Cesare Caligari obudził się z okropnym bólem głowy. Czuł, że całe jego ciało jest pokryte potem. Lepił się do pościeli. Obrzydliwe. Włosy wydawały się sztywne, jakby czymś zlepione. Chciał usiąść, ale przeszkodziło mu w tym ramie leżące na jego brzuchu. Zrzucił je z siebie, nie przejmując się tym, czy obudzi w ten sposób jego właściciela. Popatrzył na śpiącą po jego lewej stronię Evę. Leżała na brzuchu z policzkiem przyklejonym do poduszki. Zmierzwione, pokryte lakierem włosy tworzyły kłęby wokół jej drobnej twarzy. Resztki makijażu spłynęły z jej powiek na policzki. Była naga. Jej piękne ciało przykrywało jedynie satynowe prześcieradło. Cesare patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Nawet taka „wczorajsza” dla niego wciąż miała pełno gracji i uroku. Osobie śpiącej po jego drugiej stronie nie poświęcił nawet krótkiego spojrzenia. Nie chciał go widzieć. Nie chciał, żeby tam był.
To Eva zaproponowała trójkąt ze swoim
dobrym znajomym. Chciała znaleźć się między dwoma pięknymi mężczyznami.
Zniewolona, tak mówiła. Rzeczywistość przyjęła zupełnie inny obrót. Inną
konfigurację. To on znalazł się w pułapce między dwoma ciałami. Cesare chciał
wiedzieć, ile w słowach Evy było prawdy. Chciał też wiedzieć, dlaczego się na
to zgodził. Miło było myśleć, że zrobił to dla niej. Nie był jednak głupcem.
Ale sam nie wiedział, czy chodziło jedynie o karę dla samego siebie.
Wstał i udał się do łazienki. Przed
skorzystaniem z toalety sięgnął do pasa włosów na szycie głowy. Boki golił.
Wyciągnął garść włosów i wrzucił je do toalety. Na białych, podłogowych
kafelkach było ich mnóstwo. Te siwe nie rzucały się tak bardzo w oczy. Zaczął
łysieć i siwieć po śmierci brata. Wysikał się, a potem spojrzał w lustro.
Zobaczył w nim mężczyznę z zapadniętymi policzkami i przekrwionymi po
wczorajszej imprezie oczami. Miał pod nimi ciemne sińce. Te zagościły na stałe
na jego twarzy również po śmierci brata.
Przemył nad umywalką twarz, a potem
machnął dłonią, przejechał nią po gładkiej tafli, by zamazać obraz w lustrze
kroplami wody. Mimowolnie spojrzał na wewnętrzną stronę swojego przedramienia.
Biegła wzdłuż niego długa blizna od noża. Nie mógł podciąć sobie nadgarstków w
melodramatycznym, kobiecym akcie. Był szefem mafii. Zimnym, wyrachowanym,
dążącym do celu po trupach. Jedna z jego ofiar była tak mała, drobna, że można ją
było pomylić z lalką. Nie udało mu się umrzeć.
Zabił dziecko. W szale, przez rozpacz i
ze strachu. Umarł król, niech żyje król. Nie chciał nim być. Myślał, że zawsze
będzie mógł bawić się w cieniu brata. Odebrano mu to, odebrano mu brata, więc
on musiał odebrać coś innego. Tak też zrobił. Czekał teraz na karę. Nie miał na
tyle odwagi, by samemu ją wykonać. Gdy tylko ujrzał krew sączącą się z
rozcięcia, przestraszył się i ją opatrzył. Czekał więc teraz na karę od Boga,
od Szatana, od kogokolwiek. Może dlatego zaniechał zemsty na tamtej dwójce. Sam
już niczego nie wiedział.
***
Były chuligan stał się wzorowym synem.
W poniedziałki, środy piątki chodził na terapię grupową. We wtorki miał jeszcze
sesję z psychologiem. Resztę czasu w tygodniu poświęcał na naukę z
korepetytorami, za których płacili rodzice. Zamierzał zdać maturę. W weekendy
dorabiał na stacji benzynowej. Sprzedawał ludziom hot dogi. Nie mógł tego
pojąć, oswoić się z tym, ale rodzicie go nie znienawidzili. Po śmierci córki,
zamiast go znienawidzić, na co zasługiwał, skupili całą uwagę na nim. Z ich
pomyłki stał się ich ukochanym synem. Szukali zastępstwa, chcieli skupić się na
czymś innym. Osiągnąć to, co było osiągalne.
Wiedział, że sprzedali wszystko, co
mogli i zaciągnęli pożyczki, żeby wynająć jakichś oprychów. Nie mieli złapać
zabójcy ich córki, tylko Rahzela, czarnego zbira, który przypadkowo wpadł w to
bagno aż po szyję. Tylko on był osiągalny. Policja najpierw nie dawała wiary
jego zeznaniom. Potem próbowali mu wmówić, że człowiekiem w jego ogrodzie to nie
był Cesare Caligari. W końcu wydano za nim list gończy, jednak nic to nie
zmieniło. Cesare Caligari wciąż mieszkał w swojej willi. Ludzie mieszkający w
okolicy mogli palcem wskazać, kto jest szefem lokalnej mafii, gdyby tylko
pokazał się na ulicy. Wiedziała o tym policja, wiedzieli politycy. Wszyscy
wiedzieli i nie wiedzieli jednocześnie. Cesare Caligari był królem życia i
królem śmierci.
***
Rahzel siedział na niskim murku
zniszczonego ogrodzenia płatnego, prywatnego parkingu, który tak naprawdę był
kawałkiem błotnistego pola bez asfaltu, czy żwiru. Jadł hot doga zakupionego na
stacji paliw stojącej obok. Chodzenie do sklepu, w których kamery obserwują
każdy twój krok, nie było najmądrzejszą rzeczą na świecie, ale nie przejmował
się tym. Andre siedział obok i pił shake’a. Amerykańskie jedzenie, pełne cukru
i niezdrowego tłuszczu było najgorsze i najlepsze jednocześnie. Zatykało żyły,
niszczyło wątrobę, ale jednocześnie dawało niesamowitą satysfakcję. Cieszył
się, że wrócili, nawet jeśli miało się to zakończyć źle. Brakowało mu
cywilizacji.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał
Rahzela.
Ten zostawił go w motelu na trzy doby,
aby zbadać teren i sytuację, jak to określił. Andre oczywiście chciał z nim
iść, ale Rahzel mu to wyperswadował, mówiąc, że będzie tylko przeszkadzał.
Musiał potrząsnąć kilkoma typkami spod ciemnej gwiazdy, handlarzami narkotyków,
którzy coś wiedzieli, ale nie mieli bezpośredniego kontaktu z trzonem gangu.
– Przejął całkowitą władzę w grupie.
Skupili się bardziej na narkotykach, hazardzie i pewnie wyłudzaniu podatków, a
odpuścili sexbiznes z jakiegoś powodu. Utrzymują dobre stosunki z sąsiadami.
Niestety. Wojna gangów działałby na naszą korzyść. Może uznaliby to wtedy za
wykonanie zlecenia.
– Hmm… – skomentował to Andre. Nie miał
nic mądrego do powiedzenia.
– To jest ostatnia szansa, żeby się
wycofać.
– A jak nie?
Rahzel przeżył ostatni kęs i rzucił
papierek, który wpadł do błota.
– Raczej umrzemy.
– No cóż… – Andre posłał mu swój cudny
uśmiech. – To spędźmy choć jeszcze jedną dobę w hotelu.
– Wspiąłeś się teraz na szczyty
romantyzmu – zakpił Rahzel, wstając z murku.
Andre wzruszył ramionami. Krytycznie
spojrzał na ziemię przy swoich stopach.
– Podnieś ten papierek i wyrzucić do
kosza.
Rahzel spojrzał na niego swoimi
zielonymi ślepiami, szczerze zaskoczony. Zaraz na jego ustach zagościł lekko
kpiący uśmiech. Schylił się jednak, żeby podnieść śmieci. Rozglądnął się za
koszem na śmieci. Dojrzał jeden przy wyjeździe w parkingu.
– Dobry z ciebie chłopiec – mruknął.
Andre kazał mu przestać to powtarzać,
nie powiedział więc tego głośno. On nigdy nie powinien znaleźć się w tej
sytuacji, w tym świecie, wśród ludzi takich jak on. Zawiódł on i ten dupek,
Santoro. Powinni go puścić. Nie chciał odejść, więc go do tego zmusić. Obaj
jednak okazali się samolubnymi sukinsynami. Trzymali go przy sobie, bo ich
kochał i nie chciał niczego w zamian. On jedyny, spośród całego świata. Był
taki naiwny. Sami go uczynili tak słabym, uzależnili go od siebie, by nie
potrafił żyć sam. Obaj byli egoistami.
Rahzel patrzył przez okno, gdy ściągał
przez głowę bluzę z kapturem i biały bezrękawnik. Andre zaś nie interesowało
to, co znajdowało się na zewnątrz. Stał za Rahzelem i patrzył na niego.
Uśmiechnął się na widok tatuażu na jego plecach. Zawsze uważał, że ten rekin
wyskakujący z wody do niego nie pasuje. Kilka miesięcy zajęło mu spostrzeżenie,
że w więzieniu Rahzel dodał nowy szczegół w tle. Był to zarys flaminga
stojącego daleko z tyłu. Rahzel nie był najlepszy w wyrażaniu tego, co chciał
przekazać, słowami. Radził sobie inaczej.
Andre podszedł do niego i objął w pasie.
Przytulił policzek do szerokich pleców Rahzela. Pachniał tanimi kosmetykami dla
mężczyzn. Mulat stał bezruchu, dając mu się nacieszyć sobą i tą pozycją. W
końcu odwrócił się, by go pocałować. W jego głowie pojawiła się myśl, że to
zawsze on musiał się nachylać, a jego partnerka lub teraz partner, starał się
go dosięgnąć. Podzielił się tą myślą z Andre, gdy już ich usta się rozłączyły.
– Rzeczywiście – skomentował chłopak.
Zaraz coś przyszło mu do głowy.
Uśmiechnął się niemal szelmowsko. Wskoczył na materac łóżka. Przywołał do
siebie Rahzela gestem dłoni. Ten prychnął pod nosem, ale pomysł mu się
spodobał. Było inaczej. Andre położył dłonie na jego barkach. Patrzył na niego
z góry, jakby był jego panem. I w sumie, tak właśnie było. Robił dla niego
wszystko i bynajmniej nie było mu z tym źle. Andre patrzył mu w oczy dłuższą
chwilę. Badał wzrokiem jego twarz.
– Dziwna perspektywa – skomentował.
Sięgnął dłonią do szyi Rahzela.
Przejechał palcami po wypukłej bliźnie. Nienawidził jej, bo wiedział, jak się
tam znalazła. Nie obrzydzała go jednak, bo w jakiś sposób pasowała do Rahzela.
Teraz to on się nachylił, aby go pocałować. Mulat jedynie oddawał pocałunki,
jemu oddając władzę. Pozwalał mu nadawać rytm, Andre przez moment był tym
zachwycony, ale potem poczuł się niezadowolony. Nie satysfakcjonowało go to. Lubił,
gdy się nim opiekowano. Czy bardziej, nie potrafił sam zająć się sobą. Podobno
niektóre ptaki, umierają z żałości, gdy nie mają towarzysza w klatce. Zeskoczył
z materaca i znów musiał unieść głowę, by spojrzeć Rahzelowi w oczy. Były takie
dziwne. Za każdym razem wydawało mu się, że ich kolor jest trochę inny.
– Tak lepiej – przyznał Rahzel,
nachylając się, by Andre mógł go dosięgnąć.
Wszystko jakby zwolniło. Dalej tylko
się całowali. Andre jak zwykle bawił się jego dredami. Uwielbiał je z jakiegoś
powodu. Dalej miał na sobie ubrania. Nigdzie im się nie śpieszyło. Rahzelowi
przypomniały się te paskudne numerki w szkolnych kiblach, napędzane zwykłym,
prostym instynktem. Kiedyś tak nie myślał, każda zaliczona cipka była kolejnym
triumfem dla czarnego szczeniaka z biednej dzielnicy. O tym nawijali raperzy – przechwalali
się, ile mieli samochodów i jak były wypasione, ile złotych łańcuchów wisiało
im na szyi i jak były grube, ile dup zaliczyli i jak były duże. Wydawało się,
że są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, a każdy przecież chce być
szczęśliwy. Nie potrafił rapować, ale udało mu się zupełnie wymazać, zamrozić
sumienie. Nie był mądry, ale miał w sobie na tyle brutalności, by stała się
użyteczna. Dała mu pieniądze i dała kobiety. Jednych ani drugich nie
potrzebował. Wcale nie uczyniły go szczęśliwym. I gdy sobie to uświadomił, nie
miał pojęcia, co powinien zrobić.
– Co? – spytał Andre, jak zwykle bez
błędu wychwytując każdą zmianę w jego gestach czy spojrzeniu.
– Mamy strasznie wolne tempo.
– Chcesz przyśpieszyć?
– Nie. Tak jest dobrze.
– Tak, dobrze. Bardzo dobrze.
Rahzel mruknął na zgodę. Miał taki
niski, zachrypnięty głos, jakby codziennie wypalał kilo zioła, chociaż ostatnio
wcale tego nie robił. Pocałował Andre w podbródek, a potem pomógł mu ściągnąć
ubranie. Przejechał dłońmi po jego bokach. Odcinały się na tle jego jasnej
skóry. Znał wszystkie łuki jego ciała, zagłębienia, nierówności. Wiedział,
gdzie skóra staje się cieńsza, a gdzie grubsza. W którym miejscu jest sucha,
gdzie ciało jest twarde, a gdzie bardziej sprężyste. Wiedział, gdzie zacznie
czerwienić się najpierw. Znał to ciało na pamięć, ale nie nudziło mu się. To
jak z Colą, curry albo burgerem z fast-foodu. Znasz ten smak od dawna, ale
wciąż chcesz więcej i wiesz, że nie ma nic lepszego. Wszystko inne to tylko
podróbki.
Andre schudł. Rahzelowi wydawało się,
że gdyby ścisnął go mocno w pasie dłońmi, to mógłby spleść swoje palce. Skóra
na boku w wytatuowanymi kwiatami miała inną fakturę. Całował ją i głaskał.
Całego, krok po kroku, od szyi po pępek. Gdy rozpiął mu spodnie i pomógł je
ściągnąć, Andre pociągnął go w górę, by wstał z klęczek. Obaj już nadzy
położyli się na hotelowym łóżku. Było stare, sprężyny skrzypiały, a materac był
twardy. Normalnie Andre nie odpuściłby sobie ponarzekania, ale teraz nie było
mu to w głowie. Nie miało to żadnego znaczenia. Nic już nie istniało. Podłoga,
ściany, okna, meble. Byli tylko oni. Kochał i wyczekiwał tej każdej kolejnej
chwili zapomnienia w ramionach Rahzela.
To on miał dzisiaj być tym
dopieszczonym. Rahzel nie chciał, żeby nic robił. Andre naprężył mięśnie
swojego ciała, wziął głęboki wdech a potem się rozluźnił. Leżał płasko na
plecach już zupełnie nagi. Zastanawiał się, jak wygląda w oczach Rahzela. Czy
jego półdługie, kręcące się lekko włosy mu się podobają, czy może zbyt bardzo
upodabniają go do kobiety, tworząc jakąś śmieszną hybrydę? Co sądził o jego
ciele, o jego penisie? Czy tylko go tolerował? Rahzel siedział teraz między
jego nogami. Dredy spadły mu na piersi. Miał dużo blizn i przebarwień. Był
znacznie masywniejszy od niego, szerszy w ramionach, lepiej wyrzeźbiony.
Genetycznie przystosowany do walki. Jego spojrzenie było dziwnie łagodne teraz.
Mrużył lekko oczy. Andre zawsze kojarzył się z kotem, dzikim, wielkim i
niebezpiecznym. Teraz wydawał się zadowolony, jak dachowiec wygrzewający się na
dachu albo jak kot, który złapał już swoją ofiarę i bawi się z nią w okrutną
grę, zanim ją pożre.
Andre głupio wyciągnął do niego ręce,
niczym dziecko. Rahzel chwycił jedną z nich i położył mu za głową, przyciskając
do pościeli. Teraz wisiał nad nim, trzymał go za dłoń. Splótł z nim palce. Miał
szorstką skórę. Andre oddał uścisk, a potem pocałunek. Czuł, jak naprężone są
mięśnie jego ramienia, które Rahzel przyciskał do łóżka. Dreszcze szły od
palców dłoni, którą miał za głową, przez pachę, całym jego bokiem, aż do
bioder, pachwiny. Jego sutki były naprężone. Nie widział tego, bo wpatrywał się
bez przerwy w twarz Rahzela, ale był pewien. Mulat pogłaskał go po włosach,
które rozsypały się na pościeli. Chyba je lubił, podobały mu się, choć
oczywiście nigdy tego nie powiedział. Puścił jego nadgarstek i przejechał
dłonią po ciele Andre dokładnie tą ścieżką, o której ten przed chwilą myślał,
jeszcze wzmacniając doznania. Nic jeszcze nie zrobili, a on już czuł coś na
kształt spełnienia. Nie tego najprostszego, fizycznego, po prostu czuł się
zadowolony, że jest tu, właśnie z tym mężczyzną, który poświęca mu tyle uwagi.
Rahzel uśmiechnął się do niego bokiem
ust, trochę go zaskakując, a potem zaskoczył jeszcze bardziej. Usiadł przy jego
boku, a potem nachylił, wykręcając mocno tors, ale bynajmniej nie w stronę jego
twarzy. Położył dłoń na jego udzie. Andre zgiął w kolanie drugą nogę i odchylił
ją, dając mu więcej miejsca. Podparł się na łokciu. Rahzel nie chciał, żeby
widział jego twarz, a on wręcz przeciwnie. Chciał go obserwować. Na początku
było im trochę niewygodnie, dziwnie poskręcani, ale w końcu każdy znalazł swoje
miejsce jak w jakiejś układance. Rahzel w przypływie szczerości, po którymś z
rzędu piwie, powiedział, że on tam całkiem lubił cipki na twarzy. Lubił
zaspokajać dziewczyny oralnie i to nawet nie dlatego, że one z wdzięczności
same przykładały się bardziej. Podobało mu się, że sprawiał im przyjemność i
lubił to uczucie. Andre był zszokowany,
gdy to usłyszał, bardziej samym wyznaniem, niż treścią.
W penisy, a właściwie tej jeden, nie
podchodził mu tak bardzo, ale radził sobie. Popisowe branie do gardła odpadało,
ale język miał całkiem sprawny, może dlatego, że rzadko używał go do mówienia,
wyspecjalizował się w czymś zgoła innym. Takie głupkowate myśli miał Andre o
tym człowieku, który od momentu ich poznania w Brazylii, zmienił się nie do
poznania na wielu płaszczyznach, a potem nie myślał już o niczym. Rahzel zabrał
mu tę umiejętność w zamian dając rozkosz. To była świetna zamiana.
– Już… – zaczął ukontentowanym głosem,
czując zbliżający się orgazm, ale w tym jego głos zmienił się w syk. – Kurwa!
Rahzel wypuścił jego sztywnego penisa z
ust i ścisnął go dłonią, sięgając do jąder. Miał wielką łapę, Andre czuł się,
jak ptaszek schwytany w klatkę. Zaśmiał się pod nosem na to porównanie. Zaraz
jednak sapnął, czują napięcie, które nie miało, gdzie znaleźć ujścia. Przetarł
spoconą, rozgrzaną twarz dłońmi. Przekręcił się bardziej na brzuch, jak chciał
Rahzel. Podkurczył jedną nogę. Poczuł wilgotne palce przesuwające się powoli po
jego rowku, a potem wsuwające się w niego. Szybko znalazły jego prostatę.
Rahzel rozluźnił uścisk na jego penisie, jeszcze chwila wystarczyła, by Andre
doszedł, dusząc jęk. Skulił się, nie wiedział już, co zrobić z rękami, gdy
poczuł język pomiędzy pośladkami, który wędrował w górę do jego pleców. Było mu
wspaniale, więc mógł tylko odczuwać. W głowie miał tą boską pustkę, którą za
chwilę, dłuższą lub krótszą, miała zapełnić kolejna fala przyjemności. Rahzel
pocałował go w miejsce u nasady pleców, a potem znów się cofnął, ta samą
gorącą, wilgotną ścieżką. Pieścił go językiem, pomagając sobie palcami.
Przygotowywał ich obu do zabawy, tej wisienki na torcie.
Był dobry, oddany, sięgał głęboko i
mocno. Dokładnie wiedział, co robić, jak i gdzie, żeby doznania były jak
najlepsze. Jednak palce i język nie mogły dostarczyć tej ostatecznej
przyjemności. Andre zmiął w palach poszarzałe, szorstkie od wielokrotnego, chemicznego
prania prześcieradło, gdy Rahzel przestał go pieścić, zawisł na nim i pocałował
w łopatkę.
– Trzymaj się… – mruknął, podniecony.
– Trzymam – odparł Andre, przymykając
oczy.
Uśmiechnął się, gdy poczuł, jak penis
Rahzela ociera się o jego ciało. Wydawało mu się, że jest wręcz nieznośnie gorący
i zostawi na jego skórze czerwone ślady. Rahzel był ciężki i masywny, jego
penis szeroki i długi. Dominował go w każdy możliwy sposób, przy tym był
strasznie powolny we wszystkim, co robił, zaczynając od pocałunków, przez
rozpieranie, a kończąc na mozolnym wsuwaniu się w niego. Pieprzył go już
żwawiej, Andre wydawał się niezwykle jak na niego ukontentowany. Bawili się
razem.
Niczego więcej nie potrzebował oprócz
tych pchnięć wewnątrz niego. Serce biło mu jak szalone, Rahzela też musiało.
Ciekawe, czy miały wspólne tempo. Był już na skraju, po raz drugi, ale teraz
było znacznie lepiej. Zacisnął mocniej palce na pościeli, którą cały czas
miętosił w dłoni, jego mięśnie zacisnęły się jeszcze mocniej na penisie Rahzela.
Jego ciało kompulsywnie całe zadrgało. Doszedł na pościel z głośnym jękiem. Nie
wyłapał, czy był to krzyk, czy nie. Może sąsiedzi go usłyszeli, ale to nie
miało najmniejszego znaczenia. Rahzel wtulił się w niego bardziej,
przygniatając do pościeli. Przykrył jego dłoń swoją. Doszedł w nim z głębokim
pomrukiem satysfakcji. Dyszał mu do ucha podniecony, zmęczony i ukontentowany.
Andre patrzył na ich splecione dłonie.
Gdy ochłonął, poczuł się nagle senny. Chciał mieć dobry sen. Jakąś głupotę, jak
ta, którą opowiadał kiedyś Rahzelowi. Że będzie robić drinki w budzie na plaży
w Barcelonie. Rahzel zmienił lekko pozycje. Zsunął się z niego, by go nie
przygniatać, ale wciąż trochę na nim polegiwał. Jego oddech w końcu spowolnił.
Andre poczuł na głowie jego dłoń bawiącą się włosami. Uśmiechnął się.
– Przekręć się na plecy. Chcę cię
widzieć.
Rahzel wykonał prośbę, by Andre mógł
się przytulić do jego boku.
– Musimy być sprytni – zaczął Rahzel po
jakimś kwadransie leżenia w ciszy.
Wstał i nalał im obu wody ze szklanej
butelki do szklanek. Stały odwrócone spodem do góry na podkładce w
wydrukowanym, niezbyt ładnym logo motelu. Miał smugi. Podał jedną Andre, który
leżał teraz na boku, podpierając głowę na dłoni.
– Sprytni? – powtórzył, by Rahzel
wrócił do tematu.
– Nie wiemy, czy ten dupek nadal
mieszka w tym swoim pałacyku. Miejsce wciąż jest aktywne, to dalej ich centrum,
ale to nie znaczy, że on tam przebywa. Jest teraz bossem, jeszcze więcej ludzi
chciałoby go wykończyć, może się gdzieś ukrywa. Nawet jeśli nie, to dostanie
się tam, tak żeby nas nie zauważono, wymaga sprytu i cierpliwości.
– Ja ostatnio nie musiałem popisać się
sprytem, żeby trafić do ich piwnicy – parsknął Andre.
Tak naprawdę wspomnienia wciąż go
dręczyły. Najgorsze jednak było to, czego dowiedzieli się w Meksyku. Może był
przeklęty? Zło i pech wciąż za nim ciągnęły i nie chciały go opuścić. Wszyscy
wokół niego, na których mu choć trochę zależało, umierali. Może chociaż
Rahzelowi się uda? Chciał w to wierzyć.
– To moja wina, ale nie zaczynajmy tego
tematu, bo zaczniesz tyradę obwiniania siebie, potem się pewnie rozpłaczesz.
– Bardzo śmieszne. Haha. I cholernie
prawdziwe… To nie możemy zrobić na niego zasadzki?
– Zawsze będzie z obstawą, do tego jest
nas tylko dwójka. Jednak to nie jest zły pomysł, ale brakuje nam dwóch rzeczy,
czyli planu i broni. Pierwsze wymaga rekonesansu, a drugie znalezienie
najbardziej parszywych gości w tym mieście.
Zaczną jutro. Dzisiaj mogą jeszcze
pospać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz