rahzel poświęcił dla niego wszystko, co miał, a on nie potrafił mu się właściwie odwdzięczyć. Nie był szczęśliwy, a powinien.

Takie myśli błądziły mu po głowie, gdy zazgrzytał stary zamek do ich drzwi. Albo ktoś bardzo nieumiejętnie próbował się włamać, albo nie mógł trafić kluczem do dziury. Po chwili jednak się udało i w przedpokoju pojawił się Rahzel. Kilka godzin wcześniej powiedział, że idzie pić i najwyraźniej słowa dotrzymał.

– Myślałem o tobie, gdy wracałem podwózką – powiedział.

– I co myślałeś?

Rahzel podszedł do niego, uśmiechając się przy tym ni to z dumą, ni przekorą. Sięgnął pod skurzaną kurtkę.

– Wódki nie chcę.

Rahzel przewrócił kocimi oczami. W jego dużej, zniszczonej dłoni pojawiło się coś, co wyglądało dokładnie jak siedem nieszczęść. Mokre, drżące, wychudzone i przerażone. Szczeniak.

– Co to? – zdziwił się Andre, wyciągając ręce, żeby go chwycić. – Znaczy… skąd?

– Jak wychodziłem z baru, zauważyłem, jak jakiś typek wyrzuca do kontenera worek, w którym jeszcze coś się ruszało. Dopadłbym go i wpierdolił, ale byłem zbyt najebany. Jeden szczeniak już nie żył, gdy rozerwałem worek, ale ten jeszcze dycha.

Andre wgapił się w rudą kulkę, którą trzymał w rękach. Życie była zaskakujące. Często zmuszało do łez, czasami wywoływało uśmiech. Teraz jedno i drugie.

– Jest cały mokry. Chciał je utopić?

– Pewnie tak.

Głos Rahzela wydawał się obojętny. W momencie, gdy dał go Andre, stracił zainteresowanie szczeniakiem. Podszedł do kanapy i położył się na plecach. Jego dredy zwisały aż do ziemi. Zezując do góry nogami, obserwował Andre, który czerwony ze złości i szczęścia jednocześnie, siedział na podłodze i wycierał szczeniaka ręcznikiem.

– Kurczę, chyba może już jeść mięso, ale mam tylko przyprawione z obiadu. Jest jeszcze kurczak w zamrażarce. Ugotuję mu. Chyba ma pchły… Jezu, jaki chudy – wyliczał z przejęciem Andre.

Gdy szczeniak już ciepły, wytarty ręcznikiem, wreszcie wydał z siebie ciche kwilenie, Andre przycisnął go do siebie jeszcze mocniej, a łzy które zbierały mu się w kącikach oczu, spłynęły po policzkach.

– Jak go nazwiesz? – spytał Rahzel.

– Co? Nie może tu zostać.

– Dlaczego nie?

– Bo… – zawahał się. Nie mógł, bo wszystko wokół niego umierało.

– Przecież już go kochasz.

Andre spojrzał na niego tym wzrokiem dziecka. Wielkimi, jasnymi ślepiami pełnymi niewinności. Jego naiwność była tak somo niesamowicie idiotyczna, jak urzekająca.

Andre przyniósł z sypialni swoją poduszkę i położył na nim szczeniaka, który od razu zwinął się w kłębek. Odetchnął z ulgą, bo piesek po prostu zasnął. Sprawdził jeszcze, czy na pewno oddycha, a potem poszedł do kuchni. Musiał go nakarmić. Krojąc kurczaka, przyglądał się Rahzelowi w salonie, który wciąż leżał na kanapie, nadal w skurzanej kurtce. On też patrzył na niego.

– Może się chociaż rozbierzesz? – zasugerował, właściwie nie wiedząc, co powiedzieć.

Rahzel uśmiechnął się pobłażająco, a potem zaczął rozpinać guziki koszuli. Rozchylił ją a boki. Oczy Andre od razu skupiły się na jego klatce piersiowej i brzuchu. Odkąd tu zamieszkali, Rahzel jeszcze przybrał na masie. Dużo ćwiczył, by zadowolić wrzeszczącą gawiedź, oczekującą brutalności, krwi i potu podczas walk. Inaczej niż na starożytnych olimpiadach, o których uczono w szkole, tu liczył się tylko kult ciała. Umysł nikogo nie obchodził. A że Andre był do szpiku kości pedałem, też miał ochotę czcić to ciało. Kochał to duszące uczucie, gdy był na nim. Posiadał go, to było dobre słowo. Rahzel, gdy już przełamał się, i był zdolny do czegoś więcej niż wsadzanie mu w dupę, okazał się świetnym kochankiem. Bardzo zapalczym, upartym i niestrudzonym. Niestrudzonym, to było dobre słowo.

– Kurwa… – syknął, gdy uciął się w palec. Zlizał krew. – Mówiłem raczej o kurtce.

– Nieprawda – parsknął Rahzel. – Odłóż już ten nóż, bo odrąbiesz sobie palec.

Rozpiął skórzany pasek, a potem zamek od spodni. Ponoć to mit, że czarni statystycznie mają większe fiuty. Andre gdzieś o tym czytał. Rahzel zdawał się nie przejmować statystyką.

– Wiesz, w samochodzie myślałem o tobie z jeszcze jednego powodu.

– Tak? Chyba domyślam się jakiego – zaśmiał się Andre. Wrzucił kurczaka do garnka. Odwrócił się na chwilę w stronę kuchenki. Obtarł twarz. Przed chwilą płakał jak baba, teraz się pocił.

– To był udany dzień – oznajmił Rahzel. Wciąż leżał z głową zwisającą z krawędzi kanapy i z dłonią w spodniach, która leniwie wykonywała powierzone jej zadanie. – Oglądnąłem mecz w barze, najebałem się, słońce świeciło… Brakuje mi tylko jednej rzeczy do pełni szczęścia, więc chodź. Ciebie też uszczęśliwię.

To była najbardziej absurdalna rzecz, jaką mógł zrobić w tym momencie. Zanim zaczął mówić, już zaczął się śmiać.

– Jesteś szczęśliwy? – spytał.

– Kurczę, chyba przestanę, żeby nie psuć podniosłej atmosfery – parsknął Rahzel i uniósł ręce za głowę. – Świetny moment, Andre. Wybitny. Więc przez to chodziłeś jak struty?

Zauważył. Zwracał na niego uwagę o wiele bardziej, niż był skłonny to okazać. Rahzel przestał się na niego gapić i utkwił wzrok w popękanym suficie nad nim.

– Andre… – zaczął. Rzadko zwracał się do niego po imieniu. – Ja mordowałem ludzi. Robiłem rzeczy, których zwyczajny facet nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Nie wie, że istnieją. Takich rzeczy nie pokazują nawet w filmach gore...

– Nie mów tego tak, jakby…

– Taka prawda. I jakoś uznałem, że tak już jest i tyle. Rodzisz się i twoje przeznaczenie jest już przyklepane. Kwestia środowiska, rodziny i tego, jak daleko umiesz się posunąć, a ludzie to wykorzystają. Jedyną osobą, którą kochałem, była moja matka, ale nawet ona nie potrafiła mnie zmienić. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety. Nawet ich nie szanowałem, one mnie także nie. Z każdą nową było tak samo. Wzajemnie redukowaliśmy się do narządów płciowych.

Andre słuchał tego z rosnącym smutkiem. Rahzel leżał na plecach z rękami założonymi za głową i gapił się w sufit z lekkim uśmiechem na ustach. Wyglądał, jakby to, o czym opowiadał, nie łączyło się z żadnymi emocjami. Jakby było jakąś bajką, historią o kimś innym, a jednak nie patrzył mu w oczy, tylko uparcie podążał za pęknięciami na suficie.

– Teraz zaś zostałeś zredukowany do klauna, która ma zabawiać gawiedź. Lejesz się z jakimiś palantami, ale ludzie, którzy się na tobie bogacą, tylko rzucają ci jakieś ochłapy. I to wszystko po to, żeby tkwić w tej dziurze z najsmutniejszym człowiekiem na świecie – wyrzucił z siebie.

– Małpy? – podchwycił Rahzel. Uśmiechnął się przebiegle. – To strasznie rasistowskie.

– Nie o to mi chodziło! Przecież wiesz!

– Ta, wiem, że lubisz czarnych, napakowanych facetów – zaśmiał się. – A ja lubię światła reflektorów, okrzyki pijanych ludzi żądnych widowiska i lubię lać tych palantów po mordach. Nie rozumiesz tego, ale mnie jest to potrzebne. Muszę spuszczać z siebie parę, bo inaczej stanie się coś strasznego. Wyżyję się na czymś, na kimś, kto wcale na to nie zasłużył. To po prostu we mnie jest i kumuluje się wciąż od nowa. Wolę ten sposób, bo tylko cyrk. I kurwa, sam byłem tym zaskoczony, ale podoba mi się to, że budzę w ludziach tak skrajne emocje. Jedni mnie kochają, pożądają mojego ciała, a inni mnie nienawidzą, dokładnie z tego samego powodu. I kocham to, gdy z takim strasznym przejęciem na twarzy, unikając mojego wzroku, bliski płaczu, ścierasz mi krew z twarzy. Więc tak, ja jestem całkiem szczęśliwy. Prosty ze mnie człowiek. Na pewno nie ma we mnie tego, co ciebie wręczy wypełnia. Jak to się nazywa? Wrażliwość, coś takiego. Smuci mnie tylko to, że ty nie jesteś. Jeśli się tu dusisz, jeśli ci się tu nie podoba, możemy pojechać gdziekolwiek, gdzie tylko zapragniesz.

Woda zaczęła kipieć. Andre odwrócił się gwałtownie w stronę kuchenki. Zakręcił gaz. Ostudził mięso pod strumieniem zimnej wody z kranu. Poszarpał je na drobne kawałki. Położył na talerzyku i położył przed niezdrowo cichym szczeniakiem. Ten poruszał z zapałem noskiem, a potem spojrzał na Andre jakby pytająco zamglonymi oczami. Mężczyzna usiadł na podłodze i wziął pieska na ręce. Będzie musiał go nakarmić.

Zszokowało go to, że z nich dwóch to Rahzel zebrał się na szczere wyrażenie swoich myśli i uczuć. Może wyszło mu to dość pokracznie, wciąż szukał właściwych słów, co nie do końca mu się udało, ale było w tym tyle szczerości, że Andre znów miał ochotę płakać. Trochę ze szczęścia, a głównie z własnej beznadziejności. Szczeniak chwilę zastanawiał się, czy to nie jest jakaś zasadzka, a potem skubnął pierwszy kawałek. Andre odetchnął z ulgą. Gdyby nie ta niespodzianka od Rahzela, to by dzisiaj pękł albo zapadł się do środka.

Chyba minęła godzina. Piesek zwinął się w kłębek na poduszce i zasnął. Większy drapieżnik chyba też zasnął. Zastygł w niewygodnej pozycji na kanapie.

– Śpisz? – spytał Andre.

– Nie śpię.

– Szkoda – mruknął – bo teraz muszę coś powiedzieć.

Wstał, wytarł materiał spodni na kolanach. Instynktownie poprawił włosy, dopiero wtedy zobaczył, że Rahzel znów zezuję w jego stronę. Kiwnął na niego palcem. Andre potulnie podszedł do niego. Stanął i patrzył w dół na jego dziwnie spokojną twarz. Spojrzenie też miał takie. Prawie melancholijne. Alkohol pewnie w tym miał swój udział, ale mały.

– I co teraz? – spytał.

Drgnął, gdy poczuł coś ciepłego na swoich palcach. Rahzel chwycił go za dłoń. Masował ją kciukiem.

– Chcesz wyjechać? – podpowiedział.

– Tak… Nie. Nie wiem.

– Innych opcji nie ma.

– Nie śmiej się ze mnie – prychnął Andre. – To i tak nic by nie zmieniło. Po prostu nie mam pojęcia, co powinienem robić. Muszę jakoś ułożyć sobie życie. To życie. Nie rozumiem, jak tobie to wszystko przychodzi tak po prostu.

– Bo moje życie teraz jest lepsze niż to wcześniejsze. Ty zawsze będziesz się zastanawiać „A gdyby…”. Teraz tylko to masz w swojej ciasnej główce.

– Mam dużo innych rzeczy na głowie.

Rahzel uśmiechnął się, pokazując zęby. Tymi rzeczami on się zajmie, gdy przyjdzie czas. Nie rozmawiali o tym, taka była ich umowa poza słowami i tak ma zostać.

– To jutro zacznę coś robić – przyrzekł Andre.

Jakoś czuł się lepiej, jakby silniejszy.

– Dobry chłopiec – pochwalił Mulat – a teraz chodź. Jeszcze mi trochę brakuje do szczęścia.

– Płytkie to twoje szczęście – zaśmiał się Andre.

Kpił, żeby ukryć swoje zażenowanie i zdenerwowanie. Nie powinni tego robić. Dopiero co wyznali sobie bardzo ważne rzeczy. Spłycanie tego było złe, ale pragnienie wygrało. Po chwili był już nad nim, śmiesznie rozkraczony, jedną ręką trzymając się za oparcie wersalki. Było ciasno. Położył dłonie na nagiej klatce piersiowej Rahzela. Ten czekał w milczeniu, napawając się tym, ja bardzo mu się podoba. Pozwolił jednemu kącikowi ust powędrować w górę. Dłonie Andre zaś migrowały w dół, palcami dokładnie badając zagłębienia i wypukłości, jakby czytał brajlem. Zastanawiał się, czy gdy Rahzel ćwiczył na siłowni, oprócz poprawienia kondycji, myślał też o tym, by mu się jeszcze bardziej podobać. Na pewno nie. Nie był takim typem.

Ściągnął podkoszulek przez głowę i rzucił go gdzieś za siebie. Jego naelektryzowane włosy zafalowały. Rahzel wpatrywał się w niego, jak zawsze niewzruszony. Andre zaś jak zwykle nie miał pojęcia, czego on oczekuje. Było ciasno. Jedna noga zwisała mu z kanapy, drugą miał wciśniętą między oparcie, a ciało Rahzela. Siedział na nim, a on najwyraźniej nie zamierzał wziąć tego, na co miał akurat ochotę. Pochylił się, żeby wreszcie go pocałować, ale jednak zrezygnował. Zsunął się na podłogę. Ściągnął jeszcze spodnie i bieliznę. Już zupełnie nagi przyklęknął na podłodze.

„Pies będzie miał pierwszą lekcję z tego, jak się służy”, pomyślał rozbawiony. Już czuł kolana. Zsunął z Rahzela spodnie do kolan. Przejechał dłonią wzdłuż jego masywnego uda. Zawsze podobał mu się ciepły kolor jego skóry. I oczy. Ni to zielone, ni niebieskie. W jego żyłach pływała prawdziwa mieszanka genów. Rahzel kiedyś rzucił, że jeśli zdradzi go z jakimś czarnuchem, to zajebie ich obu, ale cierpieć będą znacznie bardziej, niż gdyby facet był biały. Andre nie do końca to rozumiał, ale utkwiło mu to w głowie. Czarni nie byli wystarczająco dobrzy, biali też nie. Żadni nie byli. Pochylił głowę, aż nie trącił nosem czubka sterczącego penisa. Uśmiechnął się do sobie, słysząc ciche parsknięcie nad sobą. Fiuty były paskudne, nie pasowały do ciał elegancko wyrzeźbionych przez naturę. Przy kobietach architekt postarał się bardziej. Fiuty były paskudne, a jednak pragnienie by mieć go w sobie, w jakikolwiek sposób, zawsze wygrywało. Kciukiem przejechał wzdłuż wijącej się, ciemnej żyły, by później skupić się na jądrach. Wyciągnął rękę, by czuć pod palcami napięte mięśnie jego brzucha. Usta od razu zaczęły go piec. Na wargach czuł napiętą skórę jąder i bijące od nich gorąco, jakby zaraz miały wybuchnąć. Czuł teraz wszystko tak wyraźnie. Włosy opadające na policzku drażniły go nieznośnie, kolana piekły, a ciało co moment przechodził dreszcz, mimo że nie było mu zimno. Wszystko oczywiście kumulowało się w podbrzuszu. Possał chwilę jego jądra, a potem wrócił do penisa. Żyła pod skórą była jeszcze bardziej wyrazista niż przed chwilą. Jeśli weźmie go całego, to poczuje go aż w gardle. Wiedział też, że Rahzel dociśnie mu głowę, a uściska miał stalowy. Zgrywali się bardzo dobrze. Poznali, gdzie jest granica tego drugiego i o ile możną ją przesunąć z każdym razem. Tak jak teraz. Rahzel nagle chwycił go za rękę, która pieściła jego brzuch i pociągnął Andre gwałtownie w górę, tak że ten wstał i zaraz wylądował na kanapie. Rahzel pomanewrował nim jak kukiełką i za chwilę leżeli przyciśnięci do siebie, bynajmniej nie twarzami.

– Och… – jęknął Andre, gdy poczuł, jak Rahzel unosi jego jądra.

Gdy już po kilku razach przekonał się, że faceci też mu pasują, to przestał się hamować. Brał głęboko, głęboko wkładał, czy to palce, czy fiuta i dobrze… No właśnie. Andre powinien zająć się penisem, który sterczał mu przy twarzy, ale po prostu skulił się w sobie. Nawet chwycił się dłońmi za włosy. Zachichotał głupio, gdy palce przesunęły się po jego rowku, a potem mokre jedynie od śliny wdarły się do niego, a za nimi język. Zacisnął powieki, w kącikach zebrały mu się łzy. Leżał na twardym, wielkim ciele Rahzela, nie robiąc nic, nawet nie myśląc, bo nie mógł.

– Nie, nie, nie – jęknął, i nawet spróbował sięgnąć dłonią pod siebie, żeby chwycić się za penisa i mocno zacisnąć na nim dłoń, ale nie zdążył. Po prostu się spuścił.

Coś niesamowitego pojawiło się pod jego powiekami, zabrało go do innego wymiaru, a potem zniknęło zbyt szybko. Był pewien, że jest cały czerwony na twarzy. Gdyby nie to, że Rahzel był nadal przyssany do jego tyłka, pewnie usłyszałby ten jego prześmiewczy rechot. Krzyknął zaskoczony, gdy Rahzel najpierw chwycił go za włosy, odciągając do tyłu, a potem za szyję. Sam podciągnął się na tyle by siedzieć, opartym plecami o podłokietnik. Andre opierał się o niego, z plecami wyprężonymi jak struna, zdolny patrzeć jedynie w górę, bo Rahzel trzymał go za szyję tuż pod brodą.

– Do niczego się dzisiaj nie nadajesz – wreszcie się odezwał, wzdychając teatralnie, co mu się rzadko zdarzało. Miał dobry humor. – Sam sobie wezmę to, czego mi brakuje do szczęścia.

– Stabilnej pracy, własnego domu w bezpiecznej dzielnicy? – zakpił Andre.

Rahzel pił do początku ich rozmowy. Tak, niech bierze, pomyślał chłopak. Niech bierze, co tylko chce.

– To by było chujowe życie – parsknął Mulat. – Zdechłbym z nudów.

On naprawdę był zadowolony z sytuacji, w której się teraz znaleźli. Lubił niebezpieczeństwo, adrenalinę, którą ze sobą niosło. Kochał uczucie dominacji i zwycięstwa. Wygrywały w nim pierwotne instynkty. Zachęcający do jeszcze większej brutalności krzyk tłumu, który oglądał jego walki, napawał go niemalże ekstazą. A wszystko to było na tyle sztuczne, że nie miał wyrzutów sumienia. Dwóch facetów stawało naprzeciwko siebie i doskonale wiedziało, czego się spodziewać. Obaj przyszli po to samo. Nikt ich nie zmuszał. Nikt im nie zabraniał. A potem wracał do domu, już spokojny, i pierwsze, co zauważał, to te wbite w niego, lekko przestraszone, niepotrzebnie przepraszające, ciepłe spojrzenie. W końcu przyznał przed samym sobą zupełnie tym zaskoczony, że kochał tego wiecznego dzieciaka. I był gotów zajebać dla niego cały świat. Obronić przed wszystkim.

Nieważne. Ocknął się, gdy poczuł jak Andre sięga za siebie, by chwycić go za dredy.

– Czuję się, jakbym grał w pornolu – zaśmiał się chłopak.

Różnica wzrostu, masy i siły dawała wiele ciekawych możliwości. Był już tam mokry, ale tylko od śliny. Trochę rozciągnięty. To będzie wielkie przeżycie, pomyślał. Na ile mógł, spojrzał w dół na swojego penisa. Ten jak u nastolatka, który odkrył pornosy taty, znów budził się do życia, lepki i jeszcze trochę podwinięty. Chyba zaczęli oddychać w tym samym rytmie. Głęboko i powoli, jakby do czegoś się przygotowując. Czegoś wielkiego. Czuł falowanie szerokiej klatki piersiowej Rahzela i swoje napięte mięśnie w krzyżu, bo wypinał się do tyłu. Instynktownie zacisnął mocniej palce na dredach kochanka, gdy ten zaczął wciskać w niego swojego fiuta, pomagając sobie dłonią.

Bolało. Skurwysyńsko bolało, Rahzela pewnie też, ale tak było dobrze. Doskonale. Jeden był za mały, drugi za duży. Nie pasowali do siebie, a jednak ekstaza przychodziła szybko i ciągnęła się długo.

Teraz wytrzymał długo. Krew musiała wypełnić go od nowa. Rahzelowi nie śpieszyło się do szczęścia. Cieszył się chwilą. Przykleił się do jego spoconego karku czołem i policzkiem. Pracował mozolnie i bez pośpiechu, ale nagle znów chwycił Andre za gardło, ciągnąc go do góry. Wysunął się z niego prawie do końca, by zaraz wbić się z powrotem. I jeszcze raz. I znów. Andre łza, która od dłuższej chwili czekała w kąciku jego oka, wreszcie spłynęła po czerwonym policzku.

– Tak… – jęknął, znów oddając się tej przyjemnej fali niczego w jego umyśle.  

Przestali być jednością. Z oporem. Rahzel przeczesał jego mokre od potu włosy. Andre opadł na niego. Przekręcił się na tyle, by znaleźć się w tym wygodnym miejscu, wciśnięty między jego ciało i oparcie kanapy. Oplótł go ramionami i nogami, przyciskając się do niego jak wąż dusiciel.

Nie mieli dzisiaj nic więcej do powiedzenia. Rahzel przytknął dwa palce do jego czoła, gdy chłopak usnął. Nie miał pojęcia, jak blisko nich był Caligari i ludzie nasłani na nich przez zrozpaczonych rodziców. Tak było dobrze.

On się wszystkim zajmie, zupełnie po cichu, gdy przyjdzie czas.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz