Mógł podzielić swoje życie na trzy etapy. Pierwszy z nich zmarnował. Miał dom, zamożnych, wykształconych rodziców. Chcieli dla niego tego samego, więc ich znienawidził. Kazali mu się starać, a on chciał się bawić. Jest wiele piosenek o tym, że człowiek zrozumie, ile miał, dopiero gdy wszystko straci. Ich autorzy sięgnęli do samego sedna. Mieli rację. Czuł się, jakby po czubek głowy zanurzony go w lodowatych wodach oceanu, a potem przyszedł upał. Na jego wychudzonym, zmęczonym ciele pojawiły się kwiaty. Coś zakwitło również w jego sercu. I znów był chroniony. Teraz był ten trzeci. Rahzel poświęcił dla niego najwięcej. Czuł, że nie odwdzięcza mu się właściwie. Mimo wszystko nie był szczęśliwy tak, jak wtedy w Brazylii, gdy całe dnie spędzał na malowaniu flamingów na ścianach opustoszałych ruder.
Meksyk go dobijał. Nie mógł znaleźć
sobie miejsca. Nie miał, co robić. Już rozumiał dlaczego żony miliarderów,
które nigdy nie musiały zapracować na swoje klejnoty, są nieszczęśliwe. Pełnią
jedynie rolę ozdoby, kwiatu u kożucha. Rahzel porzucił dla niego całe swoje
życie, środowisko, to kim był, jakkolwiek straszne to nie było. Nie odwdzięczał
mu się właściwie. Kochał go bardziej niż Santoro. On był dla niego bardziej jak
mentor, opiekun. Dlatego bycie z nim było takie łatwe, mógł dalej być przy nim
dzieckiem. Pozwolił sobie na bycie ślepym, na to kim naprawdę był ten człowiek.
Oddzielał romantycznego malarza ścian brazylijskich slamsów od szefa mafii.
Mafii, która zmuszała dwunastoletnich chłopców do pociągania za spusty
pistoletów, a dwunastoletnie dziewczynki do podciągania swoich sukienek.
Udawał, że to go nie dotyczy. To nie była jego sprawa. Potrafiła to sobie
wmówić i z tym żyć. Jego pojawienie się w żaden sposób nie wpłynęło na życie
Santoro. Był dla niego pocieszną zabawką. Białym, ładnym chłopcem ślepo mu
oddanym. I dlatego to było takie proste, a ułuda szczęścia była taka przyjemna.
On miał na żebrach wytatuowane przez
Santoro kwiaty, a Rahzel na plecach wyskakującego z oceanu rekina, który
pragnął krwi. Jak ogień i woda. Trudno było znaleźć rzecz, która by ich
łączyła. On sam nie mógł tego zrobić. Rahzel poświęcił dla niego wszystko, co
miał, a on nie potrafił mu się właściwie odwdzięczyć. Nie był szczęśliwy, a
powinien.
Takie myśli błądziły mu po głowie, gdy
zazgrzytał stary zamek do ich drzwi. Albo ktoś bardzo nieumiejętnie próbował
się włamać, albo nie mógł trafić kluczem do dziury. Po chwili jednak się udało
i w przedpokoju pojawił się Rahzel. Kilka godzin wcześniej powiedział, że idzie
pić i najwyraźniej słowa dotrzymał.
– Myślałem o tobie, gdy wracałem
podwózką – powiedział.
– I co myślałeś?
Rahzel podszedł do niego, uśmiechając
się przy tym ni to z dumą, ni przekorą. Sięgnął pod skurzaną kurtkę.
– Wódki nie chcę.
Rahzel przewrócił kocimi oczami. W jego
dużej, zniszczonej dłoni pojawiło się coś, co wyglądało dokładnie jak siedem
nieszczęść. Mokre, drżące, wychudzone i przerażone. Szczeniak.
– Co to? – zdziwił się Andre,
wyciągając ręce, żeby go chwycić. – Znaczy… skąd?
– Jak wychodziłem z baru, zauważyłem, jak
jakiś typek wyrzuca do kontenera worek, w którym jeszcze coś się ruszało.
Dopadłbym go i wpierdolił, ale byłem zbyt najebany. Jeden szczeniak już nie
żył, gdy rozerwałem worek, ale ten jeszcze dycha.
Andre wgapił się w rudą kulkę, którą
trzymał w rękach. Życie była zaskakujące. Często zmuszało do łez, czasami
wywoływało uśmiech. Teraz jedno i drugie.
– Jest cały mokry. Chciał je utopić?
– Pewnie tak.
Głos Rahzela wydawał się obojętny. W
momencie, gdy dał go Andre, stracił zainteresowanie szczeniakiem. Podszedł do
kanapy i położył się na plecach. Jego dredy zwisały aż do ziemi. Zezując do
góry nogami, obserwował Andre, który czerwony ze złości i szczęścia
jednocześnie, siedział na podłodze i wycierał szczeniaka ręcznikiem.
– Kurczę, chyba może już jeść mięso,
ale mam tylko przyprawione z obiadu. Jest jeszcze kurczak w zamrażarce. Ugotuję
mu. Chyba ma pchły… Jezu, jaki chudy – wyliczał z przejęciem Andre.
Gdy szczeniak już ciepły, wytarty
ręcznikiem, wreszcie wydał z siebie ciche kwilenie, Andre przycisnął go do
siebie jeszcze mocniej, a łzy które zbierały mu się w kącikach oczu, spłynęły
po policzkach.
– Jak go nazwiesz? – spytał Rahzel.
– Co? Nie może tu zostać.
– Dlaczego nie?
– Bo… – zawahał się. Nie mógł, bo
wszystko wokół niego umierało.
– Przecież już go kochasz.
Andre spojrzał na niego tym wzrokiem
dziecka. Wielkimi, jasnymi ślepiami pełnymi niewinności. Jego naiwność była tak
somo niesamowicie idiotyczna, jak urzekająca.
Andre przyniósł z sypialni swoją
poduszkę i położył na nim szczeniaka, który od razu zwinął się w kłębek.
Odetchnął z ulgą, bo piesek po prostu zasnął. Sprawdził jeszcze, czy na pewno
oddycha, a potem poszedł do kuchni. Musiał go nakarmić. Krojąc kurczaka,
przyglądał się Rahzelowi w salonie, który wciąż leżał na kanapie, nadal w
skurzanej kurtce. On też patrzył na niego.
– Może się chociaż rozbierzesz? –
zasugerował, właściwie nie wiedząc, co powiedzieć.
Rahzel uśmiechnął się pobłażająco, a
potem zaczął rozpinać guziki koszuli. Rozchylił ją a boki. Oczy Andre od razu
skupiły się na jego klatce piersiowej i brzuchu. Odkąd tu zamieszkali, Rahzel
jeszcze przybrał na masie. Dużo ćwiczył, by zadowolić wrzeszczącą gawiedź,
oczekującą brutalności, krwi i potu podczas walk. Inaczej niż na starożytnych
olimpiadach, o których uczono w szkole, tu liczył się tylko kult ciała. Umysł
nikogo nie obchodził. A że Andre był do szpiku kości pedałem, też miał ochotę
czcić to ciało. Kochał to duszące uczucie, gdy był na nim. Posiadał go, to było
dobre słowo. Rahzel, gdy już przełamał się, i był zdolny do czegoś więcej niż
wsadzanie mu w dupę, okazał się świetnym kochankiem. Bardzo zapalczym, upartym
i niestrudzonym. Niestrudzonym, to było dobre słowo.
– Kurwa… – syknął, gdy uciął się w
palec. Zlizał krew. – Mówiłem raczej o kurtce.
– Nieprawda – parsknął Rahzel. – Odłóż
już ten nóż, bo odrąbiesz sobie palec.
Rozpiął skórzany pasek, a potem zamek
od spodni. Ponoć to mit, że czarni statystycznie mają większe fiuty. Andre
gdzieś o tym czytał. Rahzel zdawał się nie przejmować statystyką.
– Wiesz, w samochodzie myślałem o tobie
z jeszcze jednego powodu.
– Tak? Chyba domyślam się jakiego –
zaśmiał się Andre. Wrzucił kurczaka do garnka. Odwrócił się na chwilę w stronę
kuchenki. Obtarł twarz. Przed chwilą płakał jak baba, teraz się pocił.
– To był udany dzień – oznajmił Rahzel.
Wciąż leżał z głową zwisającą z krawędzi kanapy i z dłonią w spodniach, która
leniwie wykonywała powierzone jej zadanie. – Oglądnąłem mecz w barze, najebałem
się, słońce świeciło… Brakuje mi tylko jednej rzeczy do pełni szczęścia, więc
chodź. Ciebie też uszczęśliwię.
To była najbardziej absurdalna rzecz,
jaką mógł zrobić w tym momencie. Zanim zaczął mówić, już zaczął się śmiać.
– Jesteś szczęśliwy? – spytał.
– Kurczę, chyba przestanę, żeby nie
psuć podniosłej atmosfery – parsknął Rahzel i uniósł ręce za głowę. – Świetny
moment, Andre. Wybitny. Więc przez to chodziłeś jak struty?
Zauważył. Zwracał na niego uwagę o
wiele bardziej, niż był skłonny to okazać. Rahzel przestał się na niego gapić i
utkwił wzrok w popękanym suficie nad nim.
– Andre… – zaczął. Rzadko zwracał się
do niego po imieniu. – Ja mordowałem ludzi. Robiłem rzeczy, których zwyczajny
facet nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Nie wie, że istnieją. Takich rzeczy
nie pokazują nawet w filmach gore...
– Nie mów tego tak, jakby…
– Taka prawda. I jakoś uznałem, że tak
już jest i tyle. Rodzisz się i twoje przeznaczenie jest już przyklepane.
Kwestia środowiska, rodziny i tego, jak daleko umiesz się posunąć, a ludzie to
wykorzystają. Jedyną osobą, którą kochałem, była moja matka, ale nawet ona nie
potrafiła mnie zmienić. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety. Nawet ich nie
szanowałem, one mnie także nie. Z każdą nową było tak samo. Wzajemnie
redukowaliśmy się do narządów płciowych.
Andre słuchał tego z rosnącym smutkiem.
Rahzel leżał na plecach z rękami założonymi za głową i gapił się w sufit z
lekkim uśmiechem na ustach. Wyglądał, jakby to, o czym opowiadał, nie łączyło
się z żadnymi emocjami. Jakby było jakąś bajką, historią o kimś innym, a jednak
nie patrzył mu w oczy, tylko uparcie podążał za pęknięciami na suficie.
– Teraz zaś zostałeś zredukowany do klauna,
która ma zabawiać gawiedź. Lejesz się z jakimiś palantami, ale ludzie, którzy
się na tobie bogacą, tylko rzucają ci jakieś ochłapy. I to wszystko po to, żeby
tkwić w tej dziurze z najsmutniejszym człowiekiem na świecie – wyrzucił z
siebie.
– Małpy? – podchwycił Rahzel.
Uśmiechnął się przebiegle. – To strasznie rasistowskie.
– Nie o to mi chodziło! Przecież wiesz!
– Ta, wiem, że lubisz czarnych,
napakowanych facetów – zaśmiał się. – A ja lubię światła reflektorów, okrzyki
pijanych ludzi żądnych widowiska i lubię lać tych palantów po mordach. Nie
rozumiesz tego, ale mnie jest to potrzebne. Muszę spuszczać z siebie parę, bo
inaczej stanie się coś strasznego. Wyżyję się na czymś, na kimś, kto wcale na
to nie zasłużył. To po prostu we mnie jest i kumuluje się wciąż od nowa. Wolę
ten sposób, bo tylko cyrk. I kurwa, sam byłem tym zaskoczony, ale podoba mi się
to, że budzę w ludziach tak skrajne emocje. Jedni mnie kochają, pożądają mojego
ciała, a inni mnie nienawidzą, dokładnie z tego samego powodu. I kocham to, gdy
z takim strasznym przejęciem na twarzy, unikając mojego wzroku, bliski płaczu,
ścierasz mi krew z twarzy. Więc tak, ja jestem całkiem szczęśliwy. Prosty ze
mnie człowiek. Na pewno nie ma we mnie tego, co ciebie wręczy wypełnia. Jak to
się nazywa? Wrażliwość, coś takiego. Smuci mnie tylko to, że ty nie jesteś.
Jeśli się tu dusisz, jeśli ci się tu nie podoba, możemy pojechać gdziekolwiek, gdzie
tylko zapragniesz.
Woda zaczęła kipieć. Andre odwrócił się
gwałtownie w stronę kuchenki. Zakręcił gaz. Ostudził mięso pod strumieniem
zimnej wody z kranu. Poszarpał je na drobne kawałki. Położył na talerzyku i
położył przed niezdrowo cichym szczeniakiem. Ten poruszał z zapałem noskiem, a
potem spojrzał na Andre jakby pytająco zamglonymi oczami. Mężczyzna usiadł na
podłodze i wziął pieska na ręce. Będzie musiał go nakarmić.
Zszokowało go to, że z nich dwóch to
Rahzel zebrał się na szczere wyrażenie swoich myśli i uczuć. Może wyszło mu to
dość pokracznie, wciąż szukał właściwych słów, co nie do końca mu się udało,
ale było w tym tyle szczerości, że Andre znów miał ochotę płakać. Trochę ze
szczęścia, a głównie z własnej beznadziejności. Szczeniak chwilę zastanawiał
się, czy to nie jest jakaś zasadzka, a potem skubnął pierwszy kawałek. Andre
odetchnął z ulgą. Gdyby nie ta niespodzianka od Rahzela, to by dzisiaj pękł
albo zapadł się do środka.
Chyba minęła godzina. Piesek zwinął się
w kłębek na poduszce i zasnął. Większy drapieżnik chyba też zasnął. Zastygł w
niewygodnej pozycji na kanapie.
– Śpisz? – spytał Andre.
– Nie śpię.
– Szkoda – mruknął – bo teraz muszę coś
powiedzieć.
Wstał, wytarł materiał spodni na
kolanach. Instynktownie poprawił włosy, dopiero wtedy zobaczył, że Rahzel znów
zezuję w jego stronę. Kiwnął na niego palcem. Andre potulnie podszedł do niego.
Stanął i patrzył w dół na jego dziwnie spokojną twarz. Spojrzenie też miał
takie. Prawie melancholijne. Alkohol pewnie w tym miał swój udział, ale mały.
– I co teraz? – spytał.
Drgnął, gdy poczuł coś ciepłego na
swoich palcach. Rahzel chwycił go za dłoń. Masował ją kciukiem.
– Chcesz wyjechać? – podpowiedział.
– Tak… Nie. Nie wiem.
– Innych opcji nie ma.
– Nie śmiej się ze mnie – prychnął
Andre. – To i tak nic by nie zmieniło. Po prostu nie mam pojęcia, co powinienem
robić. Muszę jakoś ułożyć sobie życie. To życie. Nie rozumiem, jak tobie to
wszystko przychodzi tak po prostu.
– Bo moje życie teraz jest lepsze niż
to wcześniejsze. Ty zawsze będziesz się zastanawiać „A gdyby…”. Teraz tylko to
masz w swojej ciasnej główce.
– Mam dużo innych rzeczy na głowie.
Rahzel uśmiechnął się, pokazując zęby. Tymi
rzeczami on się zajmie, gdy przyjdzie czas. Nie rozmawiali o tym, taka była ich
umowa poza słowami i tak ma zostać.
– To jutro zacznę coś robić – przyrzekł
Andre.
Jakoś czuł się lepiej, jakby
silniejszy.
– Dobry chłopiec – pochwalił Mulat – a
teraz chodź. Jeszcze mi trochę brakuje do szczęścia.
– Płytkie to twoje szczęście – zaśmiał
się Andre.
Kpił, żeby ukryć swoje zażenowanie i
zdenerwowanie. Nie powinni tego robić. Dopiero co wyznali sobie bardzo ważne
rzeczy. Spłycanie tego było złe, ale pragnienie wygrało. Po chwili był już nad
nim, śmiesznie rozkraczony, jedną ręką trzymając się za oparcie wersalki. Było
ciasno. Położył dłonie na nagiej klatce piersiowej Rahzela. Ten czekał w
milczeniu, napawając się tym, ja bardzo mu się podoba. Pozwolił jednemu
kącikowi ust powędrować w górę. Dłonie Andre zaś migrowały w dół, palcami
dokładnie badając zagłębienia i wypukłości, jakby czytał brajlem. Zastanawiał
się, czy gdy Rahzel ćwiczył na siłowni, oprócz poprawienia kondycji, myślał też
o tym, by mu się jeszcze bardziej podobać. Na pewno nie. Nie był takim typem.
Ściągnął podkoszulek przez głowę i
rzucił go gdzieś za siebie. Jego naelektryzowane włosy zafalowały. Rahzel
wpatrywał się w niego, jak zawsze niewzruszony. Andre zaś jak zwykle nie miał
pojęcia, czego on oczekuje. Było ciasno. Jedna noga zwisała mu z kanapy, drugą
miał wciśniętą między oparcie, a ciało Rahzela. Siedział na nim, a on
najwyraźniej nie zamierzał wziąć tego, na co miał akurat ochotę. Pochylił się,
żeby wreszcie go pocałować, ale jednak zrezygnował. Zsunął się na podłogę.
Ściągnął jeszcze spodnie i bieliznę. Już zupełnie nagi przyklęknął na podłodze.
„Pies będzie miał pierwszą lekcję z
tego, jak się służy”, pomyślał rozbawiony. Już czuł kolana. Zsunął z Rahzela
spodnie do kolan. Przejechał dłonią wzdłuż jego masywnego uda. Zawsze podobał
mu się ciepły kolor jego skóry. I oczy. Ni to zielone, ni niebieskie. W jego
żyłach pływała prawdziwa mieszanka genów. Rahzel kiedyś rzucił, że jeśli
zdradzi go z jakimś czarnuchem, to zajebie ich obu, ale cierpieć będą znacznie
bardziej, niż gdyby facet był biały. Andre nie do końca to rozumiał, ale
utkwiło mu to w głowie. Czarni nie byli wystarczająco dobrzy, biali też nie.
Żadni nie byli. Pochylił głowę, aż nie trącił nosem czubka sterczącego penisa.
Uśmiechnął się do sobie, słysząc ciche parsknięcie nad sobą. Fiuty były
paskudne, nie pasowały do ciał elegancko wyrzeźbionych przez naturę. Przy
kobietach architekt postarał się bardziej. Fiuty były paskudne, a jednak
pragnienie by mieć go w sobie, w jakikolwiek sposób, zawsze wygrywało. Kciukiem
przejechał wzdłuż wijącej się, ciemnej żyły, by później skupić się na jądrach.
Wyciągnął rękę, by czuć pod palcami napięte mięśnie jego brzucha. Usta od razu
zaczęły go piec. Na wargach czuł napiętą skórę jąder i bijące od nich gorąco,
jakby zaraz miały wybuchnąć. Czuł teraz wszystko tak wyraźnie. Włosy opadające
na policzku drażniły go nieznośnie, kolana piekły, a ciało co moment
przechodził dreszcz, mimo że nie było mu zimno. Wszystko oczywiście kumulowało
się w podbrzuszu. Possał chwilę jego jądra, a potem wrócił do penisa. Żyła pod
skórą była jeszcze bardziej wyrazista niż przed chwilą. Jeśli weźmie go całego,
to poczuje go aż w gardle. Wiedział też, że Rahzel dociśnie mu głowę, a uściska
miał stalowy. Zgrywali się bardzo dobrze. Poznali, gdzie jest granica tego
drugiego i o ile możną ją przesunąć z każdym razem. Tak jak teraz. Rahzel nagle
chwycił go za rękę, która pieściła jego brzuch i pociągnął Andre gwałtownie w
górę, tak że ten wstał i zaraz wylądował na kanapie. Rahzel pomanewrował nim
jak kukiełką i za chwilę leżeli przyciśnięci do siebie, bynajmniej nie
twarzami.
– Och… – jęknął Andre, gdy poczuł, jak
Rahzel unosi jego jądra.
Gdy już po kilku razach przekonał się,
że faceci też mu pasują, to przestał się hamować. Brał głęboko, głęboko
wkładał, czy to palce, czy fiuta i dobrze… No właśnie. Andre powinien zająć się
penisem, który sterczał mu przy twarzy, ale po prostu skulił się w sobie. Nawet
chwycił się dłońmi za włosy. Zachichotał głupio, gdy palce przesunęły się po jego
rowku, a potem mokre jedynie od śliny wdarły się do niego, a za nimi język.
Zacisnął powieki, w kącikach zebrały mu się łzy. Leżał na twardym, wielkim
ciele Rahzela, nie robiąc nic, nawet nie myśląc, bo nie mógł.
– Nie, nie, nie – jęknął, i nawet
spróbował sięgnąć dłonią pod siebie, żeby chwycić się za penisa i mocno
zacisnąć na nim dłoń, ale nie zdążył. Po prostu się spuścił.
Coś niesamowitego pojawiło się pod jego
powiekami, zabrało go do innego wymiaru, a potem zniknęło zbyt szybko. Był
pewien, że jest cały czerwony na twarzy. Gdyby nie to, że Rahzel był nadal
przyssany do jego tyłka, pewnie usłyszałby ten jego prześmiewczy rechot.
Krzyknął zaskoczony, gdy Rahzel najpierw chwycił go za włosy, odciągając do
tyłu, a potem za szyję. Sam podciągnął się na tyle by siedzieć, opartym plecami
o podłokietnik. Andre opierał się o niego, z plecami wyprężonymi jak struna,
zdolny patrzeć jedynie w górę, bo Rahzel trzymał go za szyję tuż pod brodą.
– Do niczego się dzisiaj nie nadajesz –
wreszcie się odezwał, wzdychając teatralnie, co mu się rzadko zdarzało. Miał
dobry humor. – Sam sobie wezmę to, czego mi brakuje do szczęścia.
– Stabilnej pracy, własnego domu w
bezpiecznej dzielnicy? – zakpił Andre.
Rahzel pił do początku ich rozmowy.
Tak, niech bierze, pomyślał chłopak. Niech bierze, co tylko chce.
– To by było chujowe życie – parsknął
Mulat. – Zdechłbym z nudów.
On naprawdę był zadowolony z sytuacji,
w której się teraz znaleźli. Lubił niebezpieczeństwo, adrenalinę, którą ze sobą
niosło. Kochał uczucie dominacji i zwycięstwa. Wygrywały w nim pierwotne
instynkty. Zachęcający do jeszcze większej brutalności krzyk tłumu, który
oglądał jego walki, napawał go niemalże ekstazą. A wszystko to było na tyle
sztuczne, że nie miał wyrzutów sumienia. Dwóch facetów stawało naprzeciwko
siebie i doskonale wiedziało, czego się spodziewać. Obaj przyszli po to samo.
Nikt ich nie zmuszał. Nikt im nie zabraniał. A potem wracał do domu, już
spokojny, i pierwsze, co zauważał, to te wbite w niego, lekko przestraszone,
niepotrzebnie przepraszające, ciepłe spojrzenie. W końcu przyznał przed samym
sobą zupełnie tym zaskoczony, że kochał tego wiecznego dzieciaka. I był gotów
zajebać dla niego cały świat. Obronić przed wszystkim.
Nieważne. Ocknął się, gdy poczuł jak
Andre sięga za siebie, by chwycić go za dredy.
– Czuję się, jakbym grał w pornolu –
zaśmiał się chłopak.
Różnica wzrostu, masy i siły dawała
wiele ciekawych możliwości. Był już tam mokry, ale tylko od śliny. Trochę rozciągnięty.
To będzie wielkie przeżycie, pomyślał. Na ile mógł, spojrzał w dół na swojego
penisa. Ten jak u nastolatka, który odkrył pornosy taty, znów budził się do
życia, lepki i jeszcze trochę podwinięty. Chyba zaczęli oddychać w tym samym
rytmie. Głęboko i powoli, jakby do czegoś się przygotowując. Czegoś wielkiego.
Czuł falowanie szerokiej klatki piersiowej Rahzela i swoje napięte mięśnie w krzyżu,
bo wypinał się do tyłu. Instynktownie zacisnął mocniej palce na dredach kochanka,
gdy ten zaczął wciskać w niego swojego fiuta, pomagając sobie dłonią.
Bolało. Skurwysyńsko bolało, Rahzela
pewnie też, ale tak było dobrze. Doskonale. Jeden był za mały, drugi za duży. Nie
pasowali do siebie, a jednak ekstaza przychodziła szybko i ciągnęła się długo.
Teraz wytrzymał długo. Krew musiała
wypełnić go od nowa. Rahzelowi nie śpieszyło się do szczęścia. Cieszył się
chwilą. Przykleił się do jego spoconego karku czołem i policzkiem. Pracował
mozolnie i bez pośpiechu, ale nagle znów chwycił Andre za gardło, ciągnąc go do
góry. Wysunął się z niego prawie do końca, by zaraz wbić się z powrotem. I
jeszcze raz. I znów. Andre łza, która od dłuższej chwili czekała w kąciku jego
oka, wreszcie spłynęła po czerwonym policzku.
– Tak… – jęknął, znów oddając się tej
przyjemnej fali niczego w jego umyśle.
Przestali być jednością. Z oporem. Rahzel
przeczesał jego mokre od potu włosy. Andre opadł na niego. Przekręcił się na
tyle, by znaleźć się w tym wygodnym miejscu, wciśnięty między jego ciało i
oparcie kanapy. Oplótł go ramionami i nogami, przyciskając się do niego jak wąż
dusiciel.
Nie mieli dzisiaj nic więcej do
powiedzenia. Rahzel przytknął dwa palce do jego czoła, gdy chłopak usnął. Nie
miał pojęcia, jak blisko nich był Caligari i ludzie nasłani na nich przez zrozpaczonych
rodziców. Tak było dobrze.
On się wszystkim zajmie, zupełnie po
cichu, gdy przyjdzie czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz