Rozdział
13
Sebastian
ziewnął, przesłaniając przy tym usta dłonią. Oczy same mu się
zamykały. Czuł, że jeśli pozwoli powiekom całkiem opaść, to
już ich nie zmusi do rozłączenia się. Zupełnie, jakby były
jakimiś ekstra mocnymi magnesami ustawionymi przeciwnymi biegunami
względem siebie. Swojej dziwnie ciężkiej głowie pozwolił opaść
na ramię siedzącego obok Apacza. Nie miał pojęcia, ile czasu
spędzili na tym silosie. Gadali, gadali i gadali. Sebastian
powiedział mu nawet o swoich problemach z matką. To była jego
największa tajemnica. Nigdy nie wyjawił jej nawet Grzesiowi, bo on
by nie zrozumiał, w końcu pochodził z innego świata.
Spaw
na silosie trochę uwierał go w dupę, trochę zrobiło mu się
zimno, ale w sumie to było zajebiście. Pamiętał, że chciał
zabrać Grzesia na pierwszą randkę do miejskiego schroniska, żeby
w ramach wolontariatu wyprowadzić psy na spacer. Chłopak nie lubił
jednak psów. Poszli do kina na jakiś film o super bohaterach na
bazie komiksu. Tych natomiast nie lubił Sebastian, zawsze miały
słabą fabułę i przesadzone efekty specjalne, ale się zgodził,
bo mu zależało. Z perspektywy czasu tylko nie potrafił określić
na czym.
– Szkoda,
że nie znam się na gwiazdozbiorach – rzucił, zmuszając się do
otwarcia oczu i spojrzenia na granatowe niebo. Noc była bezchmurna,
więc świeciło tysiąc gwiazd. Bardzo, bardzo jasno.
– Ja
też niezbyt – przyznał Apacz – ale mamy jeszcze tysiące nocy,
żeby się doedukować.
Czyli
lata? – pomyślał Sebastian. Co za pozytywne myślenie. Na ślepo
sięgnął do dłoni Apacza, który ten trzymał zaciśnięte między
udami. Chyba nie za bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Z jednej
strony był bardzo pewny siebie, w końcu zaprosił go tutaj, a z
drugiej nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować i które
granice może przekroczyć. Sebastian postanowił mu pomóc. Wsunął
dłoń między jego uda i splótł ich palce ze sobą. Czuł
przyjemne podenerwowanie, mimo że zdążyli połączyć się już na
inny sposób.
– Fajna
robota w sumie – rzucił, uśmiechając się. – Tak sobie
siedzieć całą noc i gapić się w niebo, podgryzając przy tym
ciasto od babci.
– Nie
bardzo. Na zlecenie i chujowa stawka, ale dzisiaj jest super –
odparł Apacz, a Sebastian poczuł, jak zaciska mocniej palce na
jego.
W
tym momencie nocną ciszę przerwał odgłos uderzenia o siebie
metalu. I jakiś wyraźnie męski krzyk. Bełkotliwych słów nie
dało się zrozumieć.
– I
jeszcze to – sapnął Apacz, poruszając ramieniem, na którym
opierał głowę Sebastian, żeby go ocucić. – Mogliby już
odpuścić.
– Kto
taki? – spytał skołowany Czerniecki, gdy chłopak się podnosił.
Sam zrobił to samo.
– Złomiarze.
Poczekaj tutaj, dobra?
– A
ty gdzie idziesz?
– No
jak to? – spytał Apacz i uśmiechnął się szeroko, mrużąc przy
tym zielone oczy. – Ja idę im wpierdolić.
– Aaa…
No tak.
Sebastian
nawet nie zdążył zdecydować, co tak właściwie chce zrobić:
zatrzymać Apacza, czy iść z nim. Na pewno nie zamierzał go
posłuchać. Jednak nim cokolwiek wyklarowało mu się w głowie,
chłopak już stał na ziemi. Zszedł jedynie parę strzebli po
drabince, a potem skoczył na nogi, z kilku metrów. Wylądował
zgrabnie niczym kot i ruszył biegiem w stronę fabrycznych
zabudowań.
– Hej!
– zawołał za nim Sebastian, ale Apacz już zniknął mu z oczu.
Naprawdę był w formie.
Czerniecki
zebrał się w pośpiechu i z mniejszą gracją i lekkim lękiem, w
końcu mało co widział, zaczął schodzić w dół ze szczytu
silosu po metalowej drabince. Gdy już znalazł się na ziemi,
pobiegł śladem Apacza. Spodziewał zobaczyć się go i złomiarzy
za winklem podłużnego budynku fabrycznego, ale niczego tam nie
zastał. Rozejrzał się zdezorientowany. Wszystkie okna były zabite
dechami z wyjątkiem jednego. Deski zostały wyrwane i leżały na
ziemi. To przez to okno musieli dostać się do środka i ukraść
wyposażenie hali produkcyjnej.
– Jeb
się, kutasie! – Rozbrzmiało nagle, a potem jeszcze parę
przekleństw.
Odgłosy
awantury naprowadziły go na właściwy kierunek. Obiegł budynek i
wypadł prosto na oświetlony pojedynczą latarnią plac. Apacz,
lekko zgarbiony, ale jednocześnie niebezpiecznie napięty stał
naprzeciwko dwóch mężczyzn, zaskakująco młodych, ale już
zniszczonych przez alkohol. Obaj byli chudzi, szczerbaci i
zmizerniali. No i nawaleni. Na zardzewiałej taczce stojącej między
nimi leżało trochę złomu, głównie fragmentów rur i blachy.
– Spieprzajcie
albo będzie tak jak ostatnio – zagroził Apacz.
Sebastian
szybko dostrzegł potężne limo pod okiem jednego z nocnych
złodziei. Najwidoczniej nie uczyli się na błędach. Drugi z
mężczyzn, dotąd lekko się chwiejący, wyciągnął zza pazuchy
butelkę po jakimś sikaczu i trzymając za szyjkę, uderzył nią o
ścianę.
– Nie
będzie – odparł, wyciągając w stronę Apacza stworzone właśnie
narzędzie walki, które z pewnością mogło poranić.
Czyli
to jednak nie jest taka nudna praca – pomyślał Sebastian i
spojrzał z obawą na rudego. Nie chciał, żeby ich pierwsza randka
skończyła się na SORze.
Mężczyzna
z rozbitą butelkę w dłoni rzucił się pierwszy w stronę Apacza z
bojowym, rozpijaczonym okrzykiem. Chłopak uniknął ataku, a potem
podstawił mu nogę. Gdy złodziej upadał, kopnął go jeszcze w
dupę dla przyśpieszenia akcji. Mężczyzna zarył podbródkiem o
betonową płytę. Chyba był już załatwiony. Wówczas ten drugi,
dotąd niepalący się do walki, podniósł kawałek metalowej rury z
taczki i zaatakował Apacza, który nie zdołał uniknąć tego
ataku. Dostał w żebra, ale od razu odpowiedział sierpowym.
Usłyszał ruch za sobą, więc się odwrócił, ale wtedy ostrze z
rozbitej butelki rozorało mu policzek. Odsunął się i przycisnął
do niego dłoń. Pomiędzy palców od razu zaczęła sączyć się
krew. Także mężczyzna stanął jak wryty, najwyraźniej sam
porażony tym, co właśnie zrobił. Butelkę wciąż trzymał w
wyciągniętej dłoni, a krew z jej ścianek skapywała na chodnik.
Wszystko
to wydarzyło się w zaledwie kilka sekund. Sebastianowi dłużej
zajęło przetworzenie tego, co właśnie zobaczył. Ruszył w ich
stronę, ale Apacz powstrzymał go gestem dłoni. Drugą, ubrudzoną
krwią, wciąż przyciskał do policzka. Stał w bezruchu z pochyloną
głową, zmierzwione włosy zakrywały mu oczy. Był wściekły, nie
trzeba było widzieć jego twarzy, żeby to stwierdzić.
– Nie
podchodź! – warknął innym niż zazwyczaj głosem. Dziwnie
zachrypniętym. Był w tym rozkaz, ale i prośba. – Nie zbliżaj
się. Kurwa!
Mężczyzna,
który otrzymał sierpowy wciąż leżał na ziemi. Drugi wydawał
się nie wiedzieć, co powinien teraz zrobić. Jego rozbiegane
spojrzenie latało między Sebastianem, a Apaczem. Zupełnie
niespodziewanie, szczególnie dla Czernieckiego, rzucił się w jego
stronę, wciąż z tą cholerną resztką butelki w ręku. Krzyczał
przy tym niczym małpa. Sebastian instynktownie zasłonił twarz
ramieniem, zaciskając przy tym oczy. Tyle zdążył zrobić.
Resztki
butelki z brzdękiem rozbiły się o ścianę, którą miał za
plecami, zaledwie kilka centymetrów od jego ramienia. Zaraz potem
uderzyła w to samo miejsce głowa mężczyzny, zostawiając na
poszarzałym tynku czerwony ślad. Bezwładne ciało upadło na
kolana, a potem po ścianie zsunęło się na chodnik. Sebastian
opuścił ramię i spojrzał na mężczyznę skurczonego przy jego
stopach. Był co najmniej nieprzytomny. Apacz stał kilka teraz w
odległości kilku kroków.
– Zadzwonić
po karetkę? – spytał Sebastian, nie mogąc przestać patrzeć na
zakrwawioną twarz mężczyzny, który przed chwilą go zaatakował.
– Żebym
poszedł na dołek? – prychnął Apacz.
Odwrócił
się do Sebastiana tyłem, wciąż trzymał się za twarz. Jedną
dłonią zasłaniał usta, przygryzał przy tym palec obrączkowy.
Bardzo mocno.
Drugi
ze złomiarzy zdążył zwlec się z chodnika i uciec, pozostawiając
swój łup.
– Dobrze
się czujesz? – zaniepokoił się Sebastian. Spróbował do niego
podejść, ale Apacz odgonił go gestem dłoni. Wciąż unikał
spojrzenia mu w oczy.
– Idź
po nasze rzeczy! – syknął.
– Ale…
– Już,
kurwa!
– No,
dobra – odparł Sebastian, nie widząc, jak się zachować. Może
Apacz wstydził mu się w takim stanie, ale przecież nie miał
powodu.
Zgodził
się jednak i ruszył w stronę silosów. Zaczął biec, aby dotrzeć
tam jak najszybciej. Wspiął się po drabince i w pośpiechu zebrał
rzeczy Apacza, w tym jego koc i termos, do plecaka. Cały aż gotował
się od emocji. Szybko wrócił na plac, ale Apacza już tam nie
było, została tylko taczka ze złomem i budzący się, pojękujący
złodziej. Zdezorientowany Sebastian rozejrzał się wokoło, aby
upewnić się, że Apacz po prostu gdzieś tu nie leży nieprzytomny.
Nie zauważył go jednak. Pobiegł więc w stronę bramy wyjazdowej z
terenu fabryki. Wypadł na ulicę i dostrzegł Apacza idącego
skrajem drogi. Zdołał odejść już daleko, zbliżał się do wiaty
autobusowej. Musiał ruszyć zaraz po tym, jak Sebastian zniknął mu
z pola widzenia.
Nie
chwiał się. Szedł prosto, szybkim, marszowym krokiem. Wydawał się
nabuzowany. Sebastian ruszył biegiem jego śladem. Po chwili go
dopadł i zrównał się z nim.
– Hej,
co jest? – spytał na wpół zaniepokojony, a na wpół już
zirytowany. – Na pewno nic ci nie…
Nie
dokończył, bo Apacz przykucnął i chwycił się za głowę.
Sebastian chciał zbliżyć się do niego, ale został gwałtownie
odepchnięty, aż się przy tym zachwiał i nieomal nie wywrócił.
– Co
się dzieje?! – rzucił histerycznie.
Patrzył
z przerażeniem na Apacza, który mierzwił swoje włosy, ciągnąć
za nie mocno i na pewno boleśnie. Całe jego ciało było napięte,
a mięśnie aż dgrały. Do tego oddychał głośno przez nos, sapał
niczym zwierze. Jego klatka piersiowa falowała. Twarz wciąż
skrywał w dłoniach pobrudzonych krwią. Jego place były szeroko
rozczapierzone, a paznokcie wbijały się w skórę. W oczach
Sebastiana wydawał się wręcz rosnąć.
– Hej
– spróbował jeszcze raz, wyciągając rękę ku niemu.
Zupełnie
skołowany nie zwrócił uwagi na zatrzymujący się przy przystanku
po drugiej stronie ulicy nocny autobus. Nagle Apacz poderwał się i
nawet nie patrząc, czy nie jedzie żaden samochód, przebiegł przez
jezdnię i wskoczył do niego. Ułamek sekundy później automatyczne
drzwi się zatrzasnęły, autobus ruszył, uraczając stojącego jak
wmurowany w ziemię posąg Sebastiana chmurą ciemnego, duszącego
dymu z rury wydechowej. Zaraz zniknął za zakrętem.
– Co,
do cholery? – spytał sam siebie chłopak. Stał teraz sam na
żwirowanym poboczu drogi, w środku nocy, na zupełnym pustkowiu. Z
plecakiem Apacza przewieszonym przez ramię.
***
Na
autobus jadący w przeciwną stronę, czyli do miasta, musiał czekać
jakieś czterdzieści minut. Stojąc tak jak słup koło słupa z
rozkładem jazdy, próbował sobie jakoś ułożyć w głowie to, co
miało dzisiaj miejsce. Nijak mu to nie wyszło. No i martwił się o
Apacza, był przecież ranny. Krwawił, do jasnej cholery! I musiał
doznać czegoś na kształt szoku, inaczej nie dało wytłumaczyć
się jego zachowania w jakiś logiczny sposób. Sebastian zadzwoniłby
do niego, gdyby tylko miał jego numer. Znowu zapomniał o niego
poprosić, czy raczej, nie było na to szansy.
Gdy
dowlekł się na swoje osiedle, słońce nieśmiało zaczęło
wychodzić zza horyzontu. Nim wszedł do budynku, odwrócił się
jeszcze i spojrzał w górę, osłaniając dłonią oczy. Napis wciąż
tam był.
„Monter
to pedał”.
W
domu wszyscy spali. Powitał go jedynie Bohun. Sebastian chwycił go
za pysk, aby nie szczeknął i nie obudził rodziców. Nie miał siły
się wykapać, więc jedynie umył twarz i zęby, rozebrał się do
rosołu, rzucając przy tym ubrania na podłogę swojego małego
pokoiku. Położył się na swoim niebieskim tapczanie i szybko
zasnął, chociaż spodziewał się, że sen nie będzie chciał
łatwo nadejść. Plecak z rzeczami Apacza rzucił koło komody.
Bohun obwąchał go, tyrpiąc niepewnie nosem. Fuknął, jakby mu się
coś nie spodobało i wskoczył na tapczan, aby ułożyć się obok
swojego pana.
Rano
nadeszło zbyt szybko. Sebastian obudził się o ósmej z
niewiadomego dla siebie powodu w pierwszym momencie. Gdy dotknął
dłonią policzka, wszystko stało się jasne. Lepił się od śliny.
– Bohun
– jęknął słabym głosem.
Czuł,
ze już nie zaśnie, więc zwlekł się z łóżka, naciągnął
jakieś gacie na tyłek i poczłapał do kuchni. Zastał tam matkę
pijącą poranną kawę nad krzyżówką. Popatrzyła na niego i
uśmiechnęła się, chyba szczerze rozbawiona tym, jak marnie się
prezentował.
– Pohulało
się, co? – spytała.
– Zajebiście
– odparł zgryźliwie.
Miał
zamiar zrobić sobie mocną kawę i zapełnić czymś dający o sobie
znać żołądek, ale jego rodzicielka miała inne plany.
– Weź
coś wciągnij na siebie i skocz na siku z Bohunem, bo już się
kręci pod drzwiami.
– A
ty nie możesz? – jęknął, ale jednak zawrócił do swojego
pokoju, aby coś na siebie ubrać.
Nie
miał dziś humoru, aby słuchać po raz kolejny o dwunastogodzinnym
porodzie. Tak, czy siak, skończyłoby się tak samo. Ubrał więc
Bohunowi obrożę i wyszedł z nim na spacer, krótką rundkę wokół
kontenerów na śmieci. Standardowe „trzy siki i do domu”.
Nie
było standardowo. Widok porozrywanych worków na śmieci i
rozrzuconych na ulicy i trawniku śmieci go nie zaskoczył. Dziki już
od kilku miesięcy uznawały osiedlowe kontenery za swoją stołówkę.
Inaczej natomiast sprawa miała się z tym, co leżało kilka metrów
dalej. Bohun nagle zaczął się szarpać na smyczy, wyrywając do
czegoś w trawie. Sebastian nieomal puścił smycz. Udało mu się
jednak utrzymać psa.
Przedarł
się przez dawno niekoszoną trawę z Bohunem przy nodze. To nie był
cieny worek na śmieci, jak podejrzewał, a truchło dzika. Zwierze
leżało na boku, jego ciało nosiło ślady walki, było
zakrwawione. Musiało zaatakować go coś o długich pazurach. Coś
dużego.
– Wilk?
– spytał na głos. – Tutaj?
Nie
dawał temu wiary. Przecież to było miasto, a pobliski las nie
należał do najgęstszych. Skąd miałby przyjść? Koło truchła
zaczynały gromadzić się już muchy. Było nienaruszone. Jakieś
stworzenie zabiło dzika, ale się nim nie posiliło. Dziwne, jakby
tylko chciało się na nim wyżyć.
– Opłakujesz
współbratymca?
To
był Monter. Zaskoczył go. Zaszedł Sebastiana od tyłu. Bohun zbyt
zaabsorbowany martwym dzikiem także nie zwrócił na niego uwagi.
Nie uznawał go też za zagrożenie, w końcu go znał. Sebastian nie
podzielał jego zdania. Spojrzał na montera z dystansem. Brunet był
pijany, chyba dawno nie zmieniał ciuchów. I był wściekły.
Najrozsądniej byłoby się wycofać, ale duma wygrała.
– Świnie
to bardzo inteligentne zwierzęta. Jeśli chciałeś obrazić mnie
tym porównaniem, to ci nie wyszło – parsknął. – A do czego
powinienem porównać ciebie? Pasuje mi glista. Co powiesz?
Rozdział
14
Apacz
uniósł się ciężko na twardym łóżku do siadu. Położył stopy
na zimnej podłodze. Zacisnął dłonie na twarzy, a łokcie oparł o
kolana. Nieznośnym bólem rwały go wszystkie mięśnie, szczególnie
te na plecach i w kończynach. I jeszcze to tępe pulsowanie w
głowie, przez które jego sen składał się jedynie z krótkich,
wyszarpanych momentów ulgi. Chociaż oczy wciąż miał zamknięte,
poranne słońce wkradające się przez okno raziło go
niemiłosiernie. Zmusił się jednak do uniesienia powiek, mimo że
jego gałki oczne chciały zapaść się do środka czaszki, pod
którą czuł nieprzyjemne pulsowanie.
Zaraz
w progu pokoju pojawiła się jego babcia. Skrzypienie łóżka
musiało powiadomić ją o powróceniu wnuka do świata mniej więcej
żywych. Jej długie, rude włosy poprzetykane srebrnymi pasmami
wciąż były jeszcze rozpuszczone. Przez skórzany pasek zaciskający
fałdy jej luźnej sukienki miała przeciągniętą lnianą ścierkę,
w którą teraz wycierała ubrudzone mąką dłonie.
– Trochę
przesadziłeś, co, kochaniutki? – rzuciła, patrząc na
gramolącego się z łóżka wnuka.
– Nie
mogłem tego przewidzieć. Nie sądziłem, że będą tacy głupi.
Powinni wyciągnąć wnioski z poprzedniej lekcji i dać sobie
spokój.
Kobieta
zaśmiała się lekko. Je usta okolone zmarszczkami wygięły się
pobłażającym uśmiechu.
– Nie
jesteś już dzieckiem. Ja wiem, że to piękny chłopiec, ale nie
powinieneś zabierać go tam ze sobą, szczególnie w nocy. Natury
nie powstrzymasz. Chyba nie muszę ci mówić, że to niepokonana
siła?
Apacz
nic nie odpowiedział, bo nie wiedział co. Babcia miała
stuprocentową rację. Natura to niezwyciężona siła. Wstał i
przeszedł do kuchni, gdzie na stole czekała na niego szklanka z
kefirem. Właśnie tego było mu teraz trzeba. Później dostał
ziołową herbatę i kiełbaski. Jego żołądek nic nie robił sobie
z takich mieszanek. Babcia zaś wróciła do robienia domowego
makaronu.
– Może
powinieneś wrócić na jakiś czas do domu, do ojca –
zaproponowała, gdy skończyła kroić ciasto na paski.
Apacz
podniósł na nią wzrok, którym dotąd prześlizgiwał się po
licznych, dopiero zasklepiających się zadrapaniach na jego dłoniach
i ramionach.
– Nie
zostawię cię samej – odparł.
– Poradzę
sobie. Chyba nawet lepiej niż ty. Przyda ci się powrót do
naturalnego środowiska. Ja cię sama nie ujarzmię. Już jestem na
to za stara. Niedołężna ze mnie babinka.
Apacz
nic nie odpowiedział. Dopił jedynie herbatę i wstał od stołu.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się, co teraz zrobić. Wyszedł z
domu tak, jak stał, jedynie z bokserkach.
– Idę
się przejść po naturalnym środowisku – rzucił jeszcze w
drzwiach.
Jego
babcia aż uniosła brwi, słysząc te słowa. Sarkazm nie był czymś
typowym dla jej wnuka. Musiał być bardzo sfrustrowany.
Apacz
odetchnął głęboko. Powietrza tutaj wciąż nie można było
nazwać świeżym, ale i tak było o niebo lepsze od tego w mieście.
Tęsknił za prawdziwym, dzikim lasem. Za wolnością i brakiem
ograniczeń, ale jego wzrok mimowolnie wędrował ponad koronami
drzew, na majaczące w oddali szczyty wieżowców z wielkiej płyty.
Pragnął też czegoś zupełnie innej natury.
***
Nie
była to najlepsza chwila na myślenie o głupotach, ale w jego
głowie i tak pojawiła się myśl, że przecież podczas spotkania z
Aśką i Grzesiem ironizował, iż poradzi sobie, jak ktoś zaatakuje
go przy śmietniku. Cóż, teraz, gdy stał kilka kroków do
kontenerów, nie był już tego taki pewien.
Spojrzał
w dół, na swojego buta ubrudzonego krwią z truchła dzika, a potem
na jeżącego się i warczącego Bohuna, który stał przy jego
drugiej nodze. Wreszcie jego wzrok padł ponownie na Montera,
pijanego i wściekłego. W oddali, wysoko ponad jego głową, dojrzał
także napis zrobiony sprejem na ścianie wieżowca. Westchnął.
Może
i był mocny w gębie, ale nie mógł tego samego powiedzieć o
walce. W sumie, nie wiedział, jaki był, bo nie miał zbyt wielu
okazji na przetestowanie swoich umiejętności i możliwości. Monter
był jednak pijany, chwiał się nawet, gdy stał. Cały czas coś
tam nakurwiał, ale Sebastian nawet nie starał się wyłapać czegoś
sensownego spośród tego bełkotu. Jeśli Monter chciał od niego
skruchy, to przyjdzie mu grubo się rozczarować.
– Wiesz,
bo mi herbatka wystygnie – rzucił Sebastian. – Mogę se już
iść, czy długo będziesz jeszcze się tak kiwać?
Już
nic więcej nie powiedział na głos, rzucił jedynie w myślach do
siebie „Idiota”, bo głos po prostu uwiązł mu w gardle, gdy w
dłoni Montera zabłysnęło ostrze noża.
– Zapamiętasz
to, pedale!
Tu
Monter się nie mylił. Sebastian zapamiętał te chwilę do końca
życia. I nigdy sobie jej nie wybaczył. Tego, że go podjudzał jak
jakiś głupi szczeniak, i tego, że tak słabo trzymał smycz.
Zdążył krzyknąć jedynie rozpaczliwe, urwane „Nie!”, nim
ostrze zagłębiło się w podgardlu Bohuna, który rzucił się na
Montera, kiedy teń chciał zaatakować jego pana. Ruda sierść
zabarwiła się purpurą, a ciemne, dotąd zawsze pełne życia
ślepia zaszły mgłą. Jeszcze jedno żałosne skomlenie i bezwładne
ciało Bohuna opadło na ręce Sebastiana, który zdążył uklęknąć
na trawie.
– Hej!
No, hej! Bohun?!
Nie
miał pojęcia, co powinien zrobić. Czy wyciągnąć utkwione w
gardle ostrze, czy je zostawić? Gdzie iść, czy gdzie zadzwonić.
Nic nie wiedział. W głowie miał jedną wielką pustkę. Zapomniał
nawet o tym, że monter wciąż nad nim stał.
– Nie,
to przecież bezsensu – parsknął, czując zbierające się w
oczach łzy. Bohun już nie żył, a on podświadomie doskonale o tym
wiedział, nie czuł przecież jego oddechu ani poruszającej się
klatki piersiowej, po prostu nie chciał w to uwierzyć.
Monter
nagle jakby otrzeźwiał i chyba sam przerażony tym, co właśnie
zrobił, zaczął się oddalać, czy bardziej, pośpiesznie uciekać.
Przebiegł przez ulicę, niemal wpadając pod koła samochodu i dalej
przez trawnik, by po chwili zniknąć za rzędem drzew.
– Zajebię
cię, zobaczysz – rzucił w otaczającą go pustkę Sebastian, na
tyle słabo, że jego słowa nie mogły dosięgnąć Montera, teraz
jednak nie miał siły na nic więcej.
Zadzwonił
do matki, która jeszcze niczego nieświadoma pewnie rzeczywiście
robiła dla syna poranną herbatę, bo nikt inny nie przyszedł mu na
myśl. Ktoś, komu mógłby zaufać i u kogo mógłby znaleźć
wsparcie.
***
– Możemy
zawieźć go do weterynarza, aby go skremowano albo zakopać w lesie.
W piwnicy powinna być łopata.
– To
nielegalne – zauważył Sebastian, tępo wgapiający się od kilku
minut na kanapki zrobione dla niego przez matkę. Chciało mu się
jednak rzygać, a nie jeść.
– To
nic.
– Nie
będę go niósł do lasu, nie będę kopać dziury, nie będę go do
niej wsadzać, a potem jej zakopywać, żeby później go coś
odkopało i zeżarło!
Matka
Sebastiana spojrzała na niego groźnie, ale nie skomentowała tego
wybuchu w żaden sposób, choć leżało to w jej naturze. Jedynie
strzepała popiół z papierosa do szklanej popielniczki.
– Zaraz
więc zadzwonię – zdecydowała. – Ty zaś powinieneś zadzwonić
na policję. Cholera, Sebastian, to mogłeś być ty. To już jest
poważne, bardzo, bardzo poważne.
– I
co im powiem? – parsknął jej syn. – Przecież to tylko kłótnia
dwóch pedałów. Kto to weźmie na poważnie? I to by się zaraz
rozeszło po całym osiedlu.
– Nie
mów tak o sobie – skarciła go kobieta. – No to, co chcesz
zrobić? Nie można tego tak zostawić.
– Nie
wiem, kurwa! – syknął i gwałtownie uniósł się z krzesła. Nie
miał teraz siły myśleć i nie chciał więcej tego słuchać.
Zaczął chodzić po salonie. – Bo nie wiem, o co w tym chodzi i
dlaczego akurat mnie to spotyka! Ja tylko chciałem spędzić te
wakacje jak każde. Popracować u wujka, pokuć na sesję i może
spotkać jakiegoś fajnego gościa, który nie czesałby dwa razy
dziennie brody szczotką z włosiem z dzika. Nie chciałem tego
wszystkiego!
– Połóż
się teraz najlepiej. I przemyśl to, nie będę cię zmuszać, ale
myślę, że powinieneś to zgłosić. Albo… możesz iść ze mną…
Wiesz, do schroniska. Na pewno będzie tam jakiś…
Teraz
to Sebastian rzucił w jej kierunku groźne spojrzenie.
– Jakby
to mógłby być każdy – rzucił cicho i przełknął głośno
ślinę.
Czekał,
aż w końcu wyjdzie z domu, aby załatwić wszystko u weterynarza, a
on nie będzie już musiał przed nią udawać. Pewnie nie musiał,
ale miał swoją dumę. Po prostu chciało mu się ryczeć.
***
Apacz
uśmiechnął się, gdy starcie o resztki z czyjegoś obiadu, które
wypadły z przeładowanego kontenera na śmieci, wygrał szylkretowy
kot. Nienawidził psów, a one nienawidziły jego. Takie było prawo
natury. Wystarczyło jedno uderzenie uzbrojoną w pazury łapą w
nos, a kundel z podkulonym ogonem czmychnął, gdzie raki zimują,
gdziekolwiek miałoby to nie być.
– Czyli
właściwie gdzie? – zastanowił się na głos.
Nie
przyszedł jednak na osiedlę, aby zgłębiać tajemnice
śmietnikowego życia bezdomnych psów i kotów, ani żeby
zastanawiać się nad genezą przysłów. Ani też po to, aby
podziwiać w świetle porannego słońca swojego zeszło nocnego
dzieła, więc na truchło dzika jedynie rzucił wzrokiem. Przyszedł
tu po to, oczywiście, aby udobruchać Doktorowego. Wczoraj nie miał
innego wyjścia i musiał tak postąpić, póki mógł jeszcze w
miarę trzeźwo myśleć. Inaczej mogłoby skończyć się bardzo
źle. Wiedział, że coraz trudniej będzie mu to powstrzymywać i
babcia miała rację, sugerując mu, żeby wrócił do ojca, ale nie
zamierzał jej posłuchać. Nie teraz, kiedy wreszcie znalazł tu
coś, na czym mu zależało. Wreszcie przestał się nudzić.
Nie
udał się jednak, jak zamierzał, do bloku Sebastiana, bo zatrzymał
go widok jego matki wychodzącej z klatki w towarzystwie jakiegoś
obcego mu mężczyzny. Pewnie sąsiada. Nieśli razem duży, czarny
worek, w którym znajdował się jeden, obły kształt. Musiało być
to ciało, tak mówiły mu jego zmysły. Czuł śmierć i krew.
– Bohun.
Poczekał,
aż matka Sebastiana z obcym człowiekiem się oddalą, dopiero wtedy
przeszedł przez ulicę. W drzwiach klatki schodowej spotkała go
przykra niespodzianka w postaci domofonu i elektronicznego zamka. Nie
stanowiły one jednak dla niego większej przeszkody. W dwóch susach
wspiął się po rynnie na daszek dobudówki i przez otwarte okno
dostał się na półpiętro. Wspiął się jeszcze kilka pięter w
górę i już stał przed właściwymi drzwiami. Nie pukał, a po
prostu nacisnął klamkę, która ustąpiła. Drzwi były
niezakluczone. Bardzo nieodpowiedzialne, przecież przez to do domu
od tak mógł wejść jakiś świr, czy inny szajbus. I wcale nie
miał na myśli samego siebie.
W
środku zastał ciszę i pustkę. Wiedział jednak, że Doktorowy
jest za ścianą. Przeszedł przez wąski przedpokój ze ścianami
wyłożonymi boazerią i stanął w progu pokoju, w którym pod oknem
ustawiona była niebieska wersalka. Sebastian leżał bez ruchu w
swoim małym, klaustrofobicznym pokoiku. Apaczowi od razu zrobiło
się duszniej, na myśl, że musiałby tu spędzić większość
życia. Doktorowy leżał na plecach, z dłońmi złożonymi na
brzuchu, prawie jakby był w trumnie. Oczy miał zamknięte, a w
uszach słuchawki podpięte do telefonu, który leżał mu na klatce
piersiowej.
Wystarczyła
mu jedynie cicha, zniekształcona melodia, żeby rozpoznać piosenkę.
Doktorowy miał dobry gust, to było „51” TSA. Apaczowi cisnęło
się na usta, że „To przecież był tylko pies”, ale nie był aż
tak głupi, żeby powiedzieć to na głos.
‒ Nie
zostawiajcie drzwi otwartych, to niebezpieczne – rzucił za to
głośno.
– Ja
pieprzę! – Do Sebastiana dotarły słowa Apacza, mimo że miał
słuchawki w uszach. Zerwał się do siadu i zaskoczony spojrzał na
stojącego w progu jego pokoju niskiego chłopaka. Poczuł ulgę na
jego widok, ale zaraz później złość. – Co ty tu robisz?! I
przede wszystkim, dlaczego wlazłeś bez pozwolenia do mojego
mieszkania, szajbusie?
– Było
otwarte – odparł Apacz tonem, jakby to miało wszystko wyjaśniać.
Sebastian
zagapił się na niego na chwilę, zupełnie zbity z tropu. Nie
pojmował tego człowieka. Po chwili opadł jednak na poduszkę,
zupełnie zrezygnowany.
– Po
prostu idź sobie – rzucił, przymykając oczy. – Idź sobie i
nigdy nie wracaj, kolejny świrze do kolekcji. Nie chcę już żadnego
z was nigdy więcej widzieć. Ciebie także.
– Przepraszam
za to, co było wczoraj, ale musiałem tak zrobić. Inaczej byłoby
znacznie gorzej. Trochę za długo tu siedzę, daleko od domu. Nie
pasuje mi tutejszy klimat.
– To
ja już ci doradziłem – parsknął Sebastian, zerkając jednak na
niego spod dłoni, którą zasłonił zaczerwienione oczy.
Apacz
miał ochotę do niego podejść, objąć i jakoś pocieszyć, widząc
go w takim stanie, ale nie ruszył się z miejsca. Instynkt tak
działał, że nie dawał jasnych instrukcji.
– Chcesz,
to pomszczę Bohuna. Widziałem twoją mamę, jak wychodziła z
klatki – wyprzedził pytanie.
– I
co? Wypatroszysz pekińczyka laski Montera? – zakpił Sebastian,
ale w głowie pojawiła mu się inny myśl.
Doskonale
wiedział, co Apacz miał na myśli i że był naprawdę zdolny to
zrobić, w przeciwieństwie do niego. Najwyraźniej nie miało dla
niego też znaczenia to, że miałby to być jego przyjaciel. To było
bardzo kuszące i trudno było się jednak temu oprzeć.
Westchnął
sfrustrowany, gdy Apacz dalej stał w progu bez ruchu. On naprawdę
nie ogarniał pewnych rzeczy, zupełnie jakby wychował się w
jakiejś dziczy.
– No
nie stój tam jak idiota i chodź mnie pociesz.
– Ale
mówiłeś…
– No
kurwa!
Apaczowi
nie trzeba było więcej powtarzać. Materac wersalki zaraz mocniej
się ugiął, a sprężyny zaskrzypiały. Jak zwykle pachniał
ziołami. Jego zielone oczy błyszczały, a oddech był głęboki,
równomierny i głośny. Trochę przyśpieszony, mimo że nawet
jeszcze się nie dotknęli. Sebastian przymknął oczy, dając mu
pozwolenie. To było bardzo głupie, co teraz robił. Przeczył sam
sobie, ale potrzebował pocieszenia i oparcia, a Apacz był silny. To
przyciągało. W takich momentach szczególnie.
Oparł
się na łokciach, pozwalając, by nad nim zawisnął. Najpierw
poczuł na policzkach i szyi drażniące go przyjemnie włosy, a
potem ciepły oddech. Otworzył oczy zaskoczony, gdy Apacz złożył
pocałunek na jego grdyce, a potem przejechał językiem po jego
szyi. Doznanie było wręcz paraliżujące, Sebastian czuł wyjątkowo
szorstką fakturę jego języka na skórze, a może tylko tak mu
podpowiadała wyobraźnia. Chciał się unieść, ale nie mógł, bo
Apacz chwycił go za nadgarstki i przycisnął do materaca. Siadł
też na nim okrakiem.
– Leż.
– Dobrze,
ale puść.
Nie
był aż tak nie oswojoną bestią, bo grzecznie posłuchał.
Sebastian wykorzystał wolne dłonie, aby zapleść je na jego karku.
Dawał skubać się po uchu i całować po powiekach.
– Naprawdę
chcesz mnie pocieszyć, co? – zauważył rozbawiony.
Nakręcił
na palec pasmo rudych włosów chłopaka i przyciągnął go za nie
bliżej do siebie. Przesunął się trochę w bok, aby Apacz mógł
położyć się obok niego. Wersalka była wąska, więc stykali się
nosami.
– Tak.
– Hm.
Opowiedz mi coś. Może być bajka.
– To
opowiem ci o moim domu.
Rozdział
15
Apacz
bez czekania na pozwolenie, czy chociażby aprobujące spojrzenie,
wcisnął się koło Sebastiana na niebieskiej wersalce. Podłożył
swoje przedramię pod kark chłopaka, a łydką oplótł jego nogi.
Jego włosy drażniły nos Sebastiana i zahaczały o rzęsy. Nie
odsunął się jednak, bo Apacz ładnie pachniał. Sosną, ale nie
taką jak zawieszki do samochodów albo świąteczne świeczki z
Ikei, ale taką z lasu – z igłami, szyszkami i żywicą
wypływającą ze zranionych miejsc.
– Więc…
– zaczął Apacz, a jego głos tuż przy uchu wydał się
Sebastianowi bardzo głęboki. – Mój ojciec jest hodowcą owiec.
– Jezu,
co? – odwrócił twarz w jego stronę, zdmuchując z niej
pojedyncze, rude włosy, które przypominały mu pajęczynę. Prawie
nic nie ważyły, a nie pozwalały skupić się na czymkolwiek innym.
– Owce? Takie kudłate, milusie? I co robią „bee bee”?
Spodziewał
się wszystkiego, z Tarzanem z polskich lasów na czele, nie hodowcy
owiec.
– Póki
cię nie ugryzie, to może jest milusia. Na ekologiczne mleko i sery.
Bardzo popularne teraz, chociaż ja nie przepadam. Śmierdzi.
Apacz
przymrużył oczy w uśmiechu. Niemal stykali się nosami, a przez to
na drobna przestrzeń między nimi wydawała się niezmiernie trudna
do pokonania. Sebastian dopiero teraz spostrzegł, że jego zielone
tęczówki były nakrapiane.
– Macie
psy? – zainteresował się. – Owczarki?
– Nie,
ale mam czterech braci. Wystarczy do pilnowania owiec i odstraszania
wilków.
– Aż
czterech?
– No,
ale żaden nie jest taki super jak ja.
Sebastian
zrobił minę, jakby nie był do tego przekonany.
– I
co tam robicie? – spytał. – Bo to gdzieś w górach, pewnie?
– W
Beskidach. Tam jest inaczej niż tutaj. Jest inne powietrze, lżejsze,
lepiej wypełniające płuca i inny czas.
– Czas?
– Zawsze
wstaję ze światem słońca, nieważne o której wschodzi. Schodzę
z gór do wsi. Kupuję mleko, bo nie lubię tego owczego, gazetę
ojcu i to, o co poprosi mnie mama. Oddaję butelki, które zebrałem
po drodze, do skupu. Płacę rachunki na poczcie. Wracam do domu, by
zjeść śniadanie z rodzicami i braćmi. Później wyprowadzamy owce
na łąki. Jeśli zauważą wilka w zaroślach, beczą tak głośno,
że nie można zebrać myśli. Niekiedy jagnięta nie nadążają za
stadem i trzeba je nieść na ramionach. Żują mi wtedy włosy,
jakby były trawą. Wracamy przed zmrokiem, każdy głodny i
przesiąknięty smrodem owiec. Idziemy z braćmi w las, zapalić
ognisko i wykapać się w strumieniu. Woda jest nim lodowata nawet w
środku lata i przeźroczysta jak kryształ. Baranina, nawet
marynowana przez cały dzień też śmierdzi, ale już ci nie zależy,
gdy nie jadłeś od rana nic oprócz tego, co ze sobą zabrałeś. A
potem ci, którzy złapali wianek, idą do miasta, żeby wspiąć się
po rynnie, jak ja teraz.
Inny
świat, pomyślał Sebastian, trochę nie dowierzając w to, że ktoś
mógłby tak żyć w dwudziestym pierwszym wieku. Tak powoli. Bez
tego gonienia za niewiadomo czym. Kolejnymi dyplomami i pieczątkami,
żeby tylko poczuć się bardziej wartościowym w oczach innych.
– Jakimi
wiankami?
– Tymi,
które wyłowili.
Apacz
przesunął dłonią po obnażonym ramieniu Sebastiana, przez co jego
skóra pokryła się gęsią skórką, aby chwycił go za włosy nad
uchem.
– Raz
w roku, w lecie, gdy noc jest najkrótsza, przychodzą do nas
dziewczyny ze wsi. To taka tradycja. Przychodzą, a ich wzrok wręcz
płonie – wymruczał. – Każda jest teraz jak wilk, aż moi
bracia się lękają. Każda chce w tym roku złapać któregoś z
nas. Rozpalamy ognisko, większe niż zwykle, wrzucamy do niego
zioła, a dziewczyny plotą wianki, jak im pokaże babcia. Idą w
górę strumienia i puszczają je z nurtem. My czekamy w dole, by je
wyłowić, a potem odnaleźć właścicielkę, aby dowiedzieć się
po której rynnie trzeba się w nocy wspinać.
– Ładnie
ujęte to „wspinać się po rynnie”. – Uśmiechnął się
Sebastian. – Złowiłeś kiedyś jakiś wianek? – spytał,
sięgając do dłoni, którą Apacz mierzwił jego włosy.
– Nigdy
nie miałem do tego szczęścia. Chyba nie to mi było przeznaczone –
odparł chłopak, uśmiechając się szerzej i pokazując zęby. –
Wiesz, myślę, żeby ci się tam spodobało.
– Może.
Przekręcił
się, aby sięgnąć ręką do parapetu. Urwał malutki liść Fikusa
Benjamina i wcisnął go Apaczowi do dłoni.
– Masz,
mój wianek.
Miał
zostać pocieszony, a po opowieści Apacza zrobiło mu się jeszcze
smutniej i duszniej, w tym mieszkaniu ze ścianami obklejonymi
boazerią.
– Pociesz
mnie – nakazał.
Pocieszyć?
Jak miał go pocieszyć? Wiedział tylko, że to należy robić
wolniej. Nie myśleć o swoich potrzebach. Sprawić, by płuca
oddychały głębiej, powiek opadły, a spięte mięśnie na twarzy
wreszcie puściły, by zniknął ten grymas pełen bólu. Przypomniał
sobie film, który oglądali jakiś czas temu u Montera. Usiadł na
łóżku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął malutką, szklaną
buteleczkę.
– Co
to? – zdziwił się Sebastian. – Aromat do ciasta? Będziesz mnie
piekł, czy co?
– Nie,
babcia w takich sprzedaje babką z osiedla swoją miksturę, takim po
czterdziestce. Kolejkami przed naszą chatą się ustawiają, bo
podobno bardzo dobrze działa.
– Na
co działa?
– Na
chłopy – odparł prosto Apacz. Odłożył na chwilę buteleczkę
wypełnioną różowawym płynem i ściągnął przez głowę
podkoszulek. – Żeby tacy spięci nie chodzili. Nie cali, znaczy
się. Żeby się rozluźnili, ale nie wszędzie.
Sebastian
zrobił wielkie oczy. Teraz już wiedział, dlaczego nagle sąsiadka,
której zawsze przeszkadzało szczekanie Bohuna i gdy tylko spotkali
się na korytarzu, nie omieszkała tego niezadowolenia wyrazić,
ostatnio w ogóle się nie czepiała. I jakaś taka uśmiechnięta
chodziła. Jak gazela po schodach latała.
– Afrodyzjak?
– spytał nieprzekonany.
– Ziołowy,
sama natura.
Apacz
się przysunął i położył dłoń Sebastiana na swoim brzuchu.
Pogłaskał się nią parę razy, dając mu poznać fakturę swojego
ciała. „Jest wyrobiony” – pomyślał blondyn, czując twarde
mięśnie pod opuszkami placów. Pagórki i doliny. Apacz był
naprawdę harmonijnie zbudowany. Pewnie za ganianie cały dzień za
tymi owcami.
– Przybliż
się jeszcze – poprosił. – I ściągnij też dół.
Po
chwili spodnie i bielizna dołączyły do leżącego na podłodze
podkoszulka. Apacz sięgnął po buteleczkę i wylał jej zawartość
na swoją klatkę piersiową. Lepka, gęsta ciesz zaczęła spływać
powoli aż do pępka, a Sebastian śledził ją rozognionym wzrokiem.
Apacz zebrał jej trochę na dłoń i wtarł mocno pachnącą leśnymi
ziołami miksturę w klatkę piersiową Sebastiana, wkradając się
pod jego podkoszulek.
– Musisz
wdychać, żeby zadziałało – powiedział – albo musisz zlizać.
Sebastian
przymknął oczy, wciskając mocniej głowę w poduszkę.
– Pewnie
przez to, że jest dzisiaj ze czterdzieści stopni i tak szybko
paruje, bo ja już się zaczynam czuć jak pijany.
Apacz
uśmiechnął się zadowolony z efektu. Ułożył się zmów koło
Sebastiana teraz już całkowicie nagi, jak go matka natura
stworzyła.
– Biegasz
tak czasem po lesie? – parsknął Sebastian.
– Tylko
w zimie, dla zahartowania i bo wtedy kleszczy nie ma – zachichotał.
– Bo jak się tak nago lata, to cię może ugryźć tam, gdzie
trudno dosięgnąć.
Sebastian
ścisnął nasadę swojego nosa, śmiejąc się z tego idioty.
– Byś
poprosił, to ja bym ci pomógł – odparł.
– To
następnym razem, jak do nas przyjdziesz . A teraz zamknij oczy,
wędruj tą ręką, gdzie tylko chcesz. Ja teraz cały dla ciebie. A
ja ci wiersz powiem.
– Wiersz?
– zdziwił się Sebastian, ale powiek już nie uniósł.
To
było dziwne uczucie, tak leżeć obok kogoś nagiego, gdy samym było
się w pełni ubranym. Nawet bardziej sprośne, niż gdyby obaj byli
nadzy. Jakby to on był tu panem. Jakby miał kontrolę nad drugim
ciałem. Apacz nastawiał mu się pod rękę jak pies. Obaj byli
nadzwyczaj gorący i obaj się pocili, jego skóra naraz zrobiła się
niemal lepka, ale obaj też zaczęli pachnieć jeszcze mocniej lasem.
Sebastian wcisnął twarz w zagłębienie jego ramienia i zaraz
poczuł na głowie stanowczą, ale delikatną dłoń. Sam wędrował
palcami po boku Apacza. Czuł dziwną ekscytację, zaraz pod skórą,
ale nie towarzyszyła temu potrzeba jej uwolnienia. Zacisnął
mocniej powieka, a oczy po chwili wreszcie przestały go piec.
Uśmiechnął
się jedynie, chociaż w innej sytuacji nie mógłby pohamować
śmiechu, gdy Apacz tuż przy jego uchu zaczął deklamować „Pieśń
nad pieśniami”:
Zaklinam
was, córki jerozolimskie,
na
gazele i na łanie pól:
nie
budźcie ze snu, nie rozbudzajcie ukochanej,
póki
nie zechce sama
Skojarzenie
mogło być tylko jedno. Pamiętał przecież każdą scenę z
„Kiler-ów 2-óch”*. Więc on był teraz komisarzem Rybą. Nie
miał fajki wodnej, ale tego akurat nie potrzebował. Miał za to
gołego Apacza, dającego się głaskać po całym ciele niczym
wielki owczarek podhalański, miał jakiś specyfik od jego babci,
baby jagi, przez który nie mógł zebrać myśli, tylko zatapiał
się w błogiej nicości. Słyszał jedynie cichy głos Apacza, który
szeptał mu do ucha kolejne wersy.
Zasnął,
a gdy się obudził, było już dawno po zmierzchu. W pokoju był
sam. Spał tak głęboko, że aż poślinił poduszkę. Trwało to
chwilę, nim jego umysł stał się na tyle jasny, by mógł sobie
przypomnieć, gdzie położył okulary. Były na parapecie.
Oczywiście
w pokoju znajdował się tylko on. Dobrze wiedział, po kogo udał
się Apacz i bardzo tego nie chciał. Nie żałował Montera, w
żadnym wypadku, ale gdy zdołał już trochę trzeźwiej podejść
do sytuacji, doszedł do wniosku, że taki zwykły wpierdol, czy to
od niego, czy kogoś innego, nie miałby sensu. Taka zemsta byłaby
zbyt płytka. Zranione zostałoby jedynie ciało Montera. Oczywiście,
gdyby ktoś obił jego mordę poczułby satysfakcję, był w końcu
tylko człowiekiem, ale nie chciał, żeby tym kimś był Apacz. To
mogłoby się dla niego źle skończyć. Sebastian obawiał się, że
ten mógłby nie powstrzymać się w odpowiednim momencie, był w
końcu jak dzikie zwierzę, mogłoby mieć to opłakane konsekwencje.
Z pierdlem włącznie.
Ubrał
się i wyszedł z domu. Nie wiedział, gdzie powinien szukać.
Napisał do Glacy, najbardziej trzeźwo stąpającego po ziemi z
obdartej grupy, którą poznał kilka tygodni temu w trzeszczącym
busie. Gdyby trzymał wtedy zamkniętą mordę, to wszystko by się
nie zdarzyło. Nie zostałby Doktorowym, wydmuszką kryptopedała z
pekińczykiem i obiektem uczucia dzikusa z lasu.
Stanął
na chodniku, otoczony czterema wieżowcami z wielkiej płyty, które
teraz zdawały się nachylać ku niemu, jakby chciały go złapać i
nagle jego wzrok spoczął na jednym punkcie. Na przeciwnym bloku
nadal widniał krzywy, zrobiony sprayem napis. Sebastian sądził, że
w końcu zniknie wraz z którąś z letnich burz. Może tego lata,
może następnego, a może za dziesięć lat. Nie obchodziło go to.
Teraz jednak nie mógł oderwać wzroku od tego miejsca. Ktoś
szalony stojąc na parapecie, zabezpieczony jedynie liną przewiązaną
wokół pasa, która ciągnęła się z dachu, próbował ten napis
zmyć. Szorował, jakby zależało od tego jego życie. Co chwilą
jedna z jego stóp ześlizgiwała się z metalowego parapetu. Za
każdym razem Sebastian czuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jezu.
W
ciemności rozpraszanej światłami z okien nie mógł rozpoznać kim
jest ten szaleniec. Ledwie co dostrzegał jej ruchy pełne
desperacji. Rozejrzał się wokoło, ale nie dostrzegł nikogo na
osiedlu. Ktoś musiał przecież to widzieć, chociażby z okna, ktoś
musiał już zadzwonić na straż pożarną! Nie myśląc wcale
pognał przez trawnik do tamtego bloku. Wpadł do środka i nacisnął
guzik od windy, ta jednak nie chciała przyjechać albo tylko jemu
wydawało się, że mijały kolejne minuty, a to tak naprawdę mogły
być jedynie sekundy. Wciskał przycisk raz za razem, ale nic się
nie działo. Postanowił nie tracić więcej cennego czasu i zaczął
wbiegać po schodach, aż na sam szczyt wieżowca. Parę razy się
potknął, boleśnie obijając sobie kolano o kant schodów i
zdzierając skórę dłoni o beton.
Gdy
dotarł już na ostanie piętro, gdzie kiedyś znajdowały się
pralnie, obecnie przerobione na mikroskopijne kawalerki, zaczął
szukać wejścia pożarowego na dach. W końcu mu się udało. Wspiął
się po metalowej drabince, ale metalowa klapa nie chciała ustąpić.
Coś ciężkiego dociskało ją od zewnątrz. Zaparł się i z całej
siły uderzył w nią barkiem. Udało mu się na tyle ją odchylić,
aby móc wcisnąć dłoń, a następnie całe ciało. Pot zalewał mu
już oczy. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd zobaczył
tego mężczyznę.
Stanął
na dachu. To cegły przyciskały klapę. Zaczął padać deszcz. Tak
charakterystyczny dla lata. Wielkie, ciepłe krople siekły twarz
Sebastiana i dach wieżowca z wielkiej płyty. Rozejrzał się. W
ciemności i deszczu nie widział dokładnie, ale po chwili dostrzegł
linę przywiązaną do anteny. Jej śladem dotarł do krawędzi dachu
i znalazł się dokładnie nad nim. Dopiero teraz mógł go
rozpoznać. To był Mona. Długowłosy Mona. Koleś, o którym
zapominało się niemal natychmiast po jego spotkaniu.
– Co
ty, kurwa, robisz?! – krzyknął Sebastian, ile sił w płucach. –
Pojebało cię?! Chcesz się zabić?! Wciągnę cię!
Zaskoczony
nagłym pojawieniem się kogoś na dachu Mona znów się zachwiał, a
jego stopa ozuta w zwykły trampek ześlizgnęła się po mokrym,
metalowym parapecie. Sebastian krzyknął przerażony tak, jak by to
on miał zaraz spaść. Mona jednak odzyskał równowagę i znów
zaczął trzeć napis.
– Nie
schodzi! To nie schodzi! – powtarzał, a jego głos był na granicy
płaczu.
– Jezu,
Mona – jęknął Sebastian, oprócz strachu czuł teraz także żal.
Nie było szans, aby napis zrobiony sprayem udało się zmyć przez
zwykłe pocieranie mokrą szmatką. – Coś ty sobie myślał…
Chodź, pomogę ci wejść, zanim będzie za późno!
Tym
razem jego słowa podziałały. Mona, kompletnie przemoczony, z
włosami przyklejonymi do zaczerwienionej z wysiłku twarzy zrobił
duży krok w bok, przenosząc się z parapetu na barierkę balkonu.
Sebastian trzymał z całych sił linę zdartymi dłońmi, chyba w
ogóle nie oddychając, tylko rozwartymi oczami, z sercem w gardle,
obserwował kolejne ruchy chłopaka. Jak ten podciąga się na
rękach, na kolejne balkony, ostatkiem sił, bo przecież był taki
drobny. Gdy w końcu mógł chwycić go za ramiona i wciągnąć na
dach, zaczął płakać.
– Dzięki
ci, Panie – rzucił, dysząc, gdy Mona siedział już obok niego.
Zgarbiony i przemoczony. – A tak między nami już… Pojebało
cię, czy co?!
Nie
odstał żadnej słownej odpowiedzi, jedynie wzruszenie ramionami,
więc poderwał się na nogi i podbiegł do Mony. Szarpnął nim,
teraz już rozwścieczony.
– Słyszysz
mnie? No powiedz coś?! Mogłeś umrzeć, idioto!
Mona
wreszcie spojrzał na niego. Na jego wąskiej twarzy próżno było
jednak szukać ulgi, czy wdzięczności.
– To
twoja wina – rzucił rozgoryczonym głosem. – Za nim cię nie
było, to było po prostu dobrze.
Sebastian
wnet pojął, o co chodziło i bardzo go to rozłościło.
– I
co? Czyli za nim się pojawiłem, to było „dobrze”, a teraz jest
„niedostatecznie”? – zadrwił. – Więc dobrze było, jak
pukał swoją dziewczynę, potem szedł z jej pekińczykiem na
spacerek, a potem wracał do domu się przekimać przed pracą u jej
starego? I tak w kółko i kółko… Aż któregoś dnia przypominał
sobie, że lubi jednak bardziej owłosione dupy? I wtedy przypominał
sobie o tobie? I to wtedy było „dobrze”? Człowieku, przejrzyj
na oczy. Zostaw tego śmiecia i zacznij żyć. Co, myślisz, że ja
go zmusiłem? Że on wcale nie chciał, a ja mu do chuja patyk
przywiązałem, żeby był sztywny?!
Klapa
zaskrzypiała. Doktorowy obrócił się i ujrzał łysą głowę
wystająca z wejścia na dach. Zaraz pojawiła się reszta mężczyzny
w średnim wieku.
– Nic
wam nie jest? – spytał, patrząc to na jednego, to na drugiego z
chłopaków. – Wezwałem straż pożarną, ale to już chyba nie
będzie potrzebne. Boże, oszaleliście cie? Chyba to nie było
jakieś głupie wyzwanie? Bo jeśli tak, to już całkiem straciłem
wiarę w nowe pokolenie.
Sebastian
rzucił jeszcze okiem na Monę, który za to wbijał wzrok w podłogę,
a raczej dach i zwrócił się do mężczyzny:
– Czy
możemy omówić to już w środku? Leje deszcz i…
– Ta,
chodźcie. Muszę odwołać tę straż.
Sebastian
strzepał z dłoni mieszaninę krwi i wody. Ruszył jako pierwszy do
włazu. Gdy był już przy nim, obejrzał się na Monę, który wciąż
stał w tym samym miejscu. Już blady, przemoczony i zgarbiony
przypominał jakiegoś zombie.
– No
idziesz, czy nie? Chcę ściągnąć już te mokre szmaty.
Mona
w końcu się ruszył. Zrobił parę chwiejnych kroków, ale naraz
zaczął biec. Krzyczał, chociaż zwykle nie podnosił głosu.
Chwycił Sebastiana za barki i pchnął go w tył z całych sił.
Jeszcze raz i jeszcze raz. Nim blondyn zrozumiał, co się w ogóle
dzieje, był już przy krawędzi dachu. Zachwiał się, ale w
ostatnim momencie chwycił się ręki Mony. Szarpnął się i z
pełnym impetem upadł na dach. Gdy uniósł się do klęku i dopadł
do krawędzi, Mona leżał już na trawniku. Wyglądał jak porzucona
przez dziecko zabawka, drewniany pajacyk.
Migały
czerwone i niebieskie światła. Wyły syreny, a ludzie skupieni w
kilkuosobowych grupkach pod parasolami szeptali między sobą,
zakrywając usta dłońmi. Apacz nieniepokojony przez nikogo
przedostał się do ławki.
– Gdzieś
był? – spytał Sebastian, nawet na niego nie patrząc.
Podkrążonymi
oczami wpatrywał się za to w płytę chodnikową. Dłonie trzymał
zaplecione na brzuchu, jakby zaraz miał zwymiotować.
– U
babci.
Apacz
sięgnął po dłoń Sebastiana i przybliżył ją do swoich ust,
klękając koło ławki.
– Krwawisz.
Sebastian
zsunął się z ławki, jak gdyby był z wosku, w jego ramiona.
Zaczął płakać.
– Ja
tylko chciałem skończyć te głupie studia, znaleźć pracę i
przeprowadzić się do mieszkania, którego ściany nie będą
obklejone trzydziestoletnią boazerią. I znaleźć chłopaka, który
chodziłby ze mną i Bohunem na spacery do lasu. Ja tylko chciałem.
To chyba nie jest dużo?
– Nie
– odparł Apacz. – Zobaczysz, jeszcze będzie dobrze. Może
inaczej, niż to sobie wyobraziłeś, ale dobrze. Zadbam o to.
Wierzysz mi?
Sebastian
uśmiechnął się przez łzy.
– Tak.
Jesteś idiotą, ale nie kłamcą.
*Chodzi
o tę scenę: https://www.youtube.com/watch?v=jqSJdiKKSgM (od 1:27)
Pewnie mało prawdopodobne, aby ktoś nie widział tego filmu i
pierwszej części, ale gdyby tak było, to koniecznie nadróbcie!
Dla mnie najlepsza komedia forever.
Rozdział
16
– Jeszcze
go, kurwa, wyliż – syknął Glaca, wchodząc do ciasnego,
osiedlowego garażu.
Monter,
który odwrócony do niego plecami polerował bak swojego motocykla,
nawet się na niego nie obejrzał. Jego ręka ściskająca szmatkę
nie przestała się poruszać ani na moment.
– Mogłeś
chociaż przyjść na ten pieprzony pogrzeb – kontynuował, luzując
węzeł krawata. – Nie udawaj, że mnie nie słyszysz!
Glaca
kopnął plastikowe wiaderko, z którego wyspały się narzędzia i
spadły na betonową podłogę z donośnym brzdękiem. Monter
odwrócił się na moment w jego stronę, zaraz jednak powrócił do
swojej pracy wykonywanej w powolnym, beznamiętnym rytmie.
– I
co by to zmieniło? – rzucił pod nosem.
– Nie
wiem, kurwa, co by to zmieniło. Może tylko tyle, że twoje ukochane
cacuszko by się tak nie błyszczało. Jezu, wiedziałem, że jesteś
świnią, ale nie, że aż taką. Masz jakiekolwiek sumienie?
Wszystkich tylko wykorzystujesz, jak ci się podoba. Książę się
znalazł. Nawet jego…
– A
co ja mu zrobiłem?! – syknął Monter. Podniósł się i rzucił
ścierkę na podłogę. Podszedł do Glacy. – Nic mu nie kazałem!
Zupełnie nic! Nie moja wina, że był idiotą!
Glaca
pokręcił głową, niedowierzając. Rozszerzonymi, przekrwionymi
oczami patrzył na Montera, jakby zobaczył fantastyczną zjawę.
– To
mogłeś mu kazać spierdalać, skoro nic dla ciebie nie znaczył.
Ale trzymałeś go zawsze przy sobie, szarą myszkę, tak niegodną
wielkiego ciebie, bo dobrze było mieć kogoś, kto był ślepy na
to, jaką bestią jesteś. Myszkę, która zawsze czekała na twój
powrót, gdy kolejni zdążyli już się tobą obrzydzić, nieważne
jak bardzo tym razem ją upokorzyłeś. Myślałem, że kiedyś się
zmienisz. Że kiedyś przejrzysz na oczy, ale w końcu wiedziałem,
że to niemożliwe, bo jesteś bestią. Żałowałem, że ja nie
mogłem go pokochać.
Zachwiał
się, gdy Monter uderzył go pięścią w twarz. Kciukiem starł krew
z kącik ust.
– Nie
jesteś nawet godzien tego, żebym ci oddał – powiedział i
wyszedł. Zatrzymał się jednak po paru krokach, sięgnął do
kieszeni i wcisnął coś Monterowi w dłoń. – Masz, dostałem od
jego wujka, ale mnie nie jest potrzebne. Ja nigdy nie zapomnę jego
twarzy. Tobie za to bardzo się przyda.
Zdjęcie,
odklejone z legitymacji albo karty bibliotecznej. Monter trzymał je
chwilę na rozpostartej dłoni, patrząc się na nie z pochyloną
głową. Cisnął je w końcu na ziemię jak ścierkę przed
momentem. Wszedł w głąb garażu, żeby wziąć coś z półki.
Zatrzymał się jednak i podbiegł, aby podnieść zdjęcie. Zacisnął
je w pięści, a z podkrążonych oczu zaczęły lecieć mu łzy.
– Zapłacisz
mi za to! Przyrzekam, że mi za to zapłacisz!
***
– Za
trzy godziny odjeżdża pociąg.
– Co?
Sebastian
wcale nie miał ochoty wstawać z łóżka, ani otwierać drzwi,
pukanie jednak nie ustępowało. Teraz patrzył tępo na Apacza. Nie
widział go dokładnie, bo nie miał ubranych okularów ani soczewek.
– O
czym ty mówisz? – spytał, mimo że nie miał ochoty rozmawiać.
Od
trzech dni prawie nie wychodził ze swojego pokoju i nic przez ten
czas nie powiedział. Matka początkowa próbowała go zagadywać,
ale w końcu dała sobie spokój. Nie powiadomił też wujka o tym,
że nie pojawi się w pracy. Dopiero teraz sobie to uświadomił. To
nie miało jednak znaczenia. Nic go od kilku dni nie miało. Zupełnie
nic.
– Babcia
chce wracać.
Sebastian
wzruszył ramionami.
– To
do widzenia – odparł, gotowy zamknąć już drzwi.
– Kupiłem
trzy bilety. Jedź z nami.
– Po
co? Co miałbym tam robić?
– Nie
wiem. A co zamierzasz robić tutaj?
– Nic.
– To
możesz to robić tam.
Pojechał.
Nie miał pojęcia, co nim kierowało, gdy pakował podstawowe rzeczy
codziennego użytku do małej, sportowej torby. Miał za to wyrzuty
sumienia, że jechał na coś jakby wakacje. Że wszystko tak po
prostu mógł porzucić. Przecież to była jego wina. Ktoś powinien
go ukarać.
– Napij
się. – Babcia Apacza podała mu plastikową butelkę po wodzie
mineralnej wypełnioną jakimś sokiem, zapewne własnej roboty.
Siedziała naprzeciwko niego, między nimi znajdował się mały
stolik przymocowany do ściany. – Jesteś strasznie blady, jakbyś
przynajmniej tydzień z domu nie wychodził. No dalej, pij.
– Nie,
dziękuję – odparł, na chwilę przerywając gapienie się przez
okno starego pociągu.
– Pij.
Chwycił
butelkę i odkręcił zakrętkę. Poczuł na języku słodki smak, a
zaraz potem coś jeszcze.
– Alkohol?
– spytał zaskoczony, gdy już odchrząknął.
Kobieta
posłała mu szeroki uśmiech.
– Wino
i seks są najlepsze na chandrę. Ja dostarczę ci pierwszego, a mój
wnuk… – Kiwnęła na Apacza, który siedział obok Sebastiana. –
Drugiego. Zobaczysz, będzie dobrze.
Nie
mógł się nie zaśmiać, choćby nawet nie chciał. Uśmiechnął
się pod nosem i wziął jeszcze jeden duży łyk.
– Będę
sporo potrzebował – rzucił, nie precyzując, co takiego dokładnie
miał na myśli.
– Spokojnie.
U nas lasy pełne jagód, a wnuków mam aż pięcioro. Wszystkie to
śwarne chłopy.
– Babciu!
– oburzył się Apacz.
Po
dwóch przesiadkach i kilku godzinach jazdy wreszcie dotarli na
miejsce. Już po zmierzchu wysiedli na małej stacji pośrodku
niczego. Otaczały ich jedynie pola, a w oddali majaczyły pokryte
lasem góry. Niebo było bezchmurne, więc ciemność nocy
rozrzedzało światło licznych gwiazd.
– No
to teraz jeszcze dwie godziny marszu i będziemy w domu.
– Dwie
godziny? – zdziwił się Sebastian.
– Możecie
iść beze mnie, bez tej starej kuli u nogi, to dotrzecie w mig.
– Babciu!
Szli
pod górę poboczem drogi, mijając przy tym parę domów. Gdy zeszli
na leśną ścieżkę, Apacz wyciągnął z plecaka latarkę. Szybko
droga zrobiła się bardzo stroma, więc Sebastian chwycił staruszkę
pod ramię, a jej wnuk prowadził.
Las
żył nawet w nocy. Z każdej strony do ich uszu dochodziło
pohukiwanie i szelest liści. Parę razy w zaroślach Sebastian
dostrzegł gorejące złotem ślepia. Zastanawiał się, co to było.
Sarny? Chyba nie wilki. Czuł, że jest uważnie obserwowany.
Wreszcie las ustąpił miejsca polanie, na której stało
gospodarstwo. W rozległym, ale jednopiętrowym domu wykonanym z
drewnianych bali w oknach świeciło się światło.
W
środku też wszystko było zrobione z jasnego drewna. Nie tylko
podłogi i ściany, ale także misterne meble. Sebastian poczułby
się jak w skansenie, który odwiedził kiedyś podczas wycieczki
szkolnej, gdyby nie wypasione kino domowe i akwarium w salonie. Na
jego środku leżała skóra z jelenia. Ohyda.
Rodzice
Apacza, czyli rudy mężczyzna, który posturą kojarzył się z
drwalem i wyraźnie młodsza od niego blond włosa, urodziwa kobieta,
choć okazali z początku zdziwienie pojawieniem się
niespodziewanego gościa, nie zadawali żadnych pytań. Był gościem
ich syna, więc to była jego sprawa.
Razem
odprowadzili babcię do jej sypialni, a potem Apacz zaprowadził go
do swojego pokoju, gdzie stały trzy łóżka, jedynie po to, aby
Sebastian mógł zostawić tam swoją torbę. Potem wpadli jeszcze do
kuchni, a potem przed dom. Sebastian był za bardzo oszołomiony
tempem, w jakim to wszystko się działo, aby zadać jakiekolwiek
pytanie.
– Czujesz
to?! – zawołał Apacz, gdy byli już na zewnątrz. Krzyknął parę
razy, a jego głos odbił się echem.
– Co
takiego? – spytał Sebastian. Stał parę kroków od wierzgającego
niczym koziołek chłopaka, wciskając dłonie w kieszenie spodni.
– Nie
wiem co! To powietrze, tę przestrzeń, tą wolność!
– Chyba
nie – przyznał cicho.
– Nie?
– zdziwił się Apacz, jednak wyłapując jego słowa. Podbiegł do
niego i chwycił za szlufki dżinsów, aby przyciągnąć go do
siebie i polizać po podbródku.
Zaraz
potem odskoczył od niego i zaczął się śmiać.
– Jestem
zmęczony. Może położę się spać? – zasugerował Sebastian,
wycierając się przy tym dłonią.
– O
nie! Noc się dopiero zaczyna. Przecież musisz poznać moich
czterech braci! Są teraz w lesie na ognisku razem z ludźmi z
miasteczka. I wiesz co tam jeszcze jest?
– Niby
co?
Apacz
popatrzył na niego jak chochlik, uśmiechając się przy tym
szeroko. Oczy mu błyszczały.
– Wino
i seks! – odparł i zaczął się śmiać.
– I
to ma mi pomóc? – zwątpił Sebastian, ale i tak na jego usta
wstąpił słaby uśmiech.
– Na
pewno nie zaszkodzi, Doktorowy. To idziesz, czy nie? – spytał
Apacz i sam zaczął kierować się w stronę lasu.
Podążył
jego śladem, bo nie miał niczego lepszego do roboty, choć
ostatnim, w czym chciał brać teraz udział, była libacja z jakąś
dzieciarnią. Odgłosy imprezy dodarły do nich jako pierwsze,
później ujrzeli migoczące między drzewami światła dużego
ogniska i lampionów porozwieszanych na gałęziach. Sebastian
spodziewał się jakiejś dzikiej, leśni orgii, a gdy wreszcie
dotarli na małą, wydeptaną w lesie polanę, zastał jedynie zwykłą
imprezę dzieciarni, tylko zamiast piwa było domowe wino, a śmieci
nie walały się po ziemi, tylko skrupulatnie zbierano je do worków.
Od
razu wyłapał w kilkunastoosobowej grupce trzech braci Apacza, bo
wszyscy byli rudzi. Dwójka z nich, bliźniacy, wyglądali na
gimnazjalistów. Trzeci z nich był znacznie wyższy od Apacza,
długie, proste włosy miał związane w cienką kitkę przy karku, a
jego szczękę zdobiła krótka bródka. Wyglądał na jakieś
dwadzieścia lat.
– A
piąty? – spytał.
– Marcel?
Wyjechał jakiś czas temu za dziewczyną. Ona na studia, on na
stację benzynową.
– Czyli
twoja babcia mnie okłamała! – Zaśmiał się Sebastian.
– Co?
– zdziwił się Apacz.
– Widzę
dużo wina, ale dwóch twoich braci to tylko dzieciaki, a trzeci
wyjechał. Został mi więc tylko jeden do leczenia mojej chandry,
gdy ty już nie będziesz dawał rady.
Sebastian
zaśmiał się, widząc zszokowaną i oburzoną minę chłopaka, a
potem przedarł się przez ostanie zarośla, by dołączyć do
imprezy.
Dostał
miejsce na przewróconym pniaku i papierowy kubek, który szybko
napełniono i jeszcze usmażony na ognisku szaszłyk. Siedział obok
brata Apacza, Kociebora, czyli kolejnego z dziwnym imieniem. Ten
zwyczajny Marcel nie pasował. Sebastian słuchał jednym uchem i
odpowiadał na pytania, jednym okiem co jakiś czas zezując też na
przystojną, męską twarz Kotka, ale więcej uwagi poświęcał
siedzącemu naprzeciwko Apaczowi. Ten jedynie pił i gapił się na
nich, jakby brał wcześniejsze słowa Sebastiana na poważnie.
Śledził każdy ich ruch swoimi zielonymi oczami, które
pobłyskiwały pomiędzy żółtymi językami ogniska.
Sebastian
przysunął się bliżej do Kotka, tłumacząc to hałasem, przez
który nie słyszał wyraźnie jego słów. W pewnym momencie zaczęli
też pić z jednego kubka, bo te już się skończyły. Gdy wreszcie
Apacz zerwał się ze swojego miejsca, by do nich podejść,
Sebastian nie mógł powstrzymać chichotu.
– Co
jest, rudzielcu? – spytał jego brat, mimo że miał włosy w tym
samym kolorze.
Podał
kubek Sebastianowi, chyba po to, aby dłużej przywitać się z
bratem, ale Apacz wychwycił ten gest. Wyrwał mu naczynie z ręki i
odrzucił na ziemię. Chwycił Czernieckiego za rękę i poprowadził
w stronę zarośli. Nim wyminął zaskoczonego jego reakcją brata,
wyciągnął mu coś małego z kieszeni na piersi flanelowej,
kraciastej koszuli.
– Co
jest? – spytał zaraz oburzony Sebastian, gdy był tak prowadzony
jak osioł na sznurku. – Chyba nie wziąłeś tego na poważnie,
co? – Zaśmiał się. – Czasami zachowujesz się jak dziecko.
Apacz
wbił w niego spojrzenie, przygryzając przy tym dolną wargę.
– Uciekaj.
– Co?
– zdziwił się Sebastian.
– Uciekaj
– powtórzył Apacz. Kiedy się wyprostował, głośno strzeliły
mu kości. – Uciekaj, a ja będę cię gonił.
– A
co jeśli nie chcę? – spytał teraz naprawdę skonfundowany
Czerniecki.
Jednak
gdzieś tam pod skórą czuł, co za chwilę się wydarzy. Chociaż
noc była ciepła, na odsłoniętych ramionach poczuł gęsią
skórkę. Nie zamierzał odmawiać, bo przecież babci trzeba
słuchać. Tak uczyli nawet w szkole na katechezie.
Pewnie
przez dosięgające ich jeszcze światło ogniska oczy tego karła
wydały mu się wręcz świecić w ciemności i zrobiły się
bardziej żółte niż zielone. Czuł, jak rośnie między nimi
napięcie. Spojrzał przed siebie. W lesie czekał na niego tylko
mrok i nagła cisza. Popatrzył na Apacza, który stał w bezruchu,
cały jakiś dziwnie napięty i nagle przypomniał mu się koniec ich
„randki” w starych zakładach chemicznych. Skądś wiedział, że
w głowie chłopaka powoli panowanie przejmuje taki sam chaos jak
wówczas.
– Wtedy
to będzie jak poddanie się bez walki.
– A
co? Zamierzasz mnie zabić? – parsknął.
Kurde,
czuł to. Masakrycznie to czuł. Pomasował się po klatce
piersiowej, zahaczając pod ubraniem o sztywny sutek.
– Zabić
chciałem Montera, ale to by ci się nie spodobało – odparł Apacz
zupełnie poważnym tonem. – Ciebie mam ochotę jedynie zerżnąć,
ale lepiej uciekaj, żebym choć trochę się zmęczył.
– Do
lasu? W nocy?
– Nie
ma tam teraz nic groźniejszego ode mnie.
Sebastian
wierzył. Bardzo wierzył. Gdy zaczął biec, nie mając pojęcia
gdzie, w jego głowie zapanowała zupełna pustka i to było bardzo
przyjemne. Póki jeszcze nie miał problemu ze złapanie tchu, śmiał
się głośno. Słyszał za sobą kroki Apacz, to jak pod jego
stopami chrzęściły liście i igliwie. Musiał dać mu fory, bo
inaczej pewnie już by go dopadł. Biegł, aż w końcu w uszach
słyszał tylko szum i kolejne uderzenia krwi pompowane przez serce
falami przez tętnice. Nie zauważył, gdy dotarł do krawędzi
pagórka, więc na dół prawie się sturlał. Został złapany.
Przed oczami mignął mu jedynie zarys Apacza, który zeskoczył z
krawędzi górki, i zwinnie niczym kot spadł koło niego, a potem
przyszpilił go do wilgotnej, oddającej teraz zebrane wciągu dnia
ciepło ziemi.
Sebastian
zarył palcami w glebie i chyba poczuł pod dłońmi coś żywego i
oślizgłego. Apacz zaraz unieruchomił jego ręce, ściskając jego
nadgarstki, a potem zębami zahaczył o jego ucho, by następnie
zatopić je w szyi. Sebastian stęknął, czując ból, ślinę, a
może nawet własną krew. Apacz upodobał sobie to miejsce na jego
szyi, lizał je i podskubywał zębami, czasami ciągnąc go przy tym
za włosy. Sebastian chwilę cieszył się uczuciem, ale miał
przecież walczyć. Napiął się cały i zrzucił z siebie na
szczęście lżejszego Apacza, by odwrócić go na plecy i na nim
usiąść. Sięgnął do kieszeni jego dżinsów, by wyciągnąć z
niej to, co chłopak ukradł swojemu bratu. Uśmiechnął się
szeroko, gdy pomachał Apaczowi przed oczami opakowaniem z
prezerwatywą.
– To
ściągaj gacie i się wypnij.
– Niedoczekanie!
– niemal warknął Apacz i poderwał się do siadu, by dopaść do
spierzchniętych ust Sebastiana.
Całował
go zachłannie, jak zwykle dość nieporadnie, ale to nie było
ważne. Liczyło się to, że tak bardzo go pożądał. Sebastian
równie zawzięcie oddawał pocałunek, który przypominał jakąś
walkę o dominację lub o to, kto pierwszy udławi drugiego swoim
językiem. Wsunął palce w przepocone i splątane kudły Apacza, by
je za nie pociągnąć. To tylko bardziej zmotywowało, czy raczej
bardziej rozsierdziło jego kochanka. Apacz przeniósł się z
pocałunkami na jego podbródek, a potem szyję. Sebastian odchylił
głowę do tyłu, eksponując ją bardziej. Miał teraz przed oczami
jedynie gwiazdy.
– Rozerwij
– polecił Apaczowi, gdy ten dotarł z pocałunkami do dekoltu jego
koszulki. – Niech będzie jak w pornolu albo w jakimś romansideł
dla pań domu. Jakbyś był jakimś potworem.
Apacz
odpowiedział jedynie pomrukiem. Dekolt koszulki Sebastiana trzymał
w zębach. Czerniecki zaczął się śmiać, a potem wręcz piszczeć,
gdy najpierw usłyszał trzask pękających nici, a potem poczuł,
jak staje się nagi. Nie miał czasu na myślenie, bo Apacz dopadł
do jego skóry pokrytej jasnymi, kręconymi włoskami i jego sutków,
gdy te tylko ukazały się jego oczom. Sebastian znów opadł plecami
na ziemię. Szukał Apacza dłońmi, dając mu pochłaniać swoje
ciało.
– O
nie, nie! – zabronił, gdy chłopak zaczął rozpinać mu spodnie.
– Bestia raczej nie używałaby rąk.
– Co
racja, to racja – zgodził się Apacz.
Z
guzikiem poszło mu łatwo, z zamkiem trochę gorzej. Sebastian w
pewnym momencie zaczął się niecierpliwić, wciąż czując jak nos
Apacza zahacza o jego wypchaną bieliznę.
– A
dajże to! – fuknął i zrzucił z siebie dłonie Apacza. Sam
pozbawił się spodni i odrzucił je na ziemię.
Spojrzał
na milczącego chłopaka i przełknął ślinę. Chyba teraz była
dobra pora na uciekanie. Chyba go rozjuszył swoją nieposłusznością.
Mrugnął do niego zaczepnie, co zostało skomentowane niskim
sapnięciem i poderwał się do biegu, teraz już zupełnie nago. Tym
razem jednak nie dostał już forów. Szybko został złapany i
chwycony za kark. Dłońmi zaparł się o pień drzewa, w który
inaczej uderzyłby z całym impetem. Kora rysowała mu czoło, nie
mógł się jednak odsunąć, bo Apacz trzymał go wręcz ze
zwierzęcą siłą. Dziwne, że to wszystko mieściło się w tym
niepozornym ciele.
– Nogi!
– warknął chłopak i butem zmusił go do większego rozkroku. –
No szerzej!
Zaraz
poczuł penisa ocierającego się o spoconą, rozgrzaną skórę na
jego udzie.
– Chyba
nie zamierzasz…?! – przeraził się Sebastiana.
Nie
zamierzał. Zaraz poczuł, jak wciska się w niego jeden, a następnie
dwa nawilżone palce. Jęknął, czując mocne rozpieranie. Oparł
czoło o rękę, wciąż dociśnięty do drzewa ramieniem Apacza. Nie
potrwało długo, nim czubek gorącego penisa otarł się o jego
wejście, a potem pokonał pierwszy krąg mięśni, napotykając
spory opór.
– Kurwa!
– jęknął Sebastian, gdy poczuł mocne rozpieranie. – O kurwa –
powtórzył jeszcze raz, gwałtownie łykając powietrze.
Sięgnął
wolną dłonią do swojego penisa i ściągniętych jąder. Spomiędzy
palców wypadła mu zmięta prezerwatywa, o której zupełnie
zapomniał. Nieważne, i tak Apacz był tylko jego. Liczył na chwilę
czasu na przyzwyczajenie, ale nic takiego nie było mu dane. Sam więc
próbował się rozluźnić i wychodzić naprzeciw, na ile się dało,
gwałtownym pchnięciom Apacza, który pomrukiwał za nim i grzał
niczym piec. Jakimś cudem trafiał dokładnie tam, gdzie trzeba,
więc Sebastian przestał czuć cokolwiek innego, nawet ten łokieć
wbijający mu się między łopatki, i po chwili doszedł, a sperma z
jego penisa trysnęła na pień, do którego był dociśnięty.
Apacz
nie zamierzał mu jednak teraz odpuścić. Wbijał się w niego z
jeszcze większym impetem, po chwili kończąc w nim. Stęknął
wyraźnie zadowolony, a zęby wbił w kark Sebastiana. Stał teraz za
nim, uspakajając oddech, wciąż buchając przy tym gorącem.
Blondyn obejrzał się na niego przez ramię, natrafiając na
rozszerzone, żółte w zupełnej ciemności oczy. Wydawały się
skupione na nim, a jednak nieobecne. Sebastian miał dziwne wrażenie,
że gdyby go o coś teraz zapytał, nie dostałby żadnej sensownej
odpowiedzi od Apacza. Coś szalało w tych jego błyszczących
ślepiach.
Obrócił
się i oparł plecami o drzewa. Sięgnął dłonią między swoje
pośladki. "Pierwotne instynkty, kurde" – sapnął w
myślach. Patrzył na Apacza, który patrzył na niego. Jego klatka
piersiowa unosiła się miarowo, gdy uspokajał oddech. Nie mieli
więcej wina, więc zostało im jedno, a noc jeszcze długa.
Tylko
że kiedyś będzie musiał wyjść z tego gąszczu i wrócić do
prawdziwego świata. Do mieszkania ze ścianami oklejonymi boazerią,
do studiów, które wcale go nie interesowały, ale miały uczynić
kimś więcej i do wyrzutów sumienia, które będą go dręczyć
przez całe życie. Gdyby nie odezwałby się w tym pieprzonym busie,
Bohun dalej by żył, ten głupi chłopak też by żył. Wszystko
byłoby po staremu. Chujowo, ale przynajmniej stabilnie. Niemiałby
tylko Apacza, który teraz miał ochotę na jeszcze jedną pogoń, a
potem, już w łóżku, może zadeklamuje mu jeszcze jeden wierszyk,
tak na pocieszenie.
Hejeczka, hejeczka,
OdpowiedzUsuńi trzynasty rozdział za mną (moja szczęśliwa liczba ;))
wspaniale, tak się zastanawiam czy Apacz jest wilkiem czy jakimś wilkołakiem, bo jednak ta reakcja na słowa Sebastiana, a potem to zachowanie... bo w takim razie to by tłumaczyło zachowanie Bohuna widzi w nim zagrożenie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No heejeczk! :D Ja też lubię trzynastkę, bo była w Doktorze Housie. No Apacz na pewno nie jest zwykłym chłopakiem. Jest w nim coś więcej. Dobrze węszysz. Jak Bohun! :D Pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńi czternasty rozdzialik...
płakać mi się chce... to był wspaniały pies, wierny swojemu panu do końca jestem bardzo ciekawa tej opowieści Apacza i tak pociesza Sebastiana... zastanawiam sie kim to może być jeśli nie wilkołak bo chyba i inne zwierzęta podkulałyby ogony... a może coś z kotowatych, tylko czy pies jednak by prędzej w takim wypadku nie zaczął gonić...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Wciąż idziesz jak burza :)
UsuńMnie się to trudno pisało. Mój piesek co prawda umarł z przyczyn naturalnych, miał 16 lat, ale płakałam jak bóbr kilka dni. Skądś się przecież wzięło, że to "najlepszy przyjaciel człowieka".
Kot, czy pies. Kot, czy pies. Odwieczna rozterka :D Dalej się wyjaśni.
Dzięki i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńi piętnasty rozdział teraz...
wspaniale, Apacz jest wspaniałą postacia jest taki że się wyrażę "prosty w uzyciu"... szczery i te gesty jego są cudowne też taka wkradająca się niepewność... afrodyzjak to było naprawdę cudowne... Mona proszę.... powiedz że żyje jednak...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
No jejeeczka :D Apacz ma duszą zawierzaka, zupełnię szczerą, dlatego można mu zaufać. Hmm, nie mogę powiedzieć, bo to byłby spojler ;) Jak zawsze dzięki i pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńi rozdział szesnasty...
wspaniale, zastanawiam się kto pojedzie za Sebastianem do Szwecji, bo po tym rozdziale stawiałabym na Montera (swoją drogą nie jest taki nieczuły jak się wydawało, jednak śmierć Monty wpłynęła na niego) ale i Apacz co za zwierz, i ta obserwacja Sebastiana...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka