środa, 3 maja 2023

Rahzel - ROZDZIAŁ 32 - Powtórka

 Minęło sporo czasu od ostatniego rozdziału. Nawet nie wiedziałam, że aż tyle. Byłam w szoku, jak zobaczyłam datę ostatniej publikacji. Jeśli ktoś czekał - to bardzo przepraszam za tą pauzę. 


Andre obracał w dłoni nóż, który dostał od Rahzela. To nie był scyzoryk, który przydawał się do wielu rzeczy, zaczynając od otwierania piwa, a kończąc na podcięciu wrednemu sąsiadowi przewodów paliwowych. To był najprawdziwszy nóż myśliwski, z wielkim ząbkowanym i zakrzywionym ostrzem, którym wyrzynało się upolowanej zwierzynie we wnętrzności i odkrajało płaty mięsa. Miał też oczywiście pistolet. Nosił go pod szeroką kurtką, przy lewym ramieniu, jak kazał mu Rahzel. Jego nie chciał dotykać. Z jakiegoś powodu, choć była to bzdura, wydawał mu się obślizgły jak robaki.

Rahzel przepłukał twarz i spojrzał na swoje odbicie w lustrze toalety na stacji paliw. Patrzył na siebie jasnymi, zielonkawymi oczami. Nienawidził ich przez wiele lat. Przez nie był inny. Dzieciaki z osiedla traktowały go z dystansem, bo nie był do końca taki sam jak on. Nie był prawdziwym czarnuchem, jak z dumą wołali na siebie nawzajem, a jak nienawidzili, gdy robił to ktoś inny. Wydawało mu się, że matka też nienawidzi go właśnie przez te oczy. Kojarzyły jej się z czymś bardzo złym, czego nie mogła wyprzeć z pamięci. Z tym mężczyzną. Pewnie dlatego, nigdy nie potrafiła go całkowicie pokochać. Miała do niego pretensje, że nie był taki, jakby chciała. Przez niego ona też była inna. Kobiety traktowały ją z dystansem, jednocześnie jej współczuły. Mężczyźni nią gardzili.

Może przez to on posuwał się do ekstremów, by zostać zaakceptowanym. Grał w szkolnej drużynie koszykarskiej, po lekcjach robił to samo, ale za pieniądze. Większość oddawał matce. Potem, jak na prawdziwego czarnucha przystało, tak przynajmniej wynikało ze zwrotek popularnych raperów obwieszonych złotymi łańcuchami i pięknymi kobietami, dołączył do ganku. Na swój sposób, chociaż ledwo przechodził z klasy do klasy, był pilnym uczniem. Szybko nauczył się sprzedawać, tak żeby nikt go nie namierzył. Szybko nauczył się skutecznie odbierać długi. W gangu przez krótki czas czuł, że znalazł swoje miejsce. Tu należał. A kiedy jego przełożeni, którzy nazywali go swoim kumplem, chcieli więcej, robił to. Przynosił matce coraz więcej pieniędzy, a ona tylko marniała, zamiast rozkwitać.  Dobrze wiedziała, czym się zajmował, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. W pewnym momencie przestali się do siebie odzywać, ale wciąż przebywali obok siebie. Żyli według tego samego rytmu, co dawniej, tylko bez słów. Udawali, że wszystko jest w porządku.

Zobojętniał. W pewnym momencie przestał być dzieciakiem i zrozumiał, że on i wszyscy wokół niego, ci jego kumple, nie są tymi fajnymi. Są społecznym odpadem, który zawyża statystki przestępstw wśród czarnych. Już było za późno. Był w tym gównie tak głęboko, że nic nie mogło go uratować. Zanurzył się jeszcze głębiej. Już nic go nie interesowało i nie cieszyło. Wszystko robił mechanicznie, włączając w to nawet seks i zlecenia mafii. Teraz ciężko szło mu zmuszenie się nazwania tego nawet w myślach.

– Jesteś mordercą – wypomniał swojemu odbiciu.

W tej samej chwili facet po czterdziestce wyszedł z jednej kabin. W lustrze Rahzel zobaczył jego wykrzywioną w grymasie niepewności twarz. Facet wyszedł z łazienki, nie myjąc wcześniej rąk. Rahzel nie wzruszył nawet ramionami. Nie interesowało go, co myślą o nim inni. Nikt, oprócz niego. Kto  by pomyślał, że skończy jako pedał zakochany w białym chłopaczku? Na pewno nie on jeszcze nie aż tak dawno temu.

Andre czekał na niego w samochodzie na parkingu. Rahzel wytarł papierowym ręcznikiem twarz. Odgarnął dredy do tyłu i splótł dłonie, aby strzelić palcami. Spojrzał na wąskie okno, które było uchylone. Wąski parapet był gdzieś na wysokości jego podbródka. Chwycił się go i podciągnął na ramionach. Żeby się nie ześlizgnąć, stanął jedną nogą na blacie z umywalkami. Podciągnął się jeszcze wyżej. Czuł się jak pies przeciskający przez za wąski otwór w drzwiach. Albo jak fiut w suchej, ciasnej cipce. Uśmiechnął się na drugie porównanie, które przyszło mu do głowy. Jakoś udało mu się przecisnąć. Skoczył na ziemię ze sporej wysokości. Pokręcił z rezygnacją głową, bo coś strzeliło mu w kolanie. Chyba się starzał. Poprawił broń w kaburze pod kurtką. Był teraz po drugiej stronie budynku stacji benzynowej, naprzeciwko parkingu. Schował się za winklem, bo właśnie miało miejsce to, czego się spodziewał. Na pojeździe dla samochodów dostawczych zaparkowała biała furgonetka bez żadnego logo. Wyszło z niej dwóch mężczyzn. Rahzel widział ich wiele razy. Obserwował białego, klepanego dostawczaka od dwóch tygodni. Kierowca oparł się o bok samochodu i wyciągnął paczkę papierosów w kieszeni dżinsów. Miał broń i nie starał się tego ukryć. Odznaczała się pod cienką, ortalionową kurtką. Drugi z mężczyzn też musiał być uzbrojony. Podszedł do drzwi budynku, w których pojawił się jeden z pracowników stacji. Na palecie miał kilka kartonów. Mężczyzna pakował je do furgonetki jeden po drugim. Kierowca tylko się przyglądał. Podział ról był tu bardzo klarowny.

Rahzel zaczekał, aż pracownik stacji wróci do budynku i zamknie za sobą drzwi. Kierowca napluł na asfalt przy swoich butach, po czym czujnie rozejrzał się po placu. Wymienił spojrzenie z drugim mężczyzną. Ten podrzucał w dłoni kłódkę, na którą zamykane były rozchylane drzwi dostawczaka. Rahzel westchnął i wyszedł za winkla. Broń miał włożoną z tyłu za pasek spodni.

– Byśmy pojechali – mruknął kierowca z niechęcią.

Drugi z mężczyzn wyciągnął w kierunku Rahzela dłoń, ten podał mu bez słowa broń. Kiwnięcie głowy. Rahzel wszedł do paki. Usiadł pod ścianą między kartonami. Otaczały go zapasy jedzenia i picia. Dużo alkoholu. Cesare najwidoczniej źle znosił śmierć brata. Zabarykadował się w swojej willi, której niemalże nie opuszczał. To znacznie utrudniało sprawę. Pozyskanie tych informacji na ulicy nie było trudne. Cesare Calligari bardziej niż kiedykolwiek wcześniej rozlubował się w dziwkach i narkotykach.  Rahzel musiał działać niesztampowo, a to mu się nie podobało. I znów zostawiał Andre samego. Miał nadzieję, że będzie już po wszystkim, nim chłopak połapie się, co w ogóle się dzieje. Dał mu nóż i dał mu spluwę, ale nie zamierzał dawać mu możliwości ich użycia. A przede wszystkim zamierzał obronić go przed taką koniecznością.

Drzwi zamknęły się z przerażającym piskiem, przerdzewiałych, nienaoliwionych zawiasów. Rahzel usłyszał, jak wokół uchwytów obwiązywany jest łańcuch, a potem spinany kłódką. W środku panowała niemal zupełna ciemność. Nie świecił sobie komórką. Wyłączył ją już jakiś czas temu. Zastanowił się chwilę. W mroku człowiek zaczyna się bać, jego decyzje stają się nielogiczne, zaczynała działać instynkt, a on każe uciekać. Na ślepo wyciągnął kartę SIM i rzucił ją gdzieś przed siebie. Usłyszał, jak odbija się od czegoś i upada na ziemię. Włączył telefon.

***

Rahzel długo nie wracał. Albo do męskiego kibla była straszna kolejka, albo zaszkodził mu hot-dog. Żadna z opcji nie była prawdopodobna. Andre wysiadł z auta. Oczywiście zabrał ze sobą kluczyki i włączył alarm. Zostawił za to broń i nóż. Przeszedł przez plac, minął auta stojące przy dystrybutorach i wszedł do budynku. Rozejrzał się, szukając Rahzela między regałami z jedzeniem, napojami i akcesoriami do samochodów. Poszedł za znakiem, wąskim korytarzem do toalety. Była pusta. Mężczyzna za kasą obserwował podejrzliwie obraz z kamer na monitorach. Andre niczego nie kupował, tylko się kręcił. Kręcił się bez sensu, chociaż dobrze wiedział, co się wydarzyło. Kiwnął sprzedawcy i wyszedł. Automatyczne drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem.

Andre poprawił czapkę z daszkiem. Nasunął ją głębiej. Wpatrywał się dłuższą chwilą w beton. Było do niego przyklejonych wiele zdeptanych gum do żucia. Pociągnął nosem. Znowu mu to zrobił. Znowu go ratował. Wszyscy to robili. Spróbował jeszcze zadzwonić na jego numer. Oczywiście, że abonent był niedostępny. Andre wcisnął smartphona do kieszeni dżinsów i wrócił do sklepu. Sprzedawca obrzucił go nieprzychylnym spojrzeniem. Tym razem Andre ze spaceru pomiędzy półkami wrócił z wypełnionym koszykiem.

– Nagle się zgłodniało? – spytał kąśliwie facet za ladą, skanując kody.

Andre nie miał humoru, żeby odpowiadać na zaczepkę, czy chociażby się nią przejąć, a przecież uwielbiał ustne przepychanki. Kochał dogryzać jam mały piesek łapiący za materiał spodni u kostki.

Przyszło mu tylko jedno do głowy, co mógł zrobić w tym mieście. Zapakował zakupy do samochodu i usiadł na miejscu kierowcy. Dopasował ustawienia fotela do swojego wzrostu. Broń wcisnął do schowka, który zatrzasnął. Ta myśl prześladowała go, odkąd się tu znaleźli. Chciał zobaczyć tego chłopaka. Na pewno znienawidził ich tak, że przeżarło to nawet szpik jego kości. Jednak Andre czuł, że musi to zrobić. Wiedział, że to samolubne, ale chciał przekonać się, że to wciąż ten sam, niezbyt lotny, ciamajdowaty, zarozumiały chłopak, a jednak pozytywny. Że kolejna tragedia w jego życiu nie zdołała go całkowicie zniszczyć.

Znalazł go w parku. Siedział sam na szczycie betonowej rampy do jazdy na deskorolce. Andre stanął w sporej odległości od niego. Nie mógł zobaczyć jego twarzy i wzdrygał się na samą myśl, co mógłby ujrzeć. Nie chciał podchodzić. Stąd widział jego sylwetkę, to jak się skurczyła i zapadła. Zastanowił się, po co on tu w ogóle przyszedł. Chciał pocieszyć tego chłopaka? Tak to sobie tłumaczył jeszcze niedawno. Bzdura. Dobrze wiedział, że to bujda. Nieosiągalna, to raz, nieprawdziwa, to dwa. Tak naprawdę chciał sprawdzić, czy on jest winny w oczach Justina, a jeśli tak, czy ten jest mu skłonny wybaczyć. Chciał, żeby poczucie winny przestało obciążać jego barki. Był samolubny. Podobnie jak Rahzel, ale ten przynajmniej robił to w dobrej wierze.

Przejechał dłońmi po twarzy. Paliły go oczy ze zmęczenia, żalu i rozczarowania. Jego skóra była w jednych miejscach zbyt tłustych, w innych zbyt sucha. W pewnym momencie przestał być pięknym chłopcem. Spojrzał jeszcze raz na szczyt rampy. On też zapewne też. Zebrał się w sobie i poszedł na plac. Justin, zapadnięty w sobie, pochłonięty przez myśli, zobaczył go dopiero, gdy Andre stanął pod rampą. Jego mina wyrażała zupełnie wszystko, począwszy od nienawiści, przez strach, rozgoryczenie, żal, a potem wszystko zmieszało się i stało po prostu obojętnością.

– Nie… – Brzmiało to jednocześnie jak warknięcie i jęknięcie.

Wstał, ale nie utrzymał równowagi. Zjechał po rampie, asekurując się rękami. Andre złapał go i pomógł ustać. Justin po kilku sekundach zebrał się w sobie i odepchnął gwałtownie. Popatrzył na swoje dłonie ze zdartą na betonie skórą. Były zaczerwienione. Andre zaś przyglądał się jemu. Wyglądał na starszego. Zbyt szybko na jego twarzy pojawiły się zmarszczki. Włosy golił teraz przy samej czaszce. Było za ciepło na długą, ortalionową kurtkę, która wisiała na nim jak namiot. Andre pomyślał, że w porównaniu do tego chłopaka jego życie było bajką. Nigdy go nie zgwałcony, nie zabito rodzeństwa, dwóch mężczyzn z jakiegoś powodu go pokochało. Wcale nie poczuł się przez to lepiej. Całe życie uważał się za największą ofiarę na świecie i to dużo ułatwiało. Miał prawo być słabym i potrzebującym ochrony.

– Co ty tu robisz?

Pytanie wyrwało go z zamyślenia. Justin obtarł nos o przedramię. Znów bezradnie popatrzył na swoje zaczerwienione dłonie. Andre wcisnął swoje do kieszeni dżinsów. Nie znał odpowiedzi. Nie powinien tu przychodzić.

– Ja… – zaczął, ale zamilkł. Wbił wzrok w swoje buty.

– A on gdzie jest?

– Kto? – Podniósł głowę.

– Ten z poderżniętym gardłem. Twój czarny fiut. Rzucił cię?

– Nie. Chyba. Zrobił to, co zawsze. Uznał, że jestem na tyle słabą cipą, żeby musi załatwić wszystko sam.

Justin parsknął pod nosem. Andre nie umiał powiedzieć, co to oznaczało. Czy go to rozśmieszyło, czy zirytowało.

– Mam ochotę na kanapkę z indykiem. Zafundujesz mi, prawda?

– Co... Tak. – Andre zaczął iść za Justinem, który już bez słowa więcej zaczął kierować się w stronę jednego z wyjść parku.

Trafili do knajpy, która wymagała gruntownego remontu. Nie była obskurna, ale nie zachęcała też do ponownych odwiedzin. Wciąż prosperowała, więc kanapki z indykiem musiały być naprawdę świetne. I były. Oprócz plastrów mięsa w środku była tylko sałata, pomidor i feta, ale wszystko zgrywało się razem w świetną całość. Andre nie umiał odpowiedzieć, czym mięso było doprawione. To musiała być przyczyna, dlaczego ta buda jeszcze istniała. Nikt nie mógł.

Byli tu tylko we dwójkę, nie licząc starej, otyłej sprzedawczyni, która musiała lubić kanapki z indykiem za bardzo. Usiedli w kącie. Justin popijał kanapkę Colą Zero. Gdy otwierał z sykiem puszkę, wyglądał przez moment jak normalny chłopak.

– Gdzie byliście przez ten czas? – spytał po długiej, niezręcznej chwili milczenia.

– W Meksyku.

Justin pokiwał głową.

– Czyli was nie dopadli – rzucił jakby do siebie.

Andre pokręcił głową.

– Dopadli… Czyli to naprawdę byli…

– Moi starzy oszaleli. Nie przez to, że ich córka została zastrzelona w biały dzień. Przez to popadli w rozpacz. Gdybyś ich w tedy zobaczył… Oszaleli, gdy okazało się, że Ameryka, w którą wierzyli, ma ich głęboko w dupie.

– Biały dzień? – Andre głupio powtórzył słowa. – Przecież… Calligari nie ma takich kontaktów ani władzy. Jak to możliwe, że nie siedzi?

Justin wzruszył ramionami. Znowu uśmiechnął się w ten sam sposób. Człowiek miał ochotę odwrócić głowę.

– Widziałem ty tylko ja. Na policji trzymali mnie dwie doby. Pytali o wszystko. Co jadłem w ten dzień na śniadanie, jaki miał kolor autobus, jakim jechałem… Co widziałem, co słyszałem. Czy mi się nie wydawało, że rzeczywiście coś widziałem. Trzymali mnie w pokoju, a czułem się jak w celi. W końcu przyszedł psychiatra. Zadawał tysiące pytań, a ja powtarzałem tylko jedno nazwisko. Nie chciałem odpowiadać na pytania, jak się czuję. To były głupie pytania. Orzekł, że jestem w takim stanie emocjonalnym, że moje zeznania psy mogą sobie wsadzić w dupę. Samochód złapała tylko jedna kamera, ale nie było widać kierowcy. Oczywiście był kradziony. Nie znaleziono żadnych próbek biologicznych. Jedynie odciski butów, ale takie mógł nosić każdy. Jasne, że przesłuchiwali. Skurwiel sam się zgłosił na policję. A potem jeszcze…

Urwał i wgryzł się w kanapkę. Andre słuchał tego zszokowany. Zastanowił się, dlaczego Justin mu to wszystko powiedział. Najwyraźniej nie miał komu innemu. Nikomu, kto nie były lekarzem ani policjantem.

– Co? – odważył się zapytać.

– Musiałem im wszystko powiedzieć, tego wymagało śledztwo. Jak ta gruba świnia gwałciła mnie w więzieniu. Że Rahzel był jedynym, którego na tyle to wkurwiało, żeby coś zrobić. Że chciałem go jeszcze raz zobaczyć. Może się w nim zakochałem. Że jestem idiotą. I jak zarżnął tę świnię… – zamilkł na chwilę i dopił resztkę Coli z puszki. Jego twarz się zmieniła, stała się jeszcze brzydsza. – Moi starzy w momencie przestali mnie nienawidzić i obwiniać, choć to było słuszne. Zrobiłam im się mnie żal. Wynajęli mi najlepszego psychiatrę, zaczęli się mną interesować. Wiesz, oni mnie nienawidzili. Długo nie mogli mieć dziecka. Po dziesięciu latach starań urodziłem się ja. Mieli już gotowy obraz idealnego syna, ale ja nie uczyłem się dobrze, uciekałem z tysiąca zajęć pozalekcyjnych, które dla mnie wymyślali. Nie chciał uczyć się karate, ani grać w tenisa. Nie mogli chwalić się mną przed znajomymi. Ledwo co przechodziłem z klasy do klasy. Tyle na mnie czekali, a dostali takie gówno. Musieli poczuć ulgę, gdy trafiłem do pierdla, a oni się ode mnie uwolnili. Mogli wtedy skupić się na swoim drugim, tym razem idealnym dziecku. Gdy im je odebrano, znów skupili się na mnie. Mogli się czuć z tym dobrze, bo przecież byłem ofiarą. Musieli się mną zaopiekować. Dwa razy w tygodniu mam najpierw spotkanie z psychologiem, potem terapię grupową i jeszcze raz w tygodniu sesję z psychiatrą. Myślę, że napisze o mnie kilka artykułów naukowych – parsknął. – Wynajęli mi też korepetytorów, żeby skończył liceum. Według nich powinienem zacząć myśleć o karierze. Oni za to myślą tylko o jednym.

Justin mówił bez przerwy. Raczej nawet nie chodziło o to, kto był jego słuchaczem. Liczyło się to, że nie był lekarzem ani skupionym na nim, przerażonym, pochłoniętym przez żal rodzicem. Andre miał ochotę wziąć go w ramiona, ale właśnie tego nie chciał ten chłopak. Miał dość współczucia.

– Powiesz coś? – rzucił Justin. Uśmiech udający wyraz sarkazmu wciąż był przyklejony do jego ust.

– Twoi rodzice wysłali na nas jakiś oprychów. Byli wyszkoleni. Po co?

Justin wzruszył ramionami. Najwyraźniej dla niego też wydawało się to śmieszne. Może dlatego, że on od początku wiedział, jak to się skończy.

– A wy po co tu przyjechaliście? – spytał. – To to samo. Psy umyły łapy, a moi starzy czuli, że muszą coś zrobić. Calligari jest poza ich zasięgiem. Skupili się więc na tym, że gdyby ten stary skurwiel żył…

Zacisnął wargi. Przejechał dłońmi po ogolonej na jeża głowie.

– Popadli w obsesję. Wynajęli tych typów. Ich szef uważa się za jakiegoś komandosa, a naprawdę całe życie strzelał do puszek na farmie i trenował strategię na polu do paintballu. Chyba zastawili dom, żeby ich wynająć… Nie żyją, co nie?

Uśmiech, który towarzyszył ostatniemu pytaniu był dla Andre przerażający. Robił z Rahzela potwora, a z tego dzieciaka pustą skorupę.

– Nie wszyscy – mruknął.

Talerze były już puste. W pewnym momencie Andre przestał czuć smak. Nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić.

– Co teraz zrobisz? – mruknął Justin, bardzo celnie zadając pytanie.  

Pomachał do puszystej kucharki, która wycierała ladę. Podeszła do nich z uśmiechem, jej policzki były różowe. Wyglądała na szczęśliwą, zadowoloną z życia. Jakby żyli w innych wymiarach, pomyślał Andre. Człowiek w pewnym momencie zaczyna sobie, bez końca je powtarzając, zadawać pytanie „Dlaczego ja?”. Jakbyś był naznaczony od momentu poczęcia, a niczym sobie na to jeszcze nie zasłużyłeś, przecież tylko śpisz otoczony kołyszącą się wodą w łonie matki. Dlatego Andre omijał kościoły. Trudno było uwierzyć w to, że wszystko ma sens.

Justin zamówił dwa piwa na wynos. Wrócili do parku. Wspięli się na rampę. Andre przeszło przez myśl, że jest na to za stary. A przede wszystkim nie ma to siły. Przynajmniej piwo było dobre i można było pomachać nogami jak dzieciak.

– Nie odpowiedziałeś na pytanie – przypomniał Justin.

– Jakie… Acha – mruknął Andre. – Chyba to, co zawsze. Będę cze…

– Spieprzaj – wszedł mu w słowo. – Po prostu spierdalaj stąd, od tego całego gówna i od niego jak najdalej. Chyba czujesz, że tak będzie najlepiej? Musisz. Wróciliście tutaj i jesteście w tym samym gównie. Nawet robicie to samo.

***

Dwa razy to samo nie może się udać. Za pierwszym razem było głupie, a teraz jest już idiotyczne i naiwne. A jednak. Ludzie Calligari przeszukali pakę. Zaglądnęli do pudeł. Dopiero wtedy pozwolili facetom z dostawczaka przenieść wszystko do domu przez garaż. Zapasów było dużo, używali wózka. Ludzie Calligari nie wiedzieli jednego. Furgonetka służyła im także do przerzutu narkotyków przez granicę. Miała podwójne dno. Na tyle głębokie, że na leżąco mógł ukryć się tam człowiek, jeśli tylko był potrafił powstrzymać odruchy wymiotne z każdym haustem spalin, na każdym wyboju i w temperaturze, w której można ścinać jajka na jajecznicę. Trzeba było być naprawdę zdeterminowanym.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz